Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 15 page

- Trudno mi o tym mówić - rzekł. - Całymi latami du­siłem to w sobie, ale nigdy nikomu nie powiedziałem. Inni wiedzieli, co się stało, lecz nie wspominali o tym. To coś tak jak z seksem. Mówię ci to teraz, Louis, bo od dziś masz in­ne zwierzę. Nie niebezpieczne... ale inne. Nieprawdaż?

Louis pomyślał o Churchu zeskakującym niezręcznie z deski klozetowej, o jego zadzie trącającym z łoskotem bok wanny, o mętnych oczach, prawie, lecz nie do końca pu­stych, spoglądających wprost na niego.

W końcu przytaknął.

- Kiedy zszedłem, matka stała w kącie spiżarni, między skrzynią z lodem i kredensem. Na podłodze leżało coś białe­go - firanki, które zamierzała powiesić - a w drzwiach spi­żarni stał Spot, mój pies, cały pokryty ziemią, z zabłocony­mi łapami. Futro na jego brzuchu było brudne, splątane i potargane. Po prostu tam stał - nie warczał ani nic takiego - tylko stał. Lecz wyraźnie widziałem, że to on zagnał ją do kąta - czy tego chciał, czy nie. Była przerażona, Louis. Nie wiem, co czułeś do własnych rodziców, ale ja bardzo oboje kochałem. Świadomość, że zrobiłem coś, co tak przeraziło matkę, pozbawiła mnie radości, którą mogłem poczuć na widok Spota. Nie czułem nawet zdziwienia, że tam był.

- Znam to uczucie - wtrącił Louis. - Kiedy dziś rano zo­baczyłem Churcha, po prostu wyglądało to, no... - Urwał. Zupełnie naturalnie? Umysł podsunął właśnie te słowa, ale nie zabrzmiały właściwie. - Jak coś, co miało się zdarzyć.

- Tak - przytaknął Jud i zapalił papierosa. Jego dłