Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 16 page

- Church ma się dobrze, złotko - odrzekł wolno Louis.

Tak, dobrze. Całymi dniami wyleguje się w domu i obser­wuje mnie tymi dziwnymi, mętnymi oczami - zupełnie jakby tamtej nocy zobaczył coś, co zniszczyło w nim nawet tę mi­zerną resztkę kociej inteligencji. Miewa się świetnie. Wieczo­rami wypycham go z domu szczotką, bo nie chcę go dotykać. A ostatnio, kiedy otworzyłem drzwi, trzymał w pysku mysz - czy raczej to, co z niej zostało. Rozwlókł flaki i zjadł na śnia­danie. A skoro już mowa o śniadaniu, to ja tego ranka zrezy­gnowałem z mojego. Poza tym...

- Nic mu nie jest.

- Och! - zmarszczka pomiędzy jej oczami wygładziła się. - To dobrze. Kiedy miałam ten sen, byłam pewna, że zginął.

- Naprawdę? - Louis uśmiechnął się. - Sny są zabawne, prawda?

- Snyyyyy! - ryknął Gage. Wszedł właśnie w etap papu­gowania wszystkiego; Louis dobrze go pamiętał z dzieciń­stwa Ellie. Malec chwycił garść włosów Louisa i szarpnął z takim zapałem, że ojcu pokazały się gwiazdy.

- No dalej, kochani - rzucił Louis i razem ruszyli po od­biór bagażu.

Dotarli już do stojącego na parkingu samochodu, gdy Gage zaczął powtarzać: „Ładnie, ładnie” dziwnym, przery­wanym czkawką głosem. Tym razem zwymiotował na Lou­isa, wprost na grubo tkane spodnie, które Louis włożył spe­cjalnie na powitanie rodziny. Najwyraźniej w opinii Gage'a „ładnie” oznaczało w istocie „Uwaga, odsuńcie się, zaraz zwymiotuję”.

Okazało się, że to jednak był wirus.

Nim pokonali dwadzieścia pięć kilometrów, dzielących dom w Ludlow od bangorskiego lotniska, Gage zaczął zdra­dzać objawy gorączki i zapadł w niespokojną drzemkę. Louis powoli wprowadził auto do garażu. Kątem oka dostrzegł Churcha przemykającego pod ścianą z wysoko uniesionym ogonem. Jego dziwne oczy spoglądały wprost na samochód. Po sekundzie kot rozpłynął się w gasnącym blasku dnia i mo­ment później Louis ujrzał następną rozszarpaną mysz obok stosu czterech letnich opon - podczas nieobecności Rachel i dzieci założył zimowe. Wnętrzności zwierzątka połyskiwa­ły w półmroku wilgotną czerwienią. Mysz nie miała głowy.

Louis szybko wstał zza kierownicy i z rozmysłem wpadł na opony, ułożone jedna na drugiej niczym olbrzymie pion­ki do warcabów. Dwie z nich spadły, zakrywając mysz.

- Auć! - westchnął.

- Niezgrabiasz z ciebie, tato - zauważyła miłym tonem Ellie.



- Zgadza się - odparł Louis z udanym rozbawieniem. Miał wrażenie, że zaraz powie „Ładnie, ładnie” i zwróci ca­ły swój obiad. - Tatuś to niezgrabiasz.

Nie pamiętał, by przed swym niesamowitym zmartwych­wstaniem Church kiedykolwiek zabił choć jedną mysz. Cza­sami osaczał je i bawił się z nimi w śmiertelne kocie zabawy, nieodmiennie kończące się zagładą, ale on sam, Rachel bądź Ellie zawsze zdążyli interweniować, nim stało się najgorsze. A po kastracji koty najczęściej nawet nie spojrzą na mysz, przynajmniej póki same mają co jeść.

