Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 22 page

To zapłakane, zrozpaczone oczy Missy przegnały uśmiech.

- Missy, zechcesz podpisać książkę? - poprosił. I ponie­waż zdawało się, że powinien dodać coś więcej, rzekł: - Dla Rachel.

- Oczywiście. Biedny Louis. Biedna Rachel. - I nagle Louis zorientował się, że wie, co zaraz usłyszy, i z jakiegoś powodu przeraził się tego, lecz słowa te już się zbliżały, nie­uniknione niczym czarna, wielkokalibrowa kula z pistoletu zabójcy. I wiedział, że kula ta trafi go wiele razy w ciągu na­stępnych niekończących się dziewięćdziesięciu minut, a po­tem jeszcze po południu, mimo że z porannych ran wciąż są­czyć się będzie krew. - Dzięki Bogu, nie cierpiał, Louis. Przynajmniej miał szybką śmierć.

O tak, bardzo szybką - chciał odpowiedzieć; ach, jakże słowa te na nowo strzaskałyby maskę spokoju dziewczyny. Nagle złośliwie zapragnął to zrobić, cisnąć jej je w twarz. Była szybka. Niewątpliwie. To dlatego trumna jest zamknię­ta. Nic nie dałoby się zrobić z Gage'em, nawet gdybyśmy ra­zem z Rachel aprobowali strojenie umarłych krewnych w stro­je godne najlepszych manekinów i różowanie, pudrowanie i malowanie ich twarzy. To była szybka śmierć, moja droga Missy. W jednej chwili stal na drodze, a w następnej leżał na niej, lecz znacznie dalej obok domu Ringerów. Uderzyła go i zabiła, a potem powlokła ze sobą. Wierz mi, była szybka. Zaledwie sto metrów boiska futbolowego. Biegiem za nią, Missy, raz po raz wykrzykiwałem jego imię, zupełnie jakbym spodziewał się, że wciąż jeszcze żyje. Ja, lekarz, przebiegiem dziesięć metrów i ujrzałem jego czapeczkę. Przebiegłem dwa­dzieścia i leżał przede mną jeden z adidasów z Gwiezdnych Wojen. Po czterdziestu metrach ciężarówka zjechała z drogi, a jej naczepa zaryła się w ziemię. Z domów wybiegali ludzie. A ja pędziłem dalej, wykrzykując jego imię, Missy. I na linii pięćdziesięciometrowej znalazłem jego bluzę, odwróconą na lewą stronę, a na siedemdziesięciometrowej leżał drugi adidas. A potem - Gage.

Nagle otaczający go świat poszarzał. Wszystko wokół Zniknęło mu z oczu. Jak przez mgłę poczuł ostrą krawędź stojaka, podtrzymującego książkę; wbijała mu się w dłoń.

- Louis? - Głos Missy. Odległy. Tajemniczy gruchot go­łębi w uszach.



- Louis? - Bliżej. Niespokojny.

Przed jego oczami świat ponownie nabrał ostrości.

- Nic ci nie jest? Uśmiechnął się.

- Nie - odparł. - Wszystko w porządku, Missy. Podpisała za siebie i męża - państwo Davidowstwo Dandridge - okrągłym szkolnym pismem. Pod spodem dodała adres: Skrzynka pocztowa 67, Old Bucksport Road. A po­tem uniosła wzrok na Louisa i szybko spuściła oczy, jakby samo mieszkanie przy drodze, na której zginął Gage, stano­wiło zbrodnię.

- Bądź zdrów, Louis - szepnęła.

David Dandridge uścisnął mu dłoń i wymamrotał coś niezrozumiałego; jego wydatne, spiczaste jabłko Adama podskakiwało przy każdym słowie. Następnie pospieszył za żoną środkiem sali, by dokonać rytualnych oględzin trumny zbudowanej w Storyville w stanie Ohio, w miejscu, którego Gage nigdy nie odwiedził i gdzie nikt go nie znał.

