Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 20 page

Niechaj Bóg zachowa przeszłość, pomyślał ponownie, i mocniej ścisnął ramiona starca.

Grabarze ułożyli kwiaty na tyłach karawanu. Tylne elek­tryczne okno podniosło się i zatrzasnęło ze szczękiem. Louis wrócił w miejsce, gdzie czekała córka i razem podeszli do hon­dy. Ojciec trzymał łokieć córeczki tak, by nie pośliznęła się w swych odświętnych butach na skórzanych podeszwach. Wokół ożywały silniki samochodów.

- Czemu wszyscy włączają światła, tatusiu? - spytała El­lie. - Czemu włączają światła w dzień?

- Robią to - zaczął Louis i usłyszał, jak głucho brzmi jego głos - by uczcić pamięć zmarłej, Ellie. - Włączył reflek­tory hondy. - Ruszajmy.

Jechali już do domu po zakończeniu ceremonii pogrzebo­wej (w rzeczywistości odprawiano ją w małej kaplicy cmenta­rza Mount Hope; grób dla Normy miał zostać wykopany do­piero na wiosnę), gdy Ellie nagle wybuchnęła płaczem.

Louis zerknął na nią, zaskoczony, lecz niezbyt zaniepo­kojony.

- Co się stało, Ellie?

- Nie będzie już ciasteczek - wyszlochała Ellie. - Ona pie­kła najlepsze owsiane ciasteczka na świecie, ale więcej ich nie upiecze, bo nie żyje. Tatusiu, czemu ludzie muszą umierać?

- Tak naprawdę to nie wiem - odparł Louis. - Chyba żeby zrobić miejsce nowym ludziom. Małym, jak ty i twój brat Gage.

- Nigdy nie wyjdę za mąż, nie będę się kochać, nie będę miała dzieci - oznajmiła Ellie, płacząc jeszcze mocniej. - Wte­dy może mnie to nie spotka. Śmierć jest straszna. Jest zła!

- Ale stanowi koniec cierpienia - odrzekł cicho Louis. - A jako lekarz widzę wiele cierpienia. Przyjąłem tę posadę na uniwersytecie także dlatego, że miałem dosyć oglądania go co dzień. Młodzi ludzie często czują ból... czasem wielki ból... ale to niezupełnie to samo co cierpienie.

Zawiesił głos.

- Wierz lub nie, słonko, kiedy ludzie stają się bardzo sta­rzy, śmierć nie zawsze wydaje im się zła czy przerażająca, jak teraz tobie. Poza tym masz przed sobą jeszcze mnóstwo, naprawdę mnóstwo lat.

Ellie popłakała chwilę, potem pociągnęła kilka razy no­sem i ucichła. Nim dotarli do domu, spytała, czy może włą­czyć radio. Louis zgodził się i natychmiast znalazła stację WACZ. Z głośnika odezwał się Shakin' Stevens. Po chwili śpiewała „This Old House” wraz z nim. Gdy dotarli do do­mu, poszła do matki i zaczęła opowiadać o pogrzebie. Trze­ba przyznać Rachel, że słuchała spokojnie, ze współczuciem i zrozumieniem... choć Louisowi wydało się, że wygląda bla­do i jest nie w sosie.



Potem Ellie spytała, czy umie zrobić owsiane ciasteczka. Rachel odłożyła robótkę na drutach i natychmiast wstała, jakby czekała na to pytanie.

- Tak - odparła. - Chcesz, upieczemy całą blachę.

- Jejku! - krzyknęła Ellie. - Naprawdę możemy, mamo?

- Owszem, jeśli twój ojciec przez godzinę zajmie się Ga­ge'em.

- Zajmę się nim - odparł Louis. - Z przyjemnością.