- Będziesz tak stał i śnił na jawie, czy pomożesz mi z dzieciakiem? - spytała Rachel. - Doktorze Creed, proszę wracać z planety Mongo. Ziemia pana potrzebuje. - W jej głosie brzmiało znużenie, zmieszane z irytacją.

- Przepraszam, słonko. - Louis poszedł po Gage'a, go­rącego jak rozżarzony piecyk.

I tak tego wieczoru tylko troje z nich zjadło słynne chil­li Louisa; Gage półleżał na sofie w salonie, rozpalony i apa­tyczny, sącząc z butelki ledwo letni bulion i oglądając kre­skówki.

Po obiedzie Ellie podeszła do drzwi garażu i zawołała Churcha. Louis, który zmywał naczynia, podczas gdy Ra­chel rozpakowywała na górze torby, miał cichą nadzieję, że kot się nie zjawi, lecz przyszedł, zbliżając się swoim nowym niezgrabnym krokiem, i to niemal natychmiast, jakby on, a raczej to czyhało w pobliżu. Czyhało. Słowo to samo przy­szło mu na myśl.

- Church! - krzyknęła Ellie. - Cześć, Church! - Podnio­sła kota i przytuliła go. Louis obserwował ją kątem oka; jego dłonie, jeszcze przed sekundą grzebiące w zlewie w po­szukiwaniu brudnych sztućców, zamarły. Ujrzał, jak uszczę­śliwiona mina Ellie ulega powolnej zmianie. Kot leżał bez ru­chu w jej ramionach, tuląc uszy. Patrzył wprost na nią.

Po długiej - Louisowi zdawało się, że bardzo długiej - chwili dziewczynka postawiła Churcha na ziemi. Kot od­szedł powoli w kierunku jadalni, nie oglądając się za siebie. Kat małych stworzeń, pomyślał Louis niespokojnie. Chry­ste, co my zrobiliśmy tamtego wieczoru?

Naprawdę próbował sobie przypomnieć, lecz wspomnie­nia zaczynały już blednąc, tak jak paskudna śmierć Victora Pascowa na podłodze sali przyjęć w przychodni. Pamiętał wietrzną rzekę na niebie i biały połysk śniegu na łąkach są­siadujących z lasem. Nic więcej.

- Tatusiu? - zagadnęła Ellie cichym, pokornym głosem.

- Tak, Ellie?

- Church dziwnie pachnie.

- Naprawdę? - Louis bardzo uważał, by nie dać niczego po sobie poznać.

- Tak! - Była wyraźnie poruszona. - Naprawdę! Nigdy przedtem tak nie pachniał! Śmierdzi jak... śmierdzi jak ka-ka!

- Może wytarzał się w czymś paskudnym, kotku. Co­kolwiek to jest, minie.

- Mam taką nadzieję - oznajmiła dziewczynka komicz­nie poważnym tonem. Odeszła.

Louis znalazł ostatni widelec, opłukał go i wyciągnął ko­rek. Stał przy zlewie, spoglądając w noc, podczas gdy woda z płynem z głośnym gulgotem znikała w odpływie.

Kiedy ów odgłos ucichł, Louis usłyszał szum wiatru, wy­soki, szalony dźwięk, dobiegający z północy, niosący ze so­bą zimę. Nagle pojął, że się boi, tak jak boimy się, kiedy nie­spodziewanie chmura przesłoni słońce, a my słyszymy dochodzące nie wiadomo skąd tykanie.

- Trzydzieści dziewięć stopni?! - spytała Rachel. - Jezu, Lou! Jesteś pewien?

- To wirus - odparł spokojnie Louis. Starał się nie zwra­cać uwagi na nieprzyjazny, niemal oskarżycielski ton żony. Miała za sobą ciężki dzień, pokonała z dziećmi pół kraju, do­chodziła jedenasta, a o śnie nie mogło być mowy. Ellie już dawno spała smacznie w swoim pokoju, natomiast Gage le­żał w ich łóżku w stanie najbardziej przypominającym pół­świadomość. Godzinę wcześniej Louis podał mu pierwszą porcję aspiryny w płynie. - Do rana aspiryna zbije gorączkę.

