Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 21 page

- Powiedziałem: wynoś się! - Podniósł pierwszą rzecz, jak podeszła mu pod rękę, w stosie zabawek Gage'a, jasną plastikową lokomotywę, która w półmroku nabrała brunat­nej barwy skrzepłej krwi. Machnął nią groźnie w stro­nę Churcha. Kot jednak nie tylko nie ustąpił, lecz znów syknął.

I nagle, bez namysłu Louis cisnął zabawką w kota. Nie dla zabawy, nie lekko, lecz z całej siły; był wściekły na zwie­rzę, a jednocześnie bał się, że ukryło się tu w ciemnej szafie w pokoju jego synka i nie chciało odejść, jakby miało prawo tu być.

Mała lokomotywa trafiła prosto w bok kota. Church wydał z siebie wysoki skowyt i uciekł z właściwym sobie wdziękiem, zderzając się z drzwiami i niemal padając po drodze.

Gage poruszył się, wymamrotał coś, przekręcił się po­nownie i znów ucichł. Louis poczuł, że robi mu się niedo­brze. Na jego czoło wystąpiły kropelki potu.

- Louis? - To była Rachel z dołu. W jej głosie brzmiał niepokój. - Czy Gage wypadł z łóżeczka?

- Nic mu nie jest, kochanie. Church wywrócił parę zaba­wek.

- Ach tak.

Czuł się - może nieracjonalnie, a może i nie - jakby spoj­rzał na syna i dostrzegł pełzającego po nim węża bądź wiel­kiego szczura przycupniętego na półce nad łóżeczkiem. Oczywiście było to irracjonalne. Kiedy jednak kot syknął na niego z szafy...

(Zelda myślałeś że to Zelda myślałeś, że to Oz Wiejki i Wsaniały)

Zamknął drzwi szafy Gage'a, odsuwając stopą kilka za­bawek. Wysłuchał cichego szczęknięcia zatrzasku. Po chwi­li wahania przekręcił klucz w zamku.

Z powrotem podszedł do łóżeczka. Kręcąc się, maluch zrzucił z siebie kołdrę, która owinęła się wokół kolan. Louis rozplatał ją. Ponownie przykrył dziecko, po czym stał tam długi czas, patrząc na syna.


CZĘŚĆ DRUGA

CMENTARZYSKO MICMACÓW


Gdy Jezus przybył do Betami, przekonał się, że Łazarz już od czterech dni leży w grobie. Kiedy Marta usłyszała o nadejś­ciu Jezusa, pośpieszyła mu na spotkanie.

- Panie - rzekła - gdybyś był tutaj, brat mój nie umarłby. Teraz jednak tu jesteś i wiem, że o cokolwiek poprosisz Boga, zostanie spełnione.

A Jezus odparł:

- Brat twój znów żyć będzie.



 

Ewangelia według świętego Jana (parafraza)

 

Hey-ho, let's go.

The Ramones


36.

Nie należy wierzyć, iż istnieją granice grozy, którą zdol­ny jest przyjąć ludzki umysł. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na to, iż w miarę jak ciemność staje się coraz głęb­sza, głębia owa zaczyna rosnąć wykładniczo - i choć nie chcemy tego przyznać, to doświadczenie podpowiada nam, iż kiedy koszmar staje się dość czarny, groza zaczyna rodzić grozę, a jedno przypadkowe zło płodzi następne, często roz­myślne złe czyny, póki w końcu wszystkiego nie pochłonie ciemność. Najstraszniejszym zaś pytaniem pozostaje to, ile dokładnie grozy może znieść ludzki umysł i wciąż zacho­wać niezłomną, nieugiętą łączność z rzeczywistością. Trud­no ukryć, że podobne wydarzenia mają w sobie coś z absur­du. W pewnym momencie wszystko staje się zabawne. Możliwe, że w tej właśnie chwili nasze zdrowie umysłowe zaczyna albo ratować się przed upadkiem, albo też załamy­wać i pękać. To moment, gdy człowiekowi wraca poczucie humoru.