Po Dandridge'ach nadchodzili kolejni, poruszając się powolnym szeregiem. Louis przyjmował ich dłonie, uściski, ich łzy. Jego kołnierz i wierzch rękawa ciemnoszarej mary­narki wkrótce powilgotniały. Zapach kwiatów zaczął prze­sączać się nawet na tył pomieszczenia i wypełniać salę wonią pogrzebu. Louis pamiętał tę woń z dzieciństwa - pogrze­bowy zapach kwiatów. Według własnego rachunku trzy­dzieści dwa razy usłyszał „Jakie to szczęście, że Gage nie cierpiał”, dwadzieścia pięć razy: „Bóg działa w tajemniczy sposób, kierując naszymi losami”. Na ostatniej pozycji uplasowało się: „Jest teraz wśród aniołków”: w sumie dwa­naście razy.

Wszystko to zaczynało na niego działać. Zamiast tracić odrobinę sensu, jaką niosły ze sobą (tak jak nasze nazwisko traci wszelkie cechy odrębności, jeśli powtarzać je raz po raz), owe banalne aforyzmy zdawały się za każdym razem docierać głębiej, celując ku najważniejszym narządom ży­ciowym. Kiedy w końcu zjawili się jego teść i teściowa, czuł się jak naszpikowana haczykami ryba.

Najpierw pomyślał, że Rachel miała rację, Irwin Gold­man rzeczywiście się zestarzał. Miał - ile? Pięćdziesiąt osiem? Pięćdziesiąt dziewięć lat? Tego dnia jednak wyglądał jak po­nury, nadęty siedemdziesięciolatek. Ze swą łysą głową i grubymi jak denka od butelek okularami niemal absurdalnie przypominał premiera Izraela Menachema Begina. Rachel po powrocie ze Święta Dziękczynienia wspominała, że oj­ciec się postarzał, lecz Louis nie oczekiwał aż takiej zmiany. Oczywiście, pomyślał, może w Święto Dziękczynienia nie było tak źle. W Święto Dziękczynienia stary nie stracił jedne­go ze swoich dwojga wnuków.

Dory szła obok niego, jej twarz skrywała gęsta, czarna, dwu-, może trzywarstwowa woalka. Włosy miała modnie błękitne, który to kolor faworyzowały ostatnio damy z ame­rykańskich wyższych sfer. Trzymała męża pod rękę. Spod woalki Louis dostrzegał jedynie błysk łez.

Nagle postanowił, że czas już puścić w niepamięć dawne spory. Nie mógł dłużej zachować pretensji. Nagłe stały się one zbyt ciężkie. Może sprawił to połączony ciężar banal­nych uwag.

- Irwin. Dory - mruknął. - Dziękuję, że przyszliście.

Uniósł ramiona, zupełnie jakby chciał jednocześnie uści­snąć dłonie ojca Rachel i objąć jej matkę, a może wręcz przytulić oboje. Nagle do jego oczu napłynęły łzy i po raz pierwszy zapłakał. Przez sekundę przyszła mu do głowy sza­lona myśl, że zdołają się pogodzić, że Gage zrobi to dla nich, dzięki swojej śmierci; jakby nagle znalazł się w romantycznej powieści dla kobiet, w której zadośćuczynieniem za śmierć była zgoda, a czyjeś odejście mogło doprowadzić do czegoś bardziej konstruktywnego niż ten niekończący się, niemą­dry, miażdżący ból, który nigdy nie ustawał.

Dory ruszyła ku niemu. Wykonała drobny gest, jakby za­mierzała wyciągnąć do niego ręce. Powiedziała coś - Och Lou­is - i coś jeszcze, niewyraźnie - a potem Goldman ją odcią­gnął. Przez chwilę cała trójka zastygła jak na scenie. Nie zauważył tego nikt, poza nimi samymi (i może mistrzem cere­monii, stojącym dyskretnie w kącie Sali Wschodniej - Louis przypuszczał, że jego wuj Carl także dostrzegłby coś takiego). Louis częściowo wyciągał ręce. Irwin i Dory Goldman stali sztywno i prosto niczym para na ślubnym torcie.