Louis spędził wieczór na lekturze i sporządzaniu nota­tek z „The Duquesne Medical Digest”. W piśmie znów roz­począł się stary spór dotyczący rozpuszczalnych szwów. W maleńkim świecie nielicznych istot ludzkich, zaintereso­wanych zszywaniem drobniejszych ran, był to spór równie zacięty i nierozstrzygnięty, jak wśród psychologów sprawa natura kontra wychowanie.

Zamierzał jeszcze tego wieczoru napisać list, w którym oprotestowałby artykuł, udowadniając, że podstawowe za­łożenia autora są niejasne, przykłady tendencyjne, a badania karygodnie niedokładne. Krótko mówiąc, Louis z wyraźną satysfakcją zamierzał zmieszać kretyna z błotem. Właśnie grzebał w biblioteczce w poszukiwaniu „Opatrywania ran” Troutmana, gdy Rachel zeszła do połowy schodów.

- Idziesz, Lou?

- Jeszcze trochę posiedzę. - Zerknął na nią. - Wszystko w porządku?

- Oboje mocno śpią.

Louis przyjrzał się jej uważnie.

- Oni owszem. Ty, nie.

- Nic mi nie jest. Czytałam.

- Wszystko w porządku? Naprawdę?

- Tak - odparta z uśmiechem. - Kocham cię, Louis.

- Ja ciebie też, moja śliczna. - Spojrzał na biblioteczkę i dostrzegł Troutmana, który stał właśnie tam, gdzie powi­nien. Louis położył dłoń na podręczniku.

- Kiedy nie było was z Ellie, Church przyniósł do domu szczura. Co za ohyda!

- Rany, Rachel, tak mi przykro. - Miał nadzieję, że w je­go głosie nie odbiło się poczucie winy, które ogarnęło go na­tychmiast. - Bardzo było źle?

Rachel usiadła na schodach. W różowej flanelowej noc­nej koszuli, z twarzą pozbawioną makijażu, błyszczącym czołem i włosami spiętymi gumką w krótki koński ogon wy­glądała jak dziecko.

- Załatwiłam to - rzekła. - Ale wiesz, że musiałam wy­pchnąć tego durnego kota rurą od odkurzacza, zanim prze­stał pilnować trupa. Warknął na mnie. Church nigdy dotąd na mnie nie warczał. Ostatnio wydaje się jakiś inny. Myślisz, że jest może chory czy coś takiego?

- Nie - odparł wolno Louis. - Ale jeśli chcesz, zabiorę go do weterynarza.

- Chyba nie trzeba. - Rachel spojrzała na niego bez­bronnym wzrokiem. - Przyjdziesz na górę? Po prostu... wiem, że pracujesz, ale...

- Oczywiście - odrzekł, jakby nie zajmował się niczym ważnym. I rzeczywiście tak było - tyle że wiedział, że list ni­gdy już nie zostanie napisany, bo życie toczy się dalej i jutro przyniesie z pewnością coś nowego. Ale przecież kupił sobie tego szczura. Sam za niego zapłacił. Szczura przyniesionego przez Churcha, z pewnością poszarpanego na krwawe strzę­py, z wywleczonymi wnętrznościami, może nawet bez głowy. O tak, kupił go. To był jego szczur.

- Chodźmy do łóżka - rzekł, gasząc światła. Poszli na górę wraz z Rachel. Louis objął ją w talii i kochał najlepiej, jak umiał... lecz nawet kiedy wszedł w nią, twardy i sztywny, cały czas nasłuchiwał skowytu wiatru za oszronionymi oknami, zastanawiając się, gdzie podziewa się Church, kot, który niegdyś należał do jego córki, a teraz do niego, i na co poluje, co zabija. Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, pomyślał, a wiatr wyśpiewywał swą gorzką, czarną pieśń. Niewiele kilometrów dalej Norma Crandall, która kiedyś zrobiła na drutach identyczne czapeczki jego córce i synowi, leżała w szarej stalowej trumnie na kamiennym postumencie w krypcie Mount Hope. Do tej pory biała wata, którą pra­cownik kostnicy wypchał jej policzki, zdążyła już poczernieć.


