Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 25 page

- Bill, słyszałem, że twój chłopak zginął we Włoszech.

- To była pomyłka - odparł, patrząc wciąż na mnie.

- Naprawdę? - spytałem.

- Widzisz go przecież. Stoi przed wami.

- Kto zatem leży w trumnie, którą kazałeś pogrzebać na Pleasantview? - spytał Alan Purinton.

- Niech mnie diabli, jeśli wiem - odrzekł Bill. - I nic mnie to nie obchodzi. - Sięgnął po papierosa i rozsypał je po całej werandzie, po czym złamał dwa lub trzy, próbując je podnieść.

- Prawdopodobnie trzeba będzie urządzić ekshumację - oznajmił Hannibal. - Wiesz chyba o tym. Dzwonili do mnie z cholernego Departamentu Wojny, Bill. Chcą wiedzieć, czy w grobie Timmy'ego nie leży syn innej matki.

- A jeśli nawet, co mnie to obchodzi - rzucił głośno Bill. - To nie ma ze mną nic wspólnego. Mam swojego chłopca. Kilka dni temu Timmy wrócił do domu. Doznał wstrząsu czy coś takiego. Jest trochę dziwny, ale dojdzie do siebie.

- Skończmy z tym, Bill - wtrąciłem i nagle wściekłem się na niego. - Jeśli wykopią tę wojskową trumnę, odkryją, że jest pusta. Chyba że zadałeś sobie tyle trudu, że po wyjęciu z niej chłopaka, napełniłeś ją kamieniami. A wątpię, byś to zrobił. Wiem, co się stało. Hannibal, George i Alan także to wiedzą. I ty wiesz. Majstrowałeś w tych lasach i napytałeś biedy sobie i miasteczku.

- Myślę, że znacie drogę do wyjścia - odparł. - Nie mu­szę się wam tłumaczyć ani usprawiedliwiać. Kiedy dostałem telegram, opuściło mnie życie. Czułem, jak ze mnie ucieka niczym szczyny po nodze. A teraz odzyskałem mojego chłopca. Nie mieli prawa mi go zabierać. Miał tylko siedem­naście lat. Tylko on mi został po jego kochanej matce. To niesprawiedliwe. Kurewsko niesprawiedliwe. Pieprzyć ar­mię! Pieprzyć Departament Wojny! Pieprzyć Stany Zjedno­czone Ameryki! I was także, chłopcy! Odzyskałem go. Wró­cił. Nic więcej nie mam do powiedzenia. A teraz zabierajcie się tam, skąd przyszliście.

Jego ustami wstrząsał tik, na czoło wystąpiły wielkie krople potu. I wtedy właśnie przekonałem się, że zwariował. Mnie też doprowadziłoby to do obłędu. Życie z tym... tym stworem.

Louis czuł, że jest mu niedobrze. Wypił za szybko i za dużo. Nagły ucisk i ciężar w żołądku świadczyły wyraźnie, że wkrótce pozbędzie się całego piwa.



- Nie mogliśmy zrobić nic więcej. Już mieliśmy odejść. Hannibal powiedział: „Bill, niech Bóg ci pomoże”. A Bill na to: „Bóg nigdy mi nie pomógł. Sam sobie pomogłem”.

I wtedy Timmy podszedł do nas. Nawet jego chód był nie taki, jak powinien, Louis. Chodził jak starzec. Unosił jedną stopę, opuszczał ją, a potem szurał nogami i unosił drugą. Zupełnie jakbyś obserwował idącego kraba. Ręce dyndały mu po bokach. A kiedy się zbliżył, widać było czerwone śla­dy na jego twarzy, przypominające pryszcze bądź małe opa­rzenia. Pewnie to tam trafiły go kule z niemieckiego karabi­nu maszynowego. O mało nie zdmuchnęły mu głowy.

I cuchnął grobem. Była to mroczna woń, jakby wszystko wewnątrz niego gniło, czarne i zepsute. Widziałem, jak Alan Purinton podniósł dłoń, zakrywając nos i usta. Smród był paskudny. Niemal spodziewałeś, że zobaczysz w jego wło­sach wijące się robaki...