Louis Creed mógłby rozmyślać o tych rzeczach, gdyby w ogóle myślał trzeźwo siedemnastego maja, po pogrzebie swego syna, Gage'a Williama Creeda. Lecz wszelkie próby racjonalnego myślenia skończyły się w sali pogrzebowej, gdzie bójka z teściem (sama w sobie dostatecznie okropna) doprowadziła do wydarzenia jeszcze straszniejszego, ostat­niego aktu gotyckiego melodramatu dość koszmarnego, by całkowicie strzaskać resztki i tak osłabionej samokontroli Rachel. Makabryczne wydarzenia tego dnia dobiegły końca dopiero, gdy wywleczono ją, krzyczącą, z Sali Wschodniej domu pogrzebowego Brookingsa-Smitha, w której Gage le­żał w zamkniętej trumnie. W przedsionku Surrendra Hardu podał jej środki uspokajające.

O ironio, Rachel nie stałaby się świadkiem ostatniego ak­tu dramatu, owego komiksowego wybuchu grozy, gdyby do bójki pomiędzy Louisem Creedem i panem Irwinem Gold­manem z Dearborn doszło podczas porannego wystawienia zwłok (od dziesiątej do jedenastej trzydzieści) zamiast popo­łudniowego (od drugiej do trzeciej trzydzieści). Rachel nie uczestniczyła w porannej ceremonii; po prostu nie była w sta­nie przyjść. Została w domu z Judem Crandallem i Steve'em Mastertonem. Louis nie miał pojęcia, jak zdołałby przeżyć ostatnich czterdzieści osiem godzin bez Juda i Steve'a.

Miał szczęście - w istocie dotyczyło to całej trójki pozo­stałych przy życiu członków rodziny - że Steve zjawił się tak szybko, bo Louis, przynajmniej tymczasowo, nie potrafił podjąć jakiejkolwiek decyzji, nawet tak drobnej, jak podanie żonie zastrzyku, by stłumić nieco jej głęboką rozpacz. Nie zauważył nawet, że Rachel ma zamiar wybrać się na wysta­wienie w szlafroku, w dodatku krzywo zapiętym. Włosy miała brudne, splątane, nieuczesane, oczy mętne - brązowe kule wychodziły z orbit tak daleko, że przypominały niemal oczy żywej czaszki - jej skóra była mączysta, zwisała fałda­mi z twarzy. Tego ranka Rachel usiadła przy stole śniada­niowym, przeżuwając suchego tosta i wyrzucając z siebie oderwane zdania, pozbawione wszelkiego sensu. W pewnym momencie rzuciła gwałtownie:

- A co do winnebago, którego zamierzasz kupić, Lou... - Louis ostatnio wspominał o zakupie winnebago w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku.

Teraz jedynie przytaknął i nadal spokojnie jadł śniada­nie. Przyrządził sobie talerz kakaowych płatków. Kakaowe płatki były jednym z ulubionych przysmaków Gage'a i tego ranka Louis miał na nie ochotę. Smakowały koszmarnie, ale i tak ich pragnął. Zjawił się na śniadaniu ubrany w swój naj­lepszy garnitur - nie czarny, nie miał czarnego garnituru, lecz przynajmniej ciemnografitowy. Ogolił się, wziął prysznic, uczesał włosy. Wyglądał dobrze, choć nadal był w szoku.

Ellie włożyła dżinsy i żółtą bluzkę. Przyniosła ze sobą zdjęcie; ani na moment nie chciała się z nim rozstać. Zdjęcie to - powiększenie fotografii zrobionej polaroidem SX 70, który Rachel dostała od męża i dzieci na ostatnie urodziny - przedstawiało Gage'a uśmiechniętego pod kapturem parki z Searsa. Maluch siedział na sankach, a Ellie go ciągnęła. Rachel wyczekała na moment, gdy córka obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła do Gage'a. Gage odpowiedział szero­kim uśmiechem.