34.

Ellie skończyła sześć lat. W urodziny wróciła do domu z przedszkola z włożoną krzywo na głowę papierową czap­ką, kilkoma portretami stworzonymi przez jej przyjaciół (na najlepszym z nich Ellie wyglądała jak uśmiechnięty strach na wróble) i złowieszczymi pogłoskami o dzieciach dostają­cych w tyłek na przerwie na szkolnym dziedzińcu. Epidemia grypy minęła. Musieli wysłać dwóch studentów do EEMC w Bangor, a Surrendra Hardu prawdopodobnie ocalił życie poważnie zatrutego pierwszoroczniaka obdarzonego kosz­marnym nazwiskiem Humperton. Peter Humperton zwy­miotował, leżąc na plecach w łóżku w przychodni i o mało się nie udusił. Rachel zaczęła wspominać z zachwytem o jas­nowłosym tragarzu w A&P w Brewer, wygłaszając istne poe­maty na temat jego wypchanych spodni.

- To pewnie tylko papier toaletowy - dodała.

- Ściśnij go tam kiedyś - zaproponował Louis. - Jeśli krzyknie, raczej nie.

Rachel popłakała się ze śmiechu.

Błękitny, nieruchomy mroźny luty minął, ustępując miej­sca naprzemiennym deszczom i śniegom marca, nowym dziurom w drodze i pomarańczowym znakom, oddającym cześć wielkiemu bogu - wybojowi. Pierwszy, osobisty, naj­boleśniejszy okres żałoby Juda Crandalla minął. Psycholo­dzy twierdzą, że okres ten zaczyna jakieś trzy dni po śmier­ci ukochanej osoby i trwał zazwyczaj od czterech do sześciu tygodni - niczym czas, który mieszkańcy Nowej Anglii na­zywają czasem Lutą Zimą. Czas jednak płynie i przemienia jedno uczucie ludzkie w następne, aż w końcu przybierają wszystkie odcienie tęczy. Cierpienie przekształca się w ła­godniejszy żal, ten w żałobę, żałoba w końcu staje się pa­mięcią - proces ten może zająć od pół roku do trzech lat, i wciąż mieścić się w normie. Dzień pierwszej wizyty Ga­ge'a u fryzjera nadszedł i minął, a kiedy Louis ujrzał, że włosy syna odrastają ciemniejsze, zażartował na ten temat, włas­nej żałobie oddając się tylko w głębi serca. Nadeszła wiosna. I została.


35.

Louis Creed doszedł do wniosku, że ostatnim naprawdę szczęśliwym dniem jego życia był dwudziesty czwarty marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. Wyda­rzenia, które wisiały już nad nimi niczym zabójczy ciężar, miały nadejść dopiero za sześć tygodni, lecz kiedy oglądał się wstecz, w czasie tym nie znalazł niczego, co miałoby rów­nie mocną barwę i znaczenie. Podejrzewał, że nawet gdyby nie stało się nic strasznego, i tak na zawsze zapamiętałby ów dzień. Naprawdę dobre dni - dobre od początku do końca - są bardzo rzadkie, pomyślał. Możliwe, że nawet w najlep­szych okolicznościach w życiu każdego człowieka znajdzie się w sumie miesiąc złożony z takich dni. Louis często miał wrażenie, że Bóg w swej nieskończonej mądrości znacznie szczodrzej szafuje nieszczęściami i bólem.

Była sobota. Po południu został w domu z Gage'em; Ra­chel i Ellie wybrały się na zakupy wraz z Judem jego starą, rozklekotaną furgonetkę, nie dlatego że honda nie działała, lecz dlatego że starzec szczerze lubił ich towarzystwo. Rachel spytała Louisa, czy poradzi sobie z Gage'em, a on od­parł, że oczywiście. Cieszył się, że mogła wyrwać się z do­mu. Po spędzonej w Maine, a ściślej w Ludlow zimie, uznał, że należy jej się tyle swobody, ile to tylko możliwe. Co praw­da sama Rachel robiła dobrą minę do złej gry, lecz widział, że powoli zaczyna wariować od siedzenia na miejscu.