- Przestań - rzucił ochryple Louis. - Dość już słyszałem.

- Jeszcze nie - nie zgodził się Jud. W jego głosie czuć by­ło szczerość. - Właśnie o to chodzi. Jeszcze nie słyszałeś. A nie potrafię nawet opisać tej ohydy. Nikt nie zrozumie, jak to było, jeśli sam tego nie widział. On był martwy, ale jednocześnie żył i... wiedział różne rzeczy.

- Wiedział różne rzeczy?

- Ano. Długą chwilę przyglądał się Alanowi i uśmiechał się - a przynajmniej widać było jego zęby - a potem przemó­wił niskim głosem, takim że trzeba było natężyć słuch, by go usłyszeć. Zupełnie jakby w gardle miał pełno żwiru.

- Twoja żona pieprzy się z facetem, z którym pracuje w aptece, Purinton. Co ty na to? Krzyczy, kiedy dochodzi. Co ty na to?

Alan jakby się zachłysnął. Widać było, że słowa Tim­my'ego nie chybiły celu. Alan mieszka teraz w domu opieki w Gardener, a przynajmniej mieszkał, kiedy ostatnio o nim słyszałem - pewnie dobiega już dziewięćdziesiątki. Kiedy się to działo, miał jakieś pięćdziesiąt lat, i w miasteczku ludzie gadali o jego drugiej żonie. Była jego daleką kuzynką i przy­jechała, by zamieszkać z Alanem i jego pierwszą żoną Lucy tuż przed wojną. No cóż, Lucy umarła, a półtora roku póź­niej Alan poślubił tę dziewczynę. Nazywała się Laurine; w chwili ślubu miała najwyżej dwadzieścia cztery lata. I, rze­czywiście, ludzie gadali. Mężczyźni nazywali ją „trochę zbyt swobodną” i tyle, ale kobiety uważały, że jest puszczalska. Może Alan też o tym myślał, bo warknął:

- Zamknij się! Zamknij się albo ci dołożę, czymkolwiek jesteś!

- Cicho już, Timmy - wtrącił Bill. Wyglądał gorzej niż kiedykolwiek. Jakby zaraz miał zwymiotować albo zemdleć, albo jedno i drugie. - Bądź cicho, Timmy.

Ale Timmy nie zwracał na niego uwagi. Obejrzał się na George'a Andersoona i powiedział:

- Ten wnuk, którego tak hołubisz, czeka tylko, żebyś umarł, starcze. Pragnie wyłącznie pieniędzy. Pieniędzy, któ­re, jak sądzi, przechowujesz w skrytce w Banku Wschodnim w Bangor. Dlatego właśnie podlizuje ci się, ale za plecami nabijają się z ciebie razem z siostrą. Stary kuternoga - tak cię nazywają - powiedział Timmy i, Louis, jego głos... zmie­nił się. Zabrzmiał złośliwie. Tak jakby mówił to wnuk Geor­ge'a... gdyby rzeczy, o których opowiadał Timmy, były prawdą.

- Stary kuternoga! - ciągnął Timmy. - Czy nie zesrają się, kiedy odkryją, że jesteś biedny jak mysz kościelna, bo straciłeś wszystko w trzydziestym ósmym? Nie zesrają się, George? Sam powiedz.

George cofnął się. Drewniana noga ugięła się pod nim i upadł na plecy na werandę, wywracając dzbanek z piwem. Był biały jak twoja koszula, Louis.