Ellie cały czas nosiła ze sobą zdjęcie, ale niewiele mówi­ła. Zupełnie jakby szok związany ze śmiercią brata na dro­dze przed domem pozbawił ją większości słownictwa.

Louis nie potrafił dostrzec stanu, w jakim znajdowały się jego żona i córka. Jadł śniadanie, a jego umysł raz po raz odtwarzał wypadek, tyle że w owych wizjach zakończenie wyglądało inaczej. W wizjach był szybszy i wszystko skoń­czyło się na tym, że Gage dostał lanie, bo nie zatrzymał się, gdy krzyczeli.

To Steve dostrzegł, co naprawdę dzieje się z Rachel i Ellie. Zabronił Rachel wyjścia na poranne wystawienie zwłok (choć „wystawienie” można nazwać fikcją ze względu na zamk­niętą trumnę. Gdyby została otwarta, wszyscy, łącznie z sa­mym Louisem, uciekliby z krzykiem) i nie pozwolił Ellie w ogóle ruszać się z domu. Rachel protestowała. Ellie siedzia­ła jedynie, milcząca i poważna, trzymając w dłoni zdjęcie z Gage'em.

To Steve dał Rachel zastrzyk, którego tak potrzebowała i zaaplikował Ellie łyżeczkę bezbarwnego płynu. Ellie za­zwyczaj gwałtownie opierała się przyjmowaniu wszelkich le­ków - jakichkolwiek leków - ten jednak wypiła bez żadnych grymasów. O dziesiątej rano spała już mocno w swym łóżku (w dłoni wciąż trzymała zdjęcie z Gage'em), a Rachel sie­działa przed telewizorem, oglądając „Koło Fortuny”. Na pytania Steve'a odpowiadała powoli, spokojnie, z rozmy­słem. Była nafaszerowana prochami, lecz jej twarz straciła wyraz cichego, bolesnego obłędu, który tak bardzo zanie­pokoił i przeraził asystenta, gdy ten zjawił się u nich w domu piętnaście po ósmej.

Oczywiście to Jud poczynił wszelkie ustalenia. Zrobił to z tą samą spokojną sprawnością, z jaką załatwiał pogrzeb żony trzy miesiące wcześniej. Ale to Steve Masterton odwo­łał Louisa na bok, tuż przedtem, nim ten wyruszył do domu pogrzebowego.

- Dopilnuję, by przyjechała tam po południu, jeśli zdo­ła to znieść - poinformował Louisa.

- W porządku.

- Do tego czasu działanie zastrzyku ustąpi. Twój przyja­ciel, pan Crandall, mówi że po południu zostanie z Ellie...

- Dobrze.

- I zagra z nią w monopol czy coś takiego. - Aha.

- Ale...

- Dobrze.

Steve urwał. Stali w garażu, na terenach łowieckich Churcha, w miejscu, gdzie przynosił martwe ptaki i szczury, które należały do Louisa. Na zewnątrz świeciło majowe słońce. Przez podjazd przebiegał drozd, jakby ważne sprawy wzywały go gdzie indziej.

- Louis - powiedział Steve - musisz pozbierać się do kupy. Louis spojrzał na niego uprzejmie, pytająco. Niewiele z tego, co powiedział Steve, dotarło do niego - myślał, że gdyby był odrobinę szybszy, może uratowałby życie syna - ale te słowa zarejestrował.

- Chyba nie zauważyłeś - ciągnął Steve - ale Ellie prze­stała mówić. Nie odzywa się ani słowem. A Rachel jest w ta­kim szoku, że kompletnie straciła poczucie czasu.

- Jasne - odparł Louis. Najwyraźniej powinien położyć większy nacisk na swą odpowiedź. Nie był pewien dlaczego.

Steve położył dłoń na ramieniu Louisa.