Gage obudził się około drugiej, nadąsany i nieswój. Naj­wyraźniej odkrył znaczenie słów „straszliwe godziny” i przy­swoił je sobie natychmiast. Louis próbował na różne sposo­by rozbawić małego, lecz Gage zlekceważył wszystkie jego wysiłki. Na dodatek załatwił się tego dnia nader obficie, co raczej nie zachwyciło Louisa, nawet gdy dostrzegł artystycz­nie tkwiącą pośrodku niebieską szklaną kulkę. Była to jed­na ze szklanych kulek Ellie. Mały mógł się nią zadławić. Louis uznał, że pozostaje tylko pozbyć się ich z domu - wszystko, co Gage zdołał złapać, natychmiast pakował do buzi - lecz decyzja ta, choć niewątpliwie chwalebna, w żaden sposób nie pomogła mu zabawić dziecka aż do przyjazdu matki.

Na zewnątrz szumiał wczesnowiosenny wiatr. Leżące w sąsiedztwie pole pani Vinton na zmianę pogrążało się w blasku słońca i w cieniu. I nagle Louis przypomniał sobie Sępa, którego kupił, kierując się impulsem, pięć czy sześć ty­godni temu w drodze powrotnej z uniwersytetu. Czy kupił też sznurek? Tak, na Boga!

- Gage! - zawołał. Gage tymczasem znalazł sobie pod kanapą zieloną kredkę, kolorem dokładnie przypominają­cą świeże smarki, i bazgrał coś w jednej z ukochanych ksią­żek Ellie. Kolejna porcja wody na młyn rodzinnej rywaliza­cji, pomyślał Louis i uśmiechnął się szeroko. Jeśli Ellie wścieknie się z powodu bazgrołów Gage'a w „Dzikich stwo­rzeniach” - maluch zdążył solidnie ozdobić książkę, nim oj­ciec mu ją zabrał - Louis wspomni jedynie o niezwykłym skarbie znalezionym w pampersie synka.

- Co? - spytał bystro chłopczyk. Mówił już całkiem nie­źle. Louis uznał, że może jednak ma choć trochę rozumu.

- Chcesz wyjść na dwór?

- Wyjść na dwór - zgodził się radośnie Gage. - Chcę wyjść. Gdzie moje dasy, tato? - Zdanie odtworzone w peł­ni fonetycznie, wyglądałoby mniej więcej tak: „Gdziee moe daazy, tao?”. W tłumaczeniu oznaczało to: „Gdzie moje adi­dasy, ojcze?”. Louisa często zaskakiwał sposób wysławiania Gage'a, nie dlatego że brzmiał uroczo, lecz dlatego że od­nosił wrażenie, iż małe dzieci mówią niczym imigranci, uczą­cy się w chaotyczny, lecz skuteczny sposób obcego języka. Wiedział, że niemowlęta są w stanie wydać z siebie każ­dy dźwięk, który może wyprodukować ludzka głośnia. Dźwięczne „r” sprawiające takie trudności uczniom rozpo­czynającym naukę francuskiego, pomruki na wdechu, typo­we dla australijskich Aborygenów, ostre, urywane spółgło­ski Niemców. Tracą tę zdolność w miarę nauki angielskiego. I, nie po raz pierwszy, przyszło mu na myśl, że być może dzieciństwo to nie czas nauki, lecz raczej zapominania.

W końcu znaleźli dasy Gage'a... także leżały pod kana­pą. Louis wierzył również, że w rodzinach z małymi dziećmi przestrzeń pod kanapą w salonie po jakimś czasie zaczyna rozwijać w sobie silną, tajemniczą, elektromagnetyczną moc, która w końcu ściąga tam wszelkie możliwe śmiecie - wszystko, od butelek i zapinek do pieluch po obrzydliwie zielone kredki i stare numery pisma „Ulica Sezamkowa” z kawałkami jedzenia gnijącymi między stronicami.