I wówczas Louis ujrzał, że w oczach teścia nie ma śladu łez. Lśniły jasnym, nienawistnym blaskiem. (Czy on sądzi, że zabiłem Gage'a, by zrobić mu na złość? - pomyślał). Te oczy zdawały się mierzyć Louisa i dostrzegać w nim tego samego małego i nieważnego człowieczka, który porwał córkę Gold­mana i sprowadził na nią to nieszczęście... a potem go zlekceważyły. Powędrowały w lewo - ku trumnie Gage'a - i do­piero wówczas złagodniały.

Mimo wszystko Louis spróbował jeszcze raz.

- Irwin - rzekł. - Dory, proszę. Musimy przejść przez to razem.

- Louis - powtórzyła Dory (łagodnie, pomyślał), a po­tem minęli go; być może Irwin Goldman ciągnął za sobą żo­nę. Nie oglądał się na prawo i lewo, a z pewnością nie na Louisa Creeda. Zbliżyli się do trumny i Goldman wyciągnął z kieszeni marynarki małą czarną jarmułkę.

Nie podpisaliście się w księdze, pomyślał Louis. Do jego gardła napłynął kwas żołądkowy, tak ostry i gryzący, że twarz skurczyła mu się z bólu.

W końcu poranne wystawienie zwłok dobiegło końca. Louis zadzwonił do domu. Jud podniósł słuchawkę i spytał, jak poszło.

- W porządku - odparł Louis. Poprosił Juda, by dał mu Steve'a.

- Jeśli zdoła się ubrać, pozwolę jej wyjść po południu - oznajmił Steve. - Zgadzasz się?

- Tak - odparł Louis.

- Co z tobą, Lou? Tylko bez bzdur i głupiej dumy. Jak się czujesz?

- W porządku - uciął Louis. - Radzę sobie. - Od wszyst­kich wydobyłem wpisy do książki. Od wszystkich. Poza Dory i Irwinem, którzy nigdy by się nie zgodzili.

- No dobrze - odpowiedział Steve. - Może spotkamy się na lunchu.

Lunch. Spotkanie na lunchu. Pomysł ten wydał mu się tak obcy, że Louis pomyślał o powieściach fantastycznych, które czytywał jako nastolatek, książkach Roberta Hein­leina, Murraya Leinstera, Gordona Dicksona. Tubylcy z pla­nety Kwark mają dziwny zwyczaj, poruczniku Abelson. Kie­dy jedno z ich dzieci umrze, spotykają się na lunchu. Wiem, jak groteskowo i barbarzyńsko to brzmi, ale proszę pamiętać, że planeta ta nie została jeszcze ucywilizowana.

- Jasne - odparł głośno. - Jaką restauracje polecisz na przerwę pomiędzy wystawieniami zwłok?

- Tylko spokojnie, Lou. - O dziwo, Steve wcale nie wy­dawał się niezadowolony. W tym stanie szalonego spokoju Louis czuł, że umie lepiej przeniknąć do wnętrza ludzi, z którymi rozmawia, niż kiedykolwiek w życiu. Może to tylko złu­dzenie, ale podejrzewał, iż Steve myśli, że nawet nagły nie­przyjemny sarkazm, wyrzucony z siebie niczym gorzka żółć, jest lepszy niż wcześniejsze oderwanie od rzeczywistości.

- Nie przejmuj się - rzekł do Steve'a. - Co powiesz na „Benjamina”?

- Świetnie - odparł Steve. - „Benjamin” doskonale się nada.

Louis załatwił rezerwację z biura mistrza ceremonii. Te­raz, mijając Salę Wschodnią, przekonał się, że jest ona nie­mal pusta. Zostali w niej tylko Irwin i Dory Goldmanowie, siedzący w pierwszym rzędzie z pochylonymi głowami. Wy­glądali, jakby mieli tam zostać na zawsze.