- Lou - powiedział. - Potrzebują cię teraz bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Proszę cię, stary... Mogę dać twojej żonie zastrzyk, ale... Widzisz, Louis, musisz... Chryste, Lou­is, co to za pierdolone, kurewskie nieszczęście!

Louis z lekkim niepokojem odkrył, że Steve zaczyna płakać.

Jasne, rzekł, w myślach widząc Gage'a biegnącego przez trawnik ku drodze, a oni krzyczeli, by wracał, lecz Gage nie słuchał. Ostatnio jego ulubioną zabawą była ucieczka od mamy-taty. A potem rzucili się w pogoń, Louis szybko wy­przedził Rachel, lecz Gage zanadto się oddalił, Gage śmiał się, Gage uciekał przed tatą, na tym właśnie polegała zaba­wa, a Louis zbliżał się zbyt wolno, Gage biegł w dół łagod­nego trawiastego zbocza, opadającego aż do skraju trasy nu­mer 15, a Louis modlił się do Boga, by Gage upadł, kiedy małe dzieci biegną zbyt szybko, niemal zawsze upadają, bo ludzie zaczynają w pełni kontrolować swoje nogi dopiero wtedy, kiedy mają siedem, osiem lat; Louis modlił się do Bo­ga, by Gage upadł, upadł, o tak, upadł, rozbił sobie nos, uszkodził czaszkę, potrzebował kilku szwów; wszystko jed­no, bo teraz słyszał już warkot zbliżającej się ciężarówki; jed­nej z wielkich, dziesięciokołowych ciężarówek, bez końca krążących pomiędzy Bangor i fabryką Orinco w Bucksport; wykrzyknął wtedy imię Gage'a i wierzył, że Gage usłyszał go i próbował się zatrzymać, Gage najwyraźniej zrozumiał, że zabawa się skończyła, że podczas zabawy rodzice nie krzyczą na człowieka, toteż próbował wyhamować, a war­kot ciężarówki był już bardzo głośny, wypełniał cały świat, zamieniał się w grzmot. Louis rzucił się naprzód długim śliz­giem, jego cień śmigał po ziemi, tak jak cień Sępa wędrują­cy po białej od szronu trawie na polu pani Vinton owego marcowego dnia. Wierzył (lecz nie był pewien), że opuszki palców musnęły plecy lekkiej kurtki, w którą ubrali Gage'a, a potem rozpęd wyniósł chłopczyka na drogę, a ciężarówka była grzmotem, ciężarówka była blaskiem słońca na lśnią­cym chromie, ciężarówka była głębokim, przeraźliwym ry­kiem klaksonu, i wszystko to działo się w sobotę, trzy dni wcześniej.

- Nic mi nie jest - powiedział do Steve'a. - Muszę już iść.

- Jeśli pozbierasz się i im pomożesz - Steve otarł ręce rę­kawem kurtki - pomożesz też samemu sobie. Wasza trójka musi przejść przez to razem, Louis. To jedyny sposób. Wszyscy o tym wiedzą.

- Zgadza się - przytaknął Louis, a w jego umyśle wszyst­ko zaczęło się od nowa. Tylko że tym razem skoczył pół me­tra dalej, chwycił plecy kurtki Gage'a i nic się nie wydarzyło.

Ellie nie była świadkiem sceny w Sali Wschodniej domu pogrzebowego Brookingsa-Smitha, ale Rachel - owszem. Gdy się to stało, Ellie przesuwała bezcelowo i milcząco swe piony na planszy do gry w monopol z Judem Crandallem. Jedną ręką potrząsała kośćmi, w drugiej ściskała fotografię, na której ciągnęła na sankach Gage'a.

Steve Masterton uznał, że Rachel może być obecna na popołudniowym wystawieniu zwłok - w świetle później­szych wydarzeń głęboko pożałował swej decyzji.