Kurtki Gage'a nie znaleźli jednak pod kanapą, lecz w po­łowie schodów. Jego czapeczka Red Soxów, bez której nie zgadzał się opuścić domu, okazała się najtrudniejszym orze­chem do zgryzienia, bo leżała tam, gdzie powinna - w szafie. Rzecz jasna było to ostatnie miejsce, jakie sprawdzili.

- Gdzie idziemy, tato? - spytał pogodnie Gage, podając rękę ojcu.

- Idziemy na pole pani Vinton - odparł Louis. - Puści­my latawca, mój stary.

- Tawca? - spytał z powątpiewaniem Gage.

- Spodoba ci się - obiecał Louis. - Jedną chwileczkę, chłopie.

Już w garażu Louis znalazł kółko z kluczami, otworzył niewielką szafkę i zapalił światło. Przez chwilę grzebał wśród rupieci, aż w końcu znalazł Sępa, wciąż tkwiącego w torbie ze sklepu z przypiętym paragonem. Kupił go w najgorsze mrozy lutego, gdy jego dusza łaknęła choć odrobiny nadziei.

- To? - spytał Gage. Po Gage'owemu znaczyło to: „Na miłość boską, cóż tam masz, ojcze?”.

- To latawiec - wyjaśnił Louis i wyciągnął go z torby. Gage patrzył ciekawie, jak ojciec rozkłada Sępa, którego skrzydła ze sztywnego plastiku miały rozpiętość ponad pół­tora metra. Wybałuszone, przekrwione oczy spoglądały z małej głowy, tkwiącej na różowej kostropatej szyi.

- Ptak! - wrzasnął Gage. - Ptak, tato. Masz ptaka.

- Tak, to ptak - zgodził się Louis, wsuwając drążki na miejsce z tyłu latawca i rozpoczynając nowe poszukiwania stu pięćdziesięciu metrów latawcowego sznurka, który kupił tego samego dnia. Obejrzał się przez ramię i powtórzył do Gage'a: - Spodoba ci się to, chłopie.

Gage'owi rzeczywiście się spodobało.

Wynieśli latawiec na pole pani Vinton i Louis za pierw­szym podejściem zdołał wzbić go w wietrzne późnomarcowe niebo, choć nie puszczał latawców, odkąd skończył... ile lat? Dwanaście? Dwadzieścia trzy lata temu? Boże, co za strasz­na myśl.

Pani Vinton była niemal w wieku Juda, lecz niepomier­nie słabsza i bardziej krucha. Mieszkała w ceglanym domu u stóp pola (które, jak kiedyś powiedział Louisowi Jud, od niepamiętnych czasów zwano polem Vintonów), lecz obec­nie rzadko wychodziła na dwór. Za domem pole kończyło się i zaczynały lasy - lasy wiodące najpierw na Cmętarz Zwieżąt, a potem leżące dalej cmentarzysko Micmaców.

- Tawiec leci, tato! - krzyknął Gage.

- O tak, patrz, jak frunie! - odkrzyknął Louis roześmia­ny i rozradowany. Rozwijał sznurek tak szybko, że ten roz­grzał się i omal nie oparzył mu dłoni. - Patrz na Sępa, Gage. Skopie wszystkim dupę.