„Benjamin” okazał się znakomitym wyborem. Bangor było miastem wczesnych lunchów, i koło pierwszej w restau­racji panowała pustka. Wraz ze Steve'em i Rachel zjawił się Jud, i cała czwórka zjadła pieczonego kurczaka. W pewnym momencie Rachel poszła do toalety i została tam tak długo, że Steve zaczął się denerwować. Już miał poprosić kelnerkę, by sprawdziła, co się dzieje, gdy Rachel zjawiła się przy sto­le z czerwonymi oczami. Louis dziabał widelcem kurczaka i pił mnóstwo piwa Schlitz. Jud dotrzymywał mu kroku - butelka za butelkę. Prawie się nie odzywał.

Ich dania powróciły do kuchni niemal nietknięte. Ze swą niezwykłą spostrzegawczością Louis dostrzegł, że kelnerka, tłusta dziewczyna o ślicznej twarzy, zastanawia się, czy nie spytać, czy jedzenie było w porządku. W końcu jednak raz jeszcze spojrzała na czerwone oczy Rachel i uznała, że to niewłaściwe pytanie. Przy kawie Rachel powiedziała coś tak nagłego i śmiałego, że wstrząsnęło nimi wszystkimi - zwłaszcza Louisem, który właśnie stawał się senny po wypi­tym piwie.

- Zamierzam oddać jego ubrania do Armii Zbawienia.

- Naprawdę? - spytał po sekundzie Steve.

- Tak - odparła Rachel. - Mogą się jeszcze przydać. Wszystkie jego bluzy... sztruksy... koszulki. Ktoś ucieszy się, kiedy je dostanie. Są bardzo praktyczne. Oczywiście poza ty­mi, które miał na sobie. Tamte... zupełnie się zniszczyły.

Ostatnie słowo załamało się żałośnie. Rachel próbowała napić się kawy. Nic z tego. Chwilę później szlochała, ukry­wając twarz w dłoniach.

I wówczas nastała dziwna chwila. W powietrzu pojawiły się linie napięcia, wszystkie skupione na Louisie. Wyczuwał je z tą samą intuicją; ze wszystkich nagłych przebłysków tego dnia, ten był najwyraźniejszy i najpewniejszy. Nawet kelner­ka poczuła skupiające się napięcie - dostrzegł, że nagle za­marła przy stole z tyłu, na którym układała właśnie podkład­ki i sztućce. Przez chwilę Louis tkwił bez ruchu, oszołomiony, a potem zrozumiał: czekali, by pocieszył swą żonę.

Nie mógł tego zrobić. Bardzo chciał, rozumiał, że to je­go obowiązek, ale nie mógł. Przeszkadzał mu w tym kot. Nagle, nieproszony, pojawił się w jego myślach. Ten pie­przony Church ze swymi rozszarpanymi myszami i na zawsze uziemionymi ptakami. Kiedy Louis je znajdował, natych­miast sprzątał koci bałagan, nie skarżąc się i nie komentując, a już z pewnością nie protestując. Ostatecznie zasłużył sobie na to. Ale czy zasłużył też na to, co się stało?

Ujrzał swoje palce. Louis zobaczył swoje palce. Zoba­czył je, jak delikatnie muskają plecy kurtki Gage'a, a po­tem kurtka zniknęła. Gage zniknął.

Spuścił wzrok, spoglądając w filiżankę z kawą i pozwa­lając żonie, by niepocieszona płakała cicho.

Po chwili - z punktu widzenia zegarów prawdopodobnie dość krótkiej, lecz zarówno wówczas, jak i we wspomnie­niach, ciągnącej się niemiłosiernie - Steve objął Rachel i uścisnął ją łagodnie. Spojrzenie, jakie posłał Louisowi, by­ło gniewne i pełne wyrzutu. Louis odwrócił się od niego ku Judowi, lecz Jud wbijał wzrok w ziemię jakby zawstydzony. W żadnym razie nie mógł mu pomóc.