- Nie podasz mu ampiciliny czy czegoś takiego?

- Gdyby miał grypę albo infekcję bakteryjną - wyjaśnił cierpliwie Louis - zrobiłbym to, ale nie ma. To wirus, takie leki nie działają na wirusy. Dostałby tylko biegunki i jeszcze bardziej się odwodnił.

- Jesteś pewien, że to wirus?

- Może chcesz się poradzić drugiego lekarza? - warknął Louis. - Proszę bardzo.

- Nie musisz na mnie krzyczeć! - wrzasnęła Rachel.

- Nie krzyczałem! - odkrzyknął Louis.

- A właśnie że tak! - zaczęła Rachel. - Właśnie, że krzy-krzy-krzy... - Jej usta zadrżały, uniosła dłoń. Louis do­strzegł pod jej oczami ciemne szarobrązowe sińce i zawsty­dził się.

- Przepraszam. - Usiadł obok niej. - Chryste, nie wiem, co się ze mną dzieje. Przepraszam cię, Rachel.

- Nigdy nie narzekaj, nigdy się nie tłumacz - odparła ze słabym uśmiechem. - Czy nie to zawsze powtarzasz? Podróż była okropna. I bałam się, że dostaniesz szału, kiedy zaj­rzysz do szuflady w szafie Gage'a. Może powinnam powie­dzieć ci teraz, póki jest ci mnie żal.

- Czemu miałbym wpadać w szał? Znów ten słaby uśmiech.

- Moja matka i ojciec kupili mu dziesięć nowych ubra­nek. Jedno z nich miał dzisiaj na sobie.

- Zauważyłem, że to coś nowego - odrzekł krótko.

- Zauważyłam, że zauważyłeś. - Rachel skrzywiła się komicznie i Louis roześmiał się, choć w istocie wcale nie by­ło mu do śmiechu. - I sześć sukienek dla Ellie.

- Sześć sukienek! - powiedział, z trudem się opanowu­jąc. Nagle ogarnęła go wściekłość - bolesna wściekłość. Jed­nocześnie czuł się zraniony w sposób, którego nie potrafił wyjaśnić. - Rachel, czemu? Czemu mu na to pozwoliłaś? Nie potrzebujemy... stać nas...

Urwał. Furia odebrała mu głos; przez moment oczyma duszy ujrzał samego siebie, niosącego przez las martwego kota Ellie, przekładającego foliowy worek z jednej ręki do drugiej... a tymczasem Irwin Goldman, ten wredny stary pierdziel z Lake Forest, starał się kupić sobie miłość jego córki za pomocą słynnej książeczki czekowej i równie słyn­nego pióra.

Przez sekundę miał ochotę wrzasnąć: On kupił jej sześć sukienek, a ja wskrzesiłem z martwych jej pieprzonego kota, więc kto kocha ją bardziej?

Zacisnął szczęki. Nigdy nie powie czegoś takiego. Nigdy.

Rachel łagodnie dotknęła jego karku.

- Louis, oni zrobili to razem. Proszę, postaraj się zrozu­mieć. Proszę. Kochają dzieci i rzadko je widują. A poza tym starzeją się. Pewnie nie poznałbyś mojego ojca. Naprawdę.

- Poznałbym - wymamrotał Louis.

- Proszę, kochanie. Postaraj się zrozumieć. Spróbuj po­myśleć o nich życzliwie. To nie boli.

Przyglądał jej się długą chwilę.

- Owszem, boli - rzekł wreszcie. - Może nie powinno, ale boli.

Otwarła usta, by coś odpowiedzieć, lecz w tym momen­cie usłyszeli dobiegający z sypialni krzyk Ellie.

- Tato! Mamo! Niech ktoś tu przyjdzie!

Rachel zaczęła wstawać, ale Louis posadził ją z powrotem.