Bill jakoś pozbierał się z miejsca i wrzasnął na chłopaka:

- Timmy, przestań! Przestań natychmiast! - Ale Timmy nie chciał przestać. Powiedział coś złego o Hannibalu, a po­tem coś złego o mnie, zupełnie jakby wpadł w szał. Tak, wpadł w szał. Wrzeszczał, a my zaczęliśmy się cofać, a potem biec, ciągnąc za sobą George'a. Wlekliśmy go za ręce, bo paski i sprzączki na jego sztucznej nodze poplątały się i przekręciła się na bok, tył na przód, wlokąc się po trawie. Kiedy ostatni raz widziałem Timmy'ego Batermana, stał na tylnym trawni­ku obok sznura na bieliznę, z twarzą czerwoną w promieniach zachodzącego słońca, wyraźnymi śladami na skórze, potarga­nymi, zakurzonymi włosami... i zaśmiewał się, wrzeszcząc raz po raz: „Stary kuternoga! Stary kuternoga! I rogacz! I dziw­karz! Żegnajcie, panowie! Żegnajcie, żegnajcie!”. A potem za­czął się śmiać, ale tak naprawdę było to krzyk. Coś wewnątrz niego krzyczało i krzyczało... i krzyczało.

Jud urwał. Jego pierś gwałtownie wznosiła się i opadała.

- Jud - spytał Louis - ta rzecz, o której powiedział ci Timmy Baterman... czy była prawdziwa?

- Była prawdziwa - wymamrotał Jud. - Chryste, była prawdziwa. Czasami chadzałem do burdelu w Bangor. Nic, czego nie robiłoby wielu mężczyzn, choć przypuszczam, że wielu innych stąpa prostą drogą. Czasem ogarniało mnie pragnienie - może nawet przymus - aby zatopić swojego w obcym ciele albo zapłacić jakiejś kobiecie za rzeczy, o któ­re nie poprosiłbym własnej żony. Mężczyźni także mają swoje tajemne ogrody. Nie było to nic strasznego i zostawi­łem to już za sobą. Nie bywałem tam przez osiem, dziewięć lat. Gdyby Norma wiedziała, nie opuściłaby mnie, ale coś wewnątrz niej umarłoby na zawsze. Coś kochanego i słod­kiego.

Oczy Juda były czerwone, zapuchnięte i mętne. Łzy sta­rych ludzi są wyjątkowo nieatrakcyjne, pomyślał Louis. Kie­dy jednak starzec sięgnął po dłoń Louisa, ten mocno uści­snął jego rękę.

- Powiedział nam tylko złe rzeczy - rzekł po chwili Jud. - Tylko złe. Bóg wie, że w życiu każdego człowieka jest dość zła. Dwa czy trzy dni później żona Alana Puringtona na za­wsze opuściła Ludlow. Ludzie w miasteczku, którzy widzie­li ją przedtem, nim wsiadła do pociągu, mówili, że miała podbite oczy i kawałek waty w nosie. Alan nigdy o niej nie wspominał. George umarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesią­tym i jeśli zostawił cokolwiek swemu wnukowi i wnuczce, to nigdy o tym nie słyszałem. Hannibal został zdjęty z urzę­du z powodu czegoś, o co oskarżał go Timmy Baterman. Nie powiem ci dokładnie, co to było, nie musisz tego wie­dzieć; w przybliżeniu można to określić wykorzystaniem funduszy miejskich do własnych celów. Mówiono nawet o wniesieniu oskarżenia o defraudację, ale nigdy do tego nie doszło. Utrata stanowiska stanowiła dostatecznie bolesną karę. Całe życie starał się zgrywać ważniaka.

Lecz w ludziach tych było też dobro. To właśnie chcę po­wiedzieć. Bo o tym właśnie ludziom najtrudniej pamiętać. To przecież Hannibal założył fundusz na rzecz Szpitala Wschodniego tuż przed wojną. Alan Purinton był jednym z najhojniejszych, najbardziej szczodrych ludzi, jakich kiedy­kolwiek znałem. A stary George Anderson pragnął jedynie do końca życia kierować urzędem pocztowym.