37.

- Wiedziałem, że dojdzie do czegoś takiego - oznajmił Irwin Goldman. Tak właśnie zaczęły się kłopoty. - Wiedzia­łem od razu, gdy za ciebie wyszła. Będziesz miała dosyć cierpienia, więcej niż dosyć, rzekłem. I proszę, spójrz na ten bajzel.

Louis odwrócił powoli wzrok ku teściowi, który pojawił się przed nim nagle niczym złośliwy błazen z pudełka, odzia­ny w czarną jarmułkę. Potem instynktownie zerknął na Ra­chel, stojącą obok księgi - siłą rzeczy jej przypadła popołu­dniowa zmiana - jednakże jego żona zniknęła.

Na popołudniowym wystawieniu zwłok zjawiło się znacznie mniej ludzi. Mniej więcej po pół godzinie Louis przeszedł do pierwszego rzędu krzeseł i usiadł przy przejściu, świadom naprawdę niewielu rzeczy (nie zwracał nawet uwa­gi na słodki, lepki zapach kwiatów) oprócz faktu, że jest bar­dzo zmęczony i śpiący. Tylko częściowo sprawiło to piwo. Jego umysł stał się wreszcie gotów do wyłączenia. To chyba dobrze. Może po dwunastu, szesnastu godzinach snu zdoła choć trochę pocieszyć Rachel.

Po jakimś czasie jego głowa opadła, aż w końcu patrzył wprost na swe dłonie, splecione luźno między kolanami. Po­mruk głosów z tyłu uspakajał go. Kiedy we czwórkę wróci­li z lunchu, odkrył z ulgą, że Irwin i Dory zniknęli. Powi­nien był jednak wiedzieć, iż ich nieobecność jest zbyt dobra, by mogła potrwać długo.

- Gdzie jest Rachel? - spytał teraz.

- Z matką. Tam gdzie jej miejsce - odparł Goldman z wystudiowanym triumfem człowieka, który zawarł właśnie interes życia. W jego oddechu czuć było whisky. Bardzo du­żo whisky. Stał przed Louisem niczym mały, tłusty prokura­tor przed człowiekiem na ławie oskarżonych, niewątpliwie winnym wszelkich zarzucanych mu czynów. Lekko chwiał się na nogach.

- Co jej powiedziałeś? - Louis zaczął odczuwać gniew. Wiedział, że Goldman coś powiedział. Dostrzegał coś w je­go twarzy.

- Nic oprócz prawdy. Powiedziałem: oto co się dzieje, kiedy córka wychodzi za mąż wbrew woli rodziców. Powie­działem...

- Naprawdę to powiedziałeś? - spytał z niedowierza­niem Louis. - Żartujesz ze mnie, prawda?

- To i jeszcze więcej - odrzekł Irwin Goldman. Mówił z pewnością siebie człowieka, który odkrył, kogo naprawdę należy obwiniać. - Zawsze wiedziałem, że do tego dojdzie. Do tego bądź czegoś podobnego. Wiedziałem, jakim jesteś człowiekiem od chwili, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Pochylił się naprzód, wypuszczając z ust opary whisky. Te­raz przemawiał z miną człowieka zdradzającego innym wiel­ki sekret. - Przejrzałem cię, ty nieudana parodio lekarza. Wciągnąłeś moją córkę w głupie, pośpieszne małżeństwo, a potem zrobiłeś z niej sobie pomywaczkę i pozwoliłeś, by twój syn został przejechany na jezdni jak... jak wiewiórka.

Większość tych słów Louis puścił mimo uszu. Wciąż zmagał się z myślą, że ten głupi, stary człowiek mógł...

- Powiedziałeś jej to? - powtórzył. - Powiedziałeś?