- Zostań z Gage'em. Ja pójdę. - Podejrzewał, że wie, w czym problem. Ale przecież, do cholery, wyrzucił kota na dwór; po tym, jak Ellie już się położyła, złapał go w kuchni, gdy węszył koło miski, i wyrzucił. Nie chciał, żeby kot z nią spał. Już nie. Gdy wyobraził sobie Churcha drzemiącego na łóżku Ellie, natychmiast przychodziły mu do głowy dziwne myśli o chorobach oraz wspomnienia z zakładu pogrzebo­wego wujka Carla.

Zorientuje się, że stało się coś złego i że przedtem Church był inny, lepszy.

Wyrzucił kota, ale kiedy wszedł do sypialni, Ellie siedzia­ła na łóżku, niemal w półśnie, a Church leżał rozciągnięty na kołdrze - mroczny cień w kształcie nietoperza. W docho­dzącym z korytarza świetle jego otwarte oczy lśniły tępym blaskiem.

- Tatusiu, zabierz go - jęknęła Ellie. - Tak strasznie śmierdzi.

- Ciii, Ellie, śpij - odparł Louis, zdumiony spokojnym brzmieniem własnego głosu. Przypomniał sobie epizod lunatyzmu tuż po śmierci Pascowa. Gdy następnego dnia rano dotarł do przychodni, natychmiast zamknął się w łazience, żeby spojrzeć w lustro, przekonany, że wygląda koszmarnie. W istocie jednak wyglądał zupełnie zwyczajnie. Ciekawe, ilu ludzi krąży po świecie, kryjąc w sobie straszne tajemnice.

To nie tajemnica, do diabła! To tylko kot!

Ale Ellie miała rację. Rzeczywiście cuchnął pod niebiosa.

Wyszedł z pokoju córki i zniósł kota po schodach, stara­jąc się oddychać przez usta. Owszem, istniały gorsze smrody. Na przykład, brutalnie mówiąc, gówna. Miesiąc wcześniej mieli zabawę z opróżnianiem szamba i jak zauważył Jud, któ­ry wpadł do nich i przyglądał się chłopcom z firmy Puffer i Sy­nowie wylewającym nieczystości, „trudno to nazwać Chanel numer 5, co nie, Louis?”. Woń zgangrenowanej rany - doktor Bracermunn z akademii nazywał je „gorącym mięsem” - też była gorsza. Nawet spaliny z hondy, kiedy przez chwilę stała w garażu z włączonym silnikiem, były gorsze.

Niemniej jednak kot zdecydowanie śmierdział. A poza tym, jak w ogóle dostał się do środka? Louis wypuścił go wcześniej, wypchnął szczotką, gdy cała trójka - jego najbliż­si - siedziała na górze. W istocie po raz pierwszy od powro­tu kota trzymał go w rękach, choć minął już prawie tydzień. Zwierzę leżało w jego ramionach, nieruchome i gorące, ni­czym uśpiona choroba. Jaką dziurę sobie znalazłeś, draniu?

Nagle przypomniał sobie swój sen tamtej nocy - Pasco­wa przenikającego przez drzwi między kuchnią i garażem.

Może nie było żadnej dziury. Może Church po prostu przeniknął przez drzwi jak duch.

- Niech to szlag - szepnął. Jego głos zabrzmiał lekko ochryple.

Nagle Louis nabrał pewności, że kot zaraz zacznie się szamotać, że go zaraz podrapie. Ale Church leżał absolutnie nieruchomo; promieniowało z niego ciepło i ohydny smród. Patrzył w twarz Louisa, jakby potrafił odczytać myśli ukry­te w jego oczach.

Louis otworzył drzwi i może odrobinę zbyt mocno rzucił kota do garażu.

- No dalej - rzekł. - Zabij następną mysz czy coś takiego.