Goldmanowie przylecieli tego ranka z Chicago do Ban­gor i zatrzymali się w hotelu Holiday Inn na Odlin Road. Do południa ojciec Rachel zdążył zadzwonić cztery razy i Steve musiał okazywać coraz większą stanowczość - przy czwartym telefonie niemal uciekł się do gróźb. Irwin Gold­man chciał ją odwiedzić i wszystkie ogary piekielne nie mo­gły powstrzymać go przed towarzyszeniem córce w tej godzinie próby - tak powiedział. Steve odparł, że Rachel potrze­buje trochę czasu, by możliwie najbardziej otrząsnąć się z pierwszego szoku. Nie znam się na wszystkich ogarach pie­kieł - dodał - lecz znam jednego szwedzko-amerykańskiego pomocnika lekarza, który nie ma zamiaru pozwolić nikomu wejść do domu rodziny Creedów, póki Rachel z własnej wo­li nie pokaże się publicznie. Powiedział też, że po południo­wym wystawieniu zwłok chętnie pozwoli przejąć obowiązki rodzinie. Do tego czasu mieli zostawić ją w spokoju.

Stary mężczyzna zwymyślał go w jidysz i gwałtownie rzucił słuchawką, przerywając połączenie. Steve czekał, pra­gnąc przekonać się, czy Goldman rzeczywiście się pokaże, jednak tamten postanowił ustąpić. Około południa Rachel zaczęła wyglądać nieco lepiej. Była przynajmniej świadoma upływu czasu i chwili obecnej. Poszła do kuchni sprawdzić, czy jest tam coś, co nadawałoby się na kanapki bądź poczęs­tunek na później.

- Ludzie zechcą pewnie wrócić do domu, prawda? - spy­tała Steve'a. Ten przytaknął.

Nie znalazła mielonki ani zimnej pieczeni, ale w zamra­żarce leżał duży indyk. Położyła go nad zlewem, by się roz­mroził. Kilka minut później Steve zajrzał do kuchni i ujrzał ją stojącą przy zlewie, nie odrywającą wzroku od indyka i rzewnie płaczącą.

- Rachel? Odwróciła się do niego.

- Gage naprawdę je lubił. Zwłaszcza białe mięso. - Uśmiechnęła się słabo, upiornie. - Właśnie przyszło mi na myśl, że nigdy już nie zje indyka.

Steve posłał ją na górę, by się przebrała - ostatnia próba jej zdolności radzenia sobie z rzeczywistością - a kiedy zja­wiła się w prostej, czarnej sukience przewiązanej paskiem w talii, niosąc w dłoni małą torebkę (wieczorową), uznał, że nic jej nie jest. Jud zgodził się z tą oceną.

Steve zawiózł ją do miasta. Stanął w przedsionku Sali Wschodniej z Surrendrą Hardu i patrzył, jak Rachel sunie upiornie w stronę zasypanej kwiatami trumny.

- Jak sobie z tym radzą, Steve? - spytał cicho Surrendrą.

- Kurewsko źle - odparł Steve niskim, ochrypłym gło­sem. - A jak myślałeś?

- Myślałem, że prawdopodobnie radzą sobie kurewsko źle - odrzekł Surrendrą i westchnął.

Tak naprawdę problemy rozpoczęty się w czasie poran­nego wystawienia zwłok, gdy Irwin Goldman odmówił swo­jemu zięciowi uściśnięcia ręki.

Widok tak wielu przyjaciół i krewnych zmusił Louisa do lekkiego otrząśnięcia się z szoku. Teraz musiał widzieć, co się dzieje i co czeka go za chwilę. Osiągnął stan tępego bólu, który przedsiębiorcy pogrzebowi dobrze znają i umieją wy­korzystywać. Komenderowali nim jak pionkiem.