- Mam nadzieję, że zgnijesz w piekle - syknął Goldman i głowy gości odwróciły się gwałtownie w stronę źródła nie­spodziewanego dźwięku. Z przekrwionych brązowych oczu Irwina Goldmana zaczęły skapywać łzy. Jego łysa głowa po­łyskiwała w słabym świetle jarzeniówek. - Zrobiłeś z mojej cudownej córki pomywaczkę... zniszczyłeś jej przyszłość... odebrałeś nam ją... i pozwoliłeś, by mój wnuk zginął ohyd­ną śmiercią na wiejskiej drodze.

Jego głos wzniósł się w histerycznym krzyku.

- Gdzie ty byłeś? Siedziałeś na dupie, podczas gdy on bawił się na drodze? Obmyślałeś jeden ze swoich głupich ar­tykułów medycznych? Ty śmierdzielu! Morderco dzieci. Mor...

Stali tak, stali w głębi Sali Wschodniej. Stali tam i Louis ujrzał, jak jego ręka wysuwa się naprzód, rękaw marynarki cofa się, odsłaniając mankiet białej koszuli. Dostrzegł łagod­ny połysk spinki - Rachel podarowała mu te spinki na trze­cią rocznicę ślubu, nie wiedząc, że pewnego dnia mąż włoży je na uroczystość pogrzebową nienarodzonego jeszcze wów­czas syna. Jego pięść była jedynie czymś zwiniętym na koń­cu ręki. Uderzyła Goldmana w usta. Poczuł, jak wargi stare­go odginają się i pękają zmiażdżone. Było to paskudne uczucie, przypominające nieco rozgniecenie pięścią nagiego ślimaka. Nie sprawiło mu najmniejszej satysfakcji. Pod miękkim ciałem ust teścia wyczuł twardą, nieustępliwą re­gularność protez.

Goldman zachwiał się i cofnął o krok. Jego ręka upadła na trumnę Gage'a, przekrzywiając ją. Jeden z wazonów przepełnionych kwiatami runął z trzaskiem. Ktoś krzyknął.

To była Rachel, walcząca z matką, która próbowała ją zatrzymać. Obecni w Sali Wschodniej ludzie - dziesięciu, może piętnastu - zamarli z przestrachu i zakłopotania. Steve odwiózł Juda z powrotem do Ludlow i Louis był mu za to wdzięczny. Wolał, by Jud nie oglądał tej sceny. To było nie­przyzwoite.

- Nie rób mu krzywdy! - krzyknęła Rachel. - Louis, nie rób krzywdy mojemu ojcu!

- Lubisz bić starych ludzi, co? - wrzasnął piskliwie Ir­win Goldman herbu pękata książeczka czekowa. Uśmiechałsię, szczerząc zęby, pokryte krwią barwy rubinów. - Lubisz bić starych? Nie dziwi mnie to, ty parszywy draniu. Zupełnie mnie to nie dziwi.

Louis odwrócił się ku niemu i Goldman rąbnął go w szy­ję. Był to niezręczny boczny cios, lecz Louis zupełnie się go nie spodziewał. W jego gardle eksplodował paraliżujący ból. Przez następne dwie godziny miał mieć problemy z przełyka­niem. Głowa zakołysała mu się i upadł na jedno kolana.

Najpierw kwiaty, teraz ja, pomyślał. Jak to śpiewali The Ramones? „Hey-ho, let's go”. Nagle zapragnął się zaśmiać, lecz nie miał w sobie ani odrobiny śmiechu. Z jego zbolałe­go gardła wydobył się lekki jęk.

Rachel znów krzyknęła.

Irwin Goldman, wciąż krwawiąc z ust, kopnął Louisa w nerki. Ból zapłonął jasnym rozbłyskiem agonii. Louis podparł się dłońmi na chodniku, by nie upaść na brzuch.

- Nie radzisz sobie nawet ze starymi, synku! - wrzasnął Goldman z obłąkańczym podnieceniem. Znów wymierzył Louisowi kopniaka; tym razem jego czarny staroświecki but nie trafił w nerkę, lecz w szczyt lewego pośladka. Louis jęk­nął z bólu i w końcu runął na chodnik. Jego podbródek zde­rzył się z podłogą z donośnym chrzęstem. Przygryzł sobie język.