Church wylądował niezręcznie. Skulił nogi i uderzył za­dem o ziemię. Zdawało się, że posłał Louisowi paskudne, pełne nienawiści spojrzenie, a potem odszedł chwiejnym kro­kiem i zniknął.

Boże, Jud, pomyślał Louis, szkoda, że nie trzymałeś języ­ka za zębami. Podszedł do zlewu i zaczął z zapałem myć rę­ce i przedramiona, jakby przygotowywał się do operacji. Ro­bisz to, bo to miejsce ma nad tobą władzę... wymyślasz sobie powody, wydają ci się dobre... lecz głównie robisz tak, bo kie­dy już raz tam pójdziesz, to także twoje miejsce i należysz do niego... i wymyślasz sobie najbardziej przekonujące powody na świecie...

Nie, nie mógł obwiniać Juda. Poszedł tam z własnej wo­li i nie mógł go winić.

Zakręcił wodę i zaczął wycierać wodę. Nagle ręcznik za­stygł w bezruchu i Louis zapatrzył się wprost przed siebie w niewielki skrawek nocy widoczny w oknie nad zlewem.

Czy to znaczy, że teraz to także moje miejsce? Że do mnie należy?

Nie. Nie jeśli tego nie chcę.

Odwiesił ręcznik i poszedł na górę.

Rachel leżała w łóżku z kołdrą naciągniętą pod brodę i Gage'em ułożonym tuż obok. Spojrzała przepraszająco na Louisa.

- Nie masz nic przeciw temu, kochanie? Tylko na dziś. Czuję się lepiej, póki mam go pod ręką. Jest taki rozpalony.

- Nie ma sprawy - odparł Louis. - Prześpię się w łóżku dla gości, na dole.

- Naprawdę nie masz nic przeciw temu?

- Nie. Gage'owi to nie zaszkodzi, a ty poczujesz się le­piej. - Urwał, po czym uśmiechnął się. - Ale z pewnością złapiesz wirusa. To praktycznie pewne. Wątpię, by miało cię to przekonać do zmiany zdania, prawda?

Odpowiedziała uśmiechem i potrząsnęła głową.

- O co chodziło Ellie?

- O Churcha. Chciała, żebym go zabrał.

- Ellie chciała, żebyś zabrał Churcha? To dopiero zmiana.

- O tak - zgodził się Louis i dodał: - Mówiła, że śmier­dzi, i rzeczywiście, wydawał się nieco woniejący. Może wyta­rzał się w czyimś gnoju albo czymś podobnym.

- Marnie. - Rachel przekręciła się na bok. - Mam wra­żenie, że Ellie tęskniła za Churchem równie mocno jak za tobą.

- Aha. - Louis nachylił się i lekko pocałował ją w usta. - Śpij już, Rachel.

- Kocham cię, Lou. Cieszę się, że wróciłam. I przepra­szam za dzisiejszą noc. Jutro to naprawimy, dobrze? Zaba­wimy się?

- Jasne - odparł Louis i zgasił światło.

Na dole zebrał naręcze poduszek z kanapy, wyciągnął składane gościnne łóżko i spróbował przygotować się psy­chicznie na całą noc męczarni, gdy pręt pod cienkim matera­cem będzie uwierał go w plecy. Przynajmniej łóżko było za­słane i nie musiał zawracać sobie głowy pościelą. Zdjął dwa koce z górnej półki w szafie na korytarzu i rozłożył je na łóż­ku. Zaczął się rozbierać, nagle jednak się zatrzymał.

Myślisz, że znów tu jest? Świetnie. Przejdź się po domu i sprawdź. Jak powiedziałeś Rachel, w niczym to nie zaszko­dzi. Może nawet pomoże. Sprawdzając, czy drzwi są zamknię­te, z pewnością nie złapiesz wirusa.

Dokładnie obszedł cały parter, oglądając zamki na drzwiach i oknach. Wszystko było w porządku, nigdzie też nie dostrzegł Churcha.