Przed Salą Wschodnią leżał niewielki przedsionek, w którym ludzie mogli zapalić i usiąść na głęboko wyścieła­nych fotelach. Fotele te wyglądały, jakby pochodziły wprost z wyprzedaży zbankrutowanego angielskiego klubu. Obok prowadzącej do sali drzwi stały małe sztalugi z czarnego me­talu, ozdobionego złotem. Na nich ustawiono niewielką ta­bliczkę, głoszącą z prostotą: GAGE WILLIAM CREED. Gdyby tak przejść na drugą stronę przestronnego białego budynku, który na oko wydawał się, jakże myląco, wygod­nym starym domem, można by dotrzeć do identycznego przedsionka, tym razem przed Salą Zachodnią. Tam tablicz­ka na sztalugach głosiła: ALBERTA BURNHAM NE­DEAU. Na tyłach mieściła się Sala Nadrzeczna. Sztalugi po lewej stronie drzwi, łączące przedsionek z ową salą były pu­ste. Tego wtorkowego ranka nikt z niej nie korzystał. Na dole mieściła się wystawa trumien, każdą z nich oświetlał mały reflektorek na suficie. Jeśli uniosło się wzrok - Louis to zrobił, a sprzedawca spojrzał na niego surowo - można by odnieść wrażenie, że osiedliło się tam stadko osobliwych zwierząt.

Jud przyjechał tu z nim w niedzielę, dzień po śmierci Gage'a, aby wybrać trumnę. Zeszli na dół i zamiast natych­miast skręcić na wystawę, oszołomiony Louis pomaszero­wał korytarzem ku zwykłym białym wahadłowym drzwiom, takim samym, jakie często łączą sale restauracyjne z kuch­nią. Zarówno Jud, jak i właściciel powiedzieli jednocześnie: „Nie tędy” i Louis posłusznie odszedł od owych drzwi. Wie­dział jednak, co się za nimi kryje. Jego wujek także był przedsiębiorcą pogrzebowym.

W Sali Wschodniej ustawiono proste rzędy składanych krzeseł - drogiego modelu o wyściełanych siedzeniach i oparciach. Z przodu, w miejscu wyglądającym jak połącze­nie nawy z buduarem, stała trumna Gage'a. Louis wybrał model American Casket Company z różanego drewna, zwany Wieczny Spoczynek, wyściełany miękkim, różowym jed­wabiem. Sprzedawca zgodził się, że to naprawdę piękna trumna, i przeprosił, że nie ma modelu z niebieską wyściół­ką. Louis odparł, że nigdy nie przejmowali się z Rachel po­dobnymi drobiazgami. Tamten przytaknął i spytał Louisa, czy zastanawiał się już, jak pokryje koszty pogrzebu Gage'a. Jeśli nie, chętnie zaprosi go do swojego biura i szybko przyj­rzy się trzem najbardziej popularnym planom spłaty.

W umyśle Louisa nagle odezwał się wesoły głos spikera. Dostałem tę trumnę dla mojego dziecka zupełnie za darmo, dzięki kuponom Raleigh!

Czując się jak istota ze snu, powiedział:

- Opłacę wszystko moją kartą Master.

- Doskonale - zgodził się przedsiębiorca.

Trumna miała niewiele ponad metr długości. Trumienka krasnoludka. Mimo to kosztowała ponad sześćset dolarów. Louis przypuszczał, że stała na kozłach, lecz wszystkie te kwiaty utrudniały zajrzenie pod spód, a on sam nie chciał za­nadto się zbliżać - ich woń budziła mdłości. Pośrodku, tuż przy drzwiach prowadzących do przedsionka salonu, usta­wiono stojak z książką. Do stojaka łańcuchem przymocowa­no wieczne pióro. Tam właśnie kierujący ceremonią skiero­wał Louisa, aby ten mógł „powitać przyjaciół i krewnych”. Przyjaciele i krewni mieli wpisywać się do księgi, podając na­zwiska i adresy. Louis nie miał pojęcia, skąd wziął się ten zwariowany zwyczaj, i wolał nie pytać. Przypuszczał, że kie­dy pogrzeb dobiegnie końca, oni z Rachel mają zatrzymać książkę. To wydawało się najbardziej szalonym pomysłem. Gdzieś w domu miał księgę pamiątkową z liceum, colle­ge'u i studiów medycznych. Mieli też album ślubny w okład­ce ze sztucznej skóry z wytłoczonym złotym napisem DZIEŃ MEGO ŚLUBU - zaczynał się od zdjęcia Rachel, przymie­rzającej przed lustrem welon z pomocą swojej matki, a koń­czył fotografią dwóch par butów przed zamkniętymi drzwia­mi hotelu - i dziecięcą książkę Ellie - szybko znudziło ich jej wypełnianie, bo album ze specjalnymi miejscami przeznaczo­nymi na „moje pierwsze strzyżenie” (wklej kosmyk włosów dziecka) i „ojej!” (zdjęcie dziecka upadającego na pupę) był obrzydliwie przesłodzony.