- Kopie dupę! - zawołał Gage i roześmiał się radośnie, piskliwie. Słońce wypłynęło zza ciężkiej, szarej wiosennej chmury i zdawało się, że temperatura natychmiast wzrosła o kilka stopni. Stali w jasnym słońcu, czując niepewne cie­pło marca powoli zmieniającego się w kwiecień, wśród wy­sokich zeschłych traw pola Vintonów; ponad nimi Sęp szy­bował ku błękitowi, coraz to wyżej i wyżej. Jego rozpięte plastikowe skrzydła przechwytywały stały prąd powietrza, i jak kiedyś w dzieciństwie Louis poczuł, że sam wzlatuje ku niemu, coraz wyżej, patrząc, jak świat w dole nabiera swych prawdziwych kształtów, które kartografowie muszą oglą­dać w marzeniach. Pole pani Vinton, białe i nieruchome, pokryte pajęczyną topniejącego śniegu, nie było już zwy­kłym polem, lecz ogromnym równoległobokiem, ograniczo­nym z dwóch stron skalnymi ścianami, na dole czarną kre­ską drogi, na górze zaś rzeczną doliną. Sęp widział to wszystko swymi bystrymi przekrwionymi oczami. Widział rzekę: szare stalowe pasmo, w którym wciąż unoszą się ka­wałki kry. Po drugiej stronie ujrzał Hampden, Newburgh, Winterport i statek tkwiący w doku. Może też fabrykę St. Regis w Bucksport, skrytą pod gęstą chmurą pary albo na­wet sam koniec lądu w miejscu, gdzie Atlantyk uderza o od­słonięte skały.

- Patrz, jak leci, Gage! - huknął Louis ze śmiechem. Gage odchylał się tak mocno, że lada moment mógł się przewrócić. Jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Ręką ma­chał do latawca.

W końcu sznurek poluźnił się lekko i Louis kazał Gage'owi złapać się za rękę. Gage zrobił to, nie oglądając się na ojca. Nie mógł oderwać oczu od latawca, kołyszącego się i tańczącego na wietrze, ścigającego swój cień po polu.

Louis dwukrotnie okręcił sznurek wokół dłoni Gage'a i wówczas malec spuścił wzrok, komicznie zaskoczony nagłym szarpnięciem.

- Co? - rzucił.

- Ty nim kierujesz - oznajmił Louis. - Puszczasz go, chłopie. To twój latawiec.

- Gage puszcza? - spytał Gage, jakby prosił o potwier­dzenie nie ojca, lecz siebie samego. Eksperymentalnie pocią­gnął za sznurek. Latawiec posłusznie zakołysał się na wietrz­nym niebie. Gage szarpnął mocniej. Latawiec zanurkował. Louis i jego syn zaśmiali się jednocześnie. Chłopiec wyciąg­nął wolną rękę i Louis ujął ją. Stali tak razem pośrodku po­la pani Vinton, obserwując Sępa.

Louis nigdy nie zapomniał tej chwili w towarzystwie sy­na. Tak jak w dzieciństwie wzlatywał i jednoczył się z lataw­cem, teraz odkrył, że wnika w głąb Gage'a, swego syna. Po­czuł, że się kurczy i zagłębia w maleńką postać chłopca, w dom jego ciała, wyglądając na świat oknami jego oczu - na ogromny, jasny świat, w którym pole pani Vinton było równie wielkie jak Równina Solna Bonneville, latawiec szy­bował wiele kilometrów nad głową, zaciśnięty w pięści sznu­rek szarpał dłoń niczym żywa istota, a wiatr szumiał wokół, unosząc mu włosy.

- Tawiec lata! - krzyknął do ojca Gage. Louis objął go ramieniem i ucałował w policzek, na którym wiatr zasadził dziką różę.

- Kocham cię, Gage - powiedział; miało to pozostać mię­dzy nimi dwoma. I było w porządku, całkiem w porządku.

A Gage, któremu pozostały niecałe dwa miesiące życia, roześmiał się radośnie, piskliwie.

- Tawiec lata! Tawiec lata, tato!

Wciąż jeszcze puszczali latawiec, gdy Rachel i Ellie wró­ciły do domu. Udało im się wzbić go tak wysoko, że niemal zabrakło im sznurka, a oblicze Sępa Zniknęło w dali. Lata­wiec był tylko małą, czarną sylwetką na niebie.