- No proszę - rzekł. - Spróbuj dostać się dziś do środka, ty durny kocie. - W myślach dodał życzenie, by Church od­mroził sobie jaja, tyle że oczywiście Church nie miał już jaj.

Louis zgasił światło i poszedł do łóżka. Pręt niemal na­tychmiast zaczął uwierać go w plecy i zasypiając, Louis po­myślał, że będzie się tak męczył pół nocy. Kiedy zasnął, leżał na boku na niewygodnym gościnnym łóżku, ale kiedy się obudził, był...

...na cmentarzysku za Cmętarzem Zwieżąt. Tym razem sam. Tym razem osobiście zabił Churcha i z jakiejś przyczyny postanowił po raz drugi przywrócić go do życia, Bóg jeden wiedział dlaczego, Louis nie. Jednak za drugim razem pogrze­bał go głębiej i Church nie mógł się wykopać. Louis słyszał dobiegające spod ziemi kocie piski; przypominały płacz dziec­ka. Dźwięk przedostawał się przez szczeliny w ziemi i jej ka­mieniste cielsko. Dźwięk i woń, ta paskudna słodkawa woń zgnilizny i rozkładu. Sama woń sprawiła, że pierś zaciążyła mu nagle, jakby coś ją przygniotło.

Płacz... płacz...

...nadal słyszał płacz...

...a ciężar wciąż spoczywał mu na piersi.

- Louis! - To była Rachel, w jej głosie brzmiał niepo­kój. - Louis, mógłbyś przyjść?

Była więcej niż niespokojna, w jej głosie dźwięczało prze­rażenie. Płacz miał w sobie coś rozpaczliwego, zduszonego. To był Gage.

Louis uniósł powieki i spojrzał wprost w żółtozielone oczy Churcha, niecałe dziesięć centymetrów od jego włas­nych. Kot leżał mu na piersi, zwinięty w kłębek, jak istota ze starych opowieści, kradnąca ludzki oddech. Smród unosił się z niego powolnymi duszącymi falami. Zwierzę mruczało.

Louis krzyknął ze wstrętu i obrzydzenia. Uniósł ręce w prymitywnym obronnym geście. Church zleciał z łóżka, wylądował na boku i odszedł swym chwiejnym, niepewnym krokiem.

Jezu! Jezu! Siedział na mnie! O Boże, siedział na mnie!

Nie mógł poczuć większego niesmaku, nawet gdyby ock­nął się i znalazł w ustach pająka. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.

- Louis!

Odrzucił koce i pobiegł w stronę schodów. Z ich sypial­ni sączyła się strużka światła. Rachel stała na górnym po­deście w nocnej koszuli.

- Louis, on znowu wymiotuje... dławi się... Boję się.

- Jestem przy tobie - odparł i podszedł, myśląc: Dostał się do środka. Jakimś cudem dostał się do środka. Pewnie przez piwnicę. Może jedno z okien się stłukło. Niemal na pewno się stłukło. Sprawdzę to jutro po powrocie. Nie, do diabła, sprawdzę, nim pójdę do pracy. Ja...

Gage przestał płakać i zaczął wydawać z siebie paskud­ny gulgoczący dźwięk.

- Louis! - krzyknęła Rachel.

Louis poruszał się szybko. Gage leżał na boku, z ust są­czył mu się strumyk wymiocin, spływając na stary ręcznik, który matka rozłożyła obok niego. Owszem, wymiotował, ale za słabo. Większość wciąż pozostała w środku i twarz dziecka zaczęła już sinieć, malec znajdował się o krok od uduszenia.

Louis chwycił chłopca pod pachami; jakiś odległy zaką­tek umysłu zarejestrował, jak gorące było ciało synka pod piżamą. Położył go na ramieniu, jakby chciał, by mu się od­biło. A potem szarpnął się do tyłu, pociągając za sobą Gage'a. Głowa chłopca odskoczyła, wydał z siebie donośny odgłos przypominający beknięcie i z jego ust wyleciała zdu­miewająco obfita struga wymiocin, obryzgując podłogę i toaletkę. Gage znów zaczął płakać, dźwięcznie i donośnie, i odgłos ów zabrzmiał w uszach Louisa jak muzyka. Aby tak płakać, trzeba było nieograniczonych zapasów tlenu.