Ale to chciało mówić tylko o złych rzeczach. Chciało, byśmy tylko je zapamiętali, ponieważ ono było złe. I ponie­waż wiedziało, że mu zagrażamy. Timmy Baterman, który wyruszył na wojnę, był miłym, zwykłym dzieciakiem, może nieco ograniczonym. Istota, którą ujrzeliśmy owego wieczoru, spoglądającą wprost w czerwone słońce... to był potwór. Może zombi, dybuk czy demon, może nie istnieje na niego nazwa, lecz Micmacowie wiedzieliby, czym był.

- Czym? - spytał tępo Louis.

- Czymś dotkniętym przez Wendigo - odparł bezna­miętnie Jud. Odetchnął głęboko. Przez chwilę przytrzymał powietrze w płucach, po czym wypuścił je i spojrzał na ze­garek.

- A niech mnie, późno już, Louis. Gadałem dziesięć ra­zy dłużej, niż zamierzałem.

- Wątpię - nie zgodził się Louis. - Byłeś bardzo elo­kwentny. Powiedz mi, jak się to skończyło.

- Dwa wieczory później w domu Batermanów wybuchł pożar - oznajmił Jud. - Wszystko się spaliło. Alan Purinton twierdził, że nie było wątpliwości co do tego, iż ogień podło­żono umyślnie. Cały domek spryskano ropą od krańca do krańca. Czuło się jej smród jeszcze trzy dni po zgaszeniu ognia.

- Zatem obaj spłonęli?

- Ano, spłonęli. Ale zginęli wcześniej. Timmy został dwukrotnie postrzelony w pierś z rewolweru, starego kolta, który Bill Baterman trzymał zawsze pod ręką. Znaleźli go w dłoni Billa. Oto co zrobił: zabił swego syna, położył go na łóżku, a potem rozlał ropę. Następnie usiadł na fotelu obok radia, zapalił zapałkę i wsadził sobie do ust lufę czter­dziestkipiątki.

- Jezu! - westchnął Louis.

- Obaj byli mocno zwęgleni, lecz okręgowy patolog twierdził, że Timmy Baterman nie żył od dwóch do trzech tygodni.

Cisza. Długa, nieznośna cisza. Jud wstał.

- Nie przesadzałem, kiedy mówiłem, że może zabiłem twojego chłopca, Louis, albo przynajmniej miałem w tym udział. Micmacowie znali to miejsce. Nie znaczy to jednak, że oni je stworzyli. Nie zawsze tu mieszkali. Przybyli może z Ka­nady, może z Rosji, może nawet z Azji, i zostali w Maine tysiąc, może dwa tysiące lat - trudno powiedzieć, bo nie od­cisnęli zbyt głębokiego piętna w tej ziemi. A teraz znów ode­szli... tak jak my kiedyś odejdziemy, choć podejrzewam, że nasze piętno będzie znacznie głębsze. Na dobre i na złe. Lecz miejsce to pozostanie, nieważne, kto będzie tu żył, Louis. Nikt nie jest jego właścicielem i nie może zabrać z sobą jego tajemnic, gdy odchodzi. To złe, zepsute miejsce i nie powi­nienem był zabierać cię tam, abyś pogrzebał kota. Teraz to wiem. Ma moc, której powinieneś się strzec, jeśli wiesz, co jest dobre dla ciebie i twojej rodziny. Nie byłem dość silny, by z nim walczyć. Ocaliłeś życie Normy i chciałem coś dla ciebie zrobić, a to miejsce wykorzystało moje dobre intencje do własnych niecnych celów. Ono ma moc... i myślę, że ta moc przechodzi fazy. Tak jak księżyc. Kiedyś osiągnęła swą pełnię i boję się, że pełnia znów nadchodzi. Lękam się, że wykorzystało mnie, aby dotrzeć do ciebie poprzez twojego syna. Rozumiesz, do czego zmierzam, Louis? - Spojrzał na niego błagalnie.

- Twierdzisz, że to miejsce wiedziało, iż Gage umrze - odparł Louis.

- Nie. Mówię, że miejsce to mogło zabić Gage'a, bo wprowadziłem cię w zasięg jego mocy. Mówię, że mimo swych dobrych chęci, mogłem zamordować twojego syna, Louis.