- Masz! - ryknął Goldman. - Oto kopniak w dupę, któ­rego powinienem był ci dać, kiedy pierwszy raz zacząłeś ko­ło nas węszyć, ty draniu. Proszę! - Znów kopnął Louisa, tym razem w drugi pośladek. Jednocześnie płakał i uśmiechał się szeroko. Louis po raz pierwszy dostrzegł, że Goldman nie ogolił się tego ranka na znak żałoby. Mistrz ceremonii pędził ku nim. Rachel wyrwała się z objęć pani Goldman i także biegła w ich stronę, krzycząc.

Louis przekręcił się niezręcznie na bok i usiadł. Teść znów próbował go kopnąć i Louis oburącz złapał jego but - pacnął mu w dłonie niczym rozpędzona piłka - po czym z całej siły pchnął w tył.

Goldman z rykiem poleciał do tyłu, wymachując rękami, by utrzymać równowagę. Upadł ciężko na trumnę Gage'a, model „Wieczny spoczynek”, wyprodukowany w mieście Storyville w stanie Ohio i zdecydowanie nie najtańszy.

Oz Wiejki i Wsaniały upadł właśnie na trumnę mojego syna, pomyślał oszołomiony Louis. Drewniana skrzynia z donośnym hukiem zsunęła się z kozła, uderzyła o ziemię - najpierw lewy kraniec, potem prawy. Zatrzask odskoczył. Mimo krzyków i płaczów, mimo ryków Goldmana, który był tylko dorosłym, starym dzieckiem, bawiącym się w Kto Przegra, Tego Wina, Louis usłyszał szczęk zatrzasku.

Trumna nie otwarła się, rozsypując żałosne, poszarpane szczątki Gage'a na podłogę, tak by wszyscy mogli je zoba­czyć, lecz Louis mętnie zdawał sobie sprawę, iż stało się tak tylko dlatego, że upadła na dno zamiast na bok. Równie do­brze mogła się wywrócić. Mimo to, w owym ułamku sekun­dy, zanim wieko znów opadło, ujrzał przebłysk szarości - garniturek, który kupili, by zakopać go w ziemi wraz z cia­łem Gage'a - i skrawek różu, dłoń Gage'a.

Siedząc tak na podłodze, Louis uniósł dłonie do oczu i zaczął płakać. Przestał interesować go teść, pociski mię­dzykontynetalne, spór pomiędzy zwolennikami zwykłych i rozpuszczalnych szwów, cieplna śmierć wszechświata. W tym momencie Louis Creed zapragnął umrzeć. I nagle w jego wyobraźni pojawił się obraz: Gage w uszkach Mysz­ki Miki. Gage śmiejący się i ściskający dłoń Wielkiego Goo­fy'ego na głównej ulicy Disney Worldu. Ujrzał to niezwykle wyraźnie.

Jeden z kozłów wywrócił się, drugi nachylił niczym pijak i oparł o niskie podwyższenie, z którego kapłan mógł wy­głaszać słowa pożegnania. Wśród kwiatów leżał Goldman. Także płakał. Woda z wywróconych wazonów ściekała na ziemię. Kwiaty, niektóre zgniecione i poszarpane, jeszcze mocniej wydzielały lepką, słodką woń.

Rachel krzyczała i krzyczała.

Louis nie mógł zareagować na jej krzyki. Wizja Ga­ge'a w uszach Myszki Miki blakła, zdążył jeszcze jednak usłyszeć głos oznajmiający, że później tego wieczoru odbę­dzie się pokaz fajerwerków. Siedział z twarzą w dłoniach, nie chcąc, by ktokolwiek go ujrzał: jego mokrą od łez twarz, jego stratę, poczucie winy, ból, wstyd, a przede wszystkim tchórzliwe pragnienie, by umrzeć i odejść w ciemność.


Date: 2015-12-17; view: 566


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 21 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 23 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)