Louis ucieszył się, widząc je obie, i ryknął ze śmiechu, kiedy Ellie wypuściła na moment sznurek i musiała ścigać go po trawie, chwytając w końcu tuż przedtem, nim sama końcówka odwinęła się ze szpuli. Lecz ich przybycie wiele zmieniło i nie żałował specjalnie, gdy dwadzieścia minut później Rachel oznajmiła, że według niej Gage wystarczają­co długo przebywa na wietrze. Bała się, że się przeziębi.

Toteż ściągnięto z nieba latawiec, który z każdym obro­tem szpulki walczył i stawiał opór, by w końcu ustąpić. Lou­is wsunął go pod pachę - czarne skrzydła, wybałuszone przekrwione oczy - i ponownie uwięził w szafce. Tego wie­czoru Gage zjadł ogromną kolację, złożoną z parówek i fa­solki. A podczas gdy Rachel ubierała go w piżamę, Louis zabrał na bok Ellie i porozmawiał z nią poważnie o pozosta­wianych na podłodze kulkach. W innych okolicznościach rozmowa mogłaby skończyć się krzykiem, bo Ellie oskarża­na o jakikolwiek błąd potrafiła zachowywać się wyniośle, niemal obraźliwie. W ten sposób radziła sobie z krytyką. Nie zmieniało to jednak faktu, że reakcja ta była wybitnie de­nerwująca, zwłaszcza gdy dziewczynka przesadziła bądź Lo­uis był szczególnie zmęczony. Lecz tego wieczoru zabawa z latawcem pozostawiła go w dobrym nastroju, a Ellie tak­że okazała się zaskakująco rozsądna. Obiecała zachować większą ostrożność, a potem zeszła na dół oglądać telewizję do wpół do dziewiątej. Pozwalali jej na to tylko w soboty i niezmiernie ceniła sobie ów przywilej. W porządku, zała­twione. Może nawet coś to da, pomyślał Louis, nie wiedząc, że kulki nie są wcale problemem i podobnie przeziębienia, że problemem okaże się wielka ciężarówka Orinco, że właściwy problem to droga... choć Jud Crandall ostrzegał ich przed tym w sierpniu ich pierwszego dnia w Ludlow.

Tego wieczoru poszedł na górę jakieś piętnaście minut po tym, jak Rachel położyła Gage'a. Zastał syna spokojne­go, lecz wciąż przytomnego. Maluch wysączał właśnie reszt­kę mleka z butelki i z namysłem patrzył w sufit.

Louis ujął jedną ze stopek Gage'a, uniósł ją i pocałował.

- Dobranoc, Gage - rzekł.

- Tawiec lata, tato - odparł Gage.

- O tak, nieźle sobie polatał. - Nagle bez żadnego po­wodu do oczu Louisa napłynęły łzy. - Aż po samo niebo, chłopie.

- Tawiec lata - zgodził się Gage. - Po nebo. Obrócił się na bok, zamknął oczy i zasnął. Ot tak. Louis przekraczał właśnie próg, gdy obejrzawszy się, uj­rzał zielone, bezcielesne oczy spoglądające na niego z szafy Gage'a. Drzwi szafy były uchylone... odrobinę. Serce po­deszło mu do gardła, usta wykrzywiły się w nagłym gry­masie.

Otworzył drzwi szafy, myśląc

(Zelda to Zelda w szafie ze spuchniętym czarnym języ­kiem sterczącym z ust)

nie był pewien dlaczego, lecz oczywiście był to tylko Church. Kot siedział w szafie, a gdy zobaczył Louisa, wygiął grzbiet niczym kocur z kartki na Halloween. Syknął na nie­go, otwierając pyszczek i ukazując ostre jak szpilki zęby.

- Wynoś się stąd - mruknął Louis. Church syknął ponownie. Ani drgnął.


Date: 2015-12-17; view: 611


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 19 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 21 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)