- Nie wierzę w to - odparł Louis po dłuższej chwili, wstrząśnięty. Nie wierzył. Nie mógł uwierzyć.

Mocno ścisnął dłoń Juda.

- Jutro pogrzebiemy Gage'a w Bangor i w Bangor zo­stanie. Nie zamierzam nigdy więcej chodzić na Cmętarz Zwieżąt. Ani dalej.

- Przyrzeknij mi! - rzucił szorstko Jud. - Przyrzeknij!

- Przyrzekam - odparł Louis. Lecz gdzieś w głębi jego umysłu pozostała ta myśl, tańcząca iskierka obietnicy, któ­ra nie chciała zgasnąć.


40.

Nic z tego naprawdę się nie zdarzyło.

Wszystko to - grzmiąca ciężarówka Orinco, palce, które zaledwie musnęły tył kurteczki Gage'a, a potem wypuściły ją, Rachel szykująca się do wyjścia na wystawienie zwłok w szlafroku, Ellie nosząca ze sobą zdjęcie Gage'a i stawiają­ca jego krzesełko obok łóżka, łzy Steve'a Mastertona, bójka z Irwinem Goldmanem, upiorna opowieść Juda Crandalla o Timmym Batermanie - istniało jedynie w wyobraźni Lou­isa Creeda; zrodziło się w ciągu kilku sekund, które minęły, gdy ścigał roześmianego synka w stronę drogi, zanim Rachel znów krzyknęła: „Gage, wracaj! Nie biegnij!”. Lecz Louis nie tracił oddechu. Wiedział, że będzie blisko, bardzo blisko. I rzeczywiście, jedna z tych rzeczy naprawdę się zdarzyła. Gdzieś z daleka słyszał ryk silnika nadjeżdżającej ciężarówki. W jego głowie otworzył się obwód pamięci i Louis usłyszał Juda Crandalla mówiącego do Rachel pierwszego dnia w Lud­low. „Powinniście pilnować ich przy tej drodze, pani Creed. To zła droga dla dzieci i zwierząt”. Teraz Gage zbiegał w dół łagodnego trawiastego zbocza, przechodzącego płynnie w po­bocze trasy numer 15. Jego solidne małe nóżki śmigały na­przód. Według wszystkich reguł tego świata powinien był już dawno się wywrócić, ale biegł dalej, a odgłos nadjeżdżającej ciężarówki rozbrzmiewał coraz głośniej, niski warkot, który Louis słyszał czasem z łóżka, unosząc się na granicy snu. Wówczas wydawał mu się kojący, teraz jednak go przerażał.

Dobry Boże! Dobry Jezu! Pozwólcie mi go złapać. Nie po­zwólcie mu wybiec na drogę!

Louis zdobył się na ostateczny wysiłek i skoczył, rzuca­jąc się naprzód równolegle do ziemi niczym futbolista za­mierzający powalić rywala. Kątem oka widział na trawie swój cień i pomyślał o latawcu, o Sępie odciskającym swój cień na polu pani Vinton, i właśnie w chwili, gdy Gage siłą rozpędu wypadł na drogę, palce Louisa musnęły plecy jego kurtki... i pochwyciły ją.

Szarpnął Gage'a w tył i w tym samym momencie wylądo­wał na ziemi. Jego twarz wbiła się w szorstki żwir pobocza; rozbił sobie nos, a z jąder dobiegł poważniejszy rozbłysk bó­lu - rany, gdybym wiedział, że będę grał w futbol, założyłbym ochraniacz - lecz zarówno ból nosa, jak i przeszywające cier­pienie w kroczu były niczym w obliczu wszechogarniającej ulgi na dźwięk okrzyku bólu i oburzenia Gage'a, gdy tyłek malca plasnął o ziemię i chłopczyk wywrócił się na plecy na skraju trawnika, uderzając się w głowę. W chwilę później je­go płacz zagłuszył ryk przejeżdżającej ciężarówki i ogłuszają­ce wycie klaksonu.