Pod Rachel ugięły się kolana. Padła na łóżko, ukrywając twarz w dłoniach. Trzęsła się gwałtownie.

- O mało nie umarł, prawda Louis? Prawie się zadu-du­-du... o mój Boże...

Louis spacerował po pokoju z synkiem w ramionach. Płacz Gage'a cichł stopniowo, przechodząc w ciche szlochy. Po chwili chłopczyk zasnął.

- Pięćdziesiąt do jednego, że sam by sobie poradził, Ra­chel. Po prostu trochę mu pomogłem.

- Ale był tak blisko - jęknęła. Spojrzała na niego, jej zbielałe oczy były oszołomione, pełne niedowierzania. - Lou­is, był tak blisko.

Nagle przypomniał sobie, jak krzyczała na niego w sło­necznej kuchni: „On nie umrze! Nikt tu nie umrze!”.

- Kochanie - odparł Louis. - Wszyscy jesteśmy blisko. Cały czas.

Najprawdopodobniej to mleko spowodowało nową falę wymiotów. Rachel przyznała, że około północy, jakąś go­dzinę po tym, jak Louis poszedł spać, Gage obudził się i za­czął płakać z głodu, a ona podała mu butelkę. Kiedy pił, z powrotem przysnęła. Jakąś godzinę później mały zaczął się dławić.

Nie dawaj mu więcej mleka, polecił Louis i Rachel zgo­dziła się pokornie. Nie dawaj mu więcej mleka.

Louis zszedł na dół za kwadrans druga i następnych pięt­naście minut polował na kota. Podczas swych poszukiwań odkrył, że drzwi łączące kuchnię z piwnicą są uchylone, tak jak podejrzewał. Przypomniał sobie, że matka opowiadała mu kiedyś o kocie, który nauczył się otwierać staroświeckie haczyki, takie jak ten na drzwiach piwnicy. Po prostu opie­rał się łapami o drzwi i łapą podważał haczyk, póki ten w końcu nie odskoczył. Niezła sztuczka, pomyślał Louis, ale nie zamierzał pozwolić Churchowi popisywać się nią zbyt często. Ostatecznie drzwi od piwnicy miały też zwykły za­mek. Znalazł kota drzemiącego pod kuchenką i bezceremo­nialnie wyrzucił go frontowymi drzwiami. Po drodze do łóż­ka ponownie zamknął drzwi do piwnicy.

I tym razem zasunął zasuwkę.


29.

Rankiem Gage'owi spadła gorączka. Chłopiec miał spierzchnięte policzki, poza tym jednak był żwawy i pełen energii. I nagle, w jednej chwili jego bezsensowna gadani­na zamieniła się w potok słów. Naśladował niemal wszyst­ko, co przy nim mówiono. A Ellie chciała, by powiedział „kupa”.

- Powiedz kupa, Gage - poleciła, siedząc nad talerzem owsianki.

- Kupa-Gage - odparł pogodnie maluch, jedząc własne płatki. Louis zgodził się na nie tylko pod warunkiem, że nie zostaną mocno posłodzone. Jak zwykle większość z nich tra­fiła nie do buzi synka, lecz w jego włosy.

Ellie rozchichotała się gwałtownie.

- Powiedz siki, Gage.

- Siki-Gage. - Gage uśmiechnął się poprzez warstwę owsianki rozsmarowanej na buzi. - Kupa-siki.

Ellie i Louis wybuchnęli śmiechem. Trudno się było nie zaśmiać.

Rachel wydała się mniej rozbawiona.


Date: 2015-12-17; view: 570


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 15 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 17 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)