A teraz do kompletu ta księga. Jak ją nazwano? - zasta­nawiał się Louis, stojąc w odrętwieniu obok stojaka i cze­kając na rozpoczęcie imprezy. „Moja księga śmierci”? „Autografy pogrzebowe”? „Dzień, w którym pogrzebaliśmy Gage'a”? A może coś bardziej dystyngowanego, na przykład: „Śmierć w rodzinie”?

Odwrócił książkę i spojrzał na okładkę, którą, podobnie jak w albumie ślubnym, wykonano ze sztucznej skóry. Była pusta.

Nietrudno było przewidzieć, że Missy Dandridge zjawi się tego ranka pierwsza. Poczciwa Missy, która dziesiątki razy pilnowała Ellie i Gage'a. Nagle Louis przypomniał so­bie, że to właśnie Missy zabrała dzieci wieczorem w dniu, gdy zginął Victor Pascow. Zabrała dzieci, a Rachel kochała się z nim najpierw w wannie, potem w łóżku.

Missy płakała, i to mocno. Na widok spokojnej, nieru­chomej twarzy Louisa na nowo wybuchnęła płaczem i się­gnęła ku niemu, jakby szukała wsparcia. Louis objął ją, uświadamiając sobie, że to właśnie tak działa albo przynaj­mniej powinno - że jakiś ładunek przeskakuje pomiędzy ludźmi, poruszając twardą ziemię rozpaczy, przybijając ją, rozbijając skałę wstrząsu promieniami bólu.

- Tak mi przykro - mówiła Missy, odgarniając z pobla­dłej twarzy ciemnoblond włosy. - Taki kochany, słodki chłopczyk. Tak bardzo go kochałam, Louis. Tak mi przy­kro. To koszmarna droga. Mam nadzieję, że dadzą temu kierowcy dożywocie. Jechał stanowczo za szybko. On był taki słodki, taki kochany. Taki bystry. Czemu Bóg zechciał zabrać Gage'a? Nie wiem. Nie potrafimy tego zrozumieć, prawda? Tak mi przykro, tak przykro.

Louis pocieszał ją, objął i pocieszał. Poczuł na kołnierzu jej łzy. Jej piersi napierały na niego. Chciała wiedzieć, gdzie się podziewa Rachel, i Louis wyjaśnił, że odpoczywa. Missy przyrzekła, że ją odwiedzi i że popilnuje Ellie, kiedy tylko zechcą, tak długo, jak będą potrzebowali. Podziękował.

Odwróciła się, pragnąc odejść. Wciąż pociągała nosem, spod czarnej chusteczki widać było czerwieńsze niż przed­tem oczy. Postąpiła krok ku trumnie, kiedy Louis ją zawo­łał. Mistrz ceremonii, którego nazwiska nie potrafił nawet zapamiętać, kazał, by goście podpisali książkę, i niech go diabli, jeśli tego nie dopilnuje.

Tajemniczy gościu, wpisz się, proszę, pomyślał i przez moment balansował na granicy histerii, czując, że lada mo­ment wybuchnie donośnym, piskliwym śmiechem.


Date: 2015-12-17; view: 654


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 20 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 22 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)