Louis zdołał wstać, mimo ołowianej kuli, spoczywającej w żołądku, i przytulić do siebie syna. W chwilę później dołą­czyła do nich Rachel, także zapłakana, krzycząc na Gage'a: „Nigdy nie biegaj na drogę, Gage! Nigdy, nigdy, nigdy! Dro­ga jest zła! Be!”. Gage'a tak zdumiał ów płaczliwy wykład, że sam przestał płakać i zdumiony wpatrywał się w matkę.

- Louis, leci ci krew z nosa - zauważyła, po czym obję­ła go tak nagle i mocno, że przez moment ledwo mógł oddy­chać.

- To jeszcze nie najgorsze - odparł. - Chyba się wyka­strowałem, Rachel. Rany, co za ból.

A ona wybuchnęła tak histerycznym śmiechem, że przez kilka sekund przeraził się i przez jego głowę przebiegła nagła myśl: Gdyby Gage naprawdę zginął, chybaby oszalała.

Ale Gage nie zginął. Wszystko to było piekielnie wyraź­nym tworem wyobraźni Louisa, który wyprzedził śmierć sy­na na zielonym trawniku w słoneczne majowe popołudnie.

Gage poszedł do szkoły podstawowej. W wieku siedmiu lat pierwszy raz wyjechał na obóz, gdzie wykazał się zdu­miewającym talentem pływackim. Zaskoczył też dość nie­przyjemnie rodziców, udowadniając, że bez żadnych proble­mów potrafi znieść miesięczną rozłąkę. Kiedy skończył dziesięć lat, spędzał już całe lato w obozie Agawam w Ray­mond. W wieku lat jedenastu zdobył dwie niebieskie wstęgi i jedną czerwoną na maratonie pływackim czterech obozów, kończącym letnie treningi. Wyrósł na wysokiego chłopca, a przecież cały czas był tym samym Gage'em, słodkim i za­skoczonym tym, czym obdarzał go świat... a dla Ga­ge'a świat miał jedynie słodkie, świeże owoce.

W liceum był znakomitym uczniem i członkiem drużyny pływackiej u Jana Chrzciciela, w parafialnej szkole, którą sam sobie wybrał, bo oferowała świetne warunki młodym pływakom. Rachel była zmartwiona i oburzona, a Louis niespecjalnie zdumiony, gdy w wieku lat siedemnastu Gage oznajmił, że zamierza przejść na katolicyzm. Rachel uważa­ła, że wszystko to wina dziewczyny, z którą wówczas się spo­tykał; w jego najbliższej przyszłości widziała małżeństwo („Jeśli ta mała dziwka z medalikiem świętego Krzysztofa mu nie obciąga, zjem twoje gatki, Louis” - powiedziała), ruinę planów uniwersyteckich i nadziei olimpijskich oraz dziewię­cioro czy dziesięcioro małych katolików, biegających po do­mu, nim Gage skończy czterdziestkę. Do tego czasu (przy­najmniej według Rachel) stanie się palącym cygara kierowcą ciężarówki z wydatnym brzuchem, odmawiającym zdrowaś­ki i ojczenaszki na drodze ku potępieniu.

Louis jednak przypuszczał, że motywy jego syna są bar­dziej czyste i choć Gage rzeczywiście się nawrócił (w dniu, kiedy to zrobił, Louis wysłał niezaprzeczalnie złośliwą kartkę Irwinowi Goldmanowi. Napisał na niej: „Może będziesz miał wnuka jezuitę. Twój zięć-goj Louis”), to nie poślubił dość miłej (i zdecydowanie przyzwoitej) dziewczyny, z którą spotykał się przez większość ostatniego roku. Wstąpił na Uniwersytet Johna Hopkinsa, zakwalifikował się do olimpij­skiej drużyny pływackiej i pewnego długiego, oszałamiające­go, cudownego popołudnia, szesnaście lat po tym, jak Louis ścigał się z ciężarówką Orinco o życie swego syna, wraz z Rachel - która niemal całkiem posiwiała, choć ukrywała to pod płukanką - patrzyli, jak ich syn zdobywa dla Stanów Zjednoczonych złoty medal. Kiedy kamery NBC pokazały go na zbliżeniu, stojącego z odchyloną wciąż mokrą głową i otwartymi oczami, spoglądającymi ze spokojem na flagę, gdy odgrywano hymn narodowy, z wstęgą wokół szyi i zło­tym krążkiem leżącym na gładkiej skórze piersi, Louis roz­płakał się. Płakali oboje z Rachel.

- To chyba ukoronowanie wszystkiego - rzekł i odwró­cił się, by objąć żonę. Ona jednak patrzyła na niego z rosną­cą zgrozą, jej twarz starzała mu się przed oczami, jakby ata­kowały ją dni, miesiące i lata przepełnionego złem czasu. Dźwięk hymnu narodowego ucichł, a kiedy Louis obejrzał się na telewizor, ujrzał tam innego chłopca, czarnego chłop­ca z głową porośniętą gęstymi lokami, wśród których perli­ły się krople wody.

To ukoronowanie wszystkiego.

Korona.

Czapka.

Dobry Boże, jego czapka jest pełna krwi.

Louis obudził się o siódmej rano w zimnym, martwym świetle deszczowego poranka, ściskając w ramionach po­duszkę. Każde uderzenie serca odbijało się ogłuszającym echem w jego głowie. Ból narastał i opadał, narastał i opa­dał. Odbiło mu się kwasem, smakującym jak stare piwo. Je­go żołądek ścisnął się boleśnie. Płakał. Poduszka była mokra od łez, jakby we śnie trafił do jednego z westernowych dra­matów. Nawet kiedy spał, część umysłu znała prawdę i opła­kiwała ją.

Wstał i potykając się ruszył do łazienki, z sercem tłuką­cym się w piersi. Potężny kac miażdżył jego świadomość. W ostatniej chwili dotarł do toalety i zwrócił do niej więk­szość wczorajszego piwa.

Klęczał na podłodze z zamkniętymi oczami, póki nie po­czuł, że zdoła się podnieść. Na oślep znalazł dźwignię i spu­ścił wodę. Potem podszedł do lustra, by przekonać się, jak bardzo ma przekrwione oczy, lecz szklana tafla była zasło­nięta kwadratem materiału i wtedy przypomniał sobie, jak czerpiąc ślepo z przeszłości, którą ponoć ledwie pamiętała, Rachel zakryła wszystkie lustra w domu i przed wejściem do środka zdejmowała buty.

Nie będzie olimpijskiej drużyny pływackiej, pomyślał tę­po Louis, wracając do łóżka i siadając na nim. W ustach i gardle czuł kwaśny smak piwa i poprzysiągł sobie (nie po raz pierwszy i nie ostatni), że nigdy więcej nie tknie tej truci­zny. Nie będzie olimpijskiej drużyny pływackiej, wysokiej średniej w college'u, małej katolickiej dziewczyny i nawróce­nia, obozu Agawam. Niczego. Jego adidasy zdarte z nóżek. Bluza wywrócona na drugą stronę. Słodkie chłopięce ciał­ko, tak jędrne i twarde, niemal rozdarte na strzępy. Czapkę miał pełną krwi.

Teraz siedząc na łóżku w szponach kaca, gdy deszczowe krople spływały leniwie po szybie obok niego, Louis po raz pierwszy w pełni poczuł żal i smutek, niczym falę napływa­jącą z głębin czyśćca. Żal ten powalił go, pozbawił męskości, zniszczył wszelkie pozostałe bariery i Louis ukrył twarz w dłoniach i zapłakał, kołysząc się w przód i w tył, i myśląc, że oddałby wszystko, byle tylko mieć jeszcze jedną szansę. Absolutnie wszystko.


Date: 2015-12-17; view: 585


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 24 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 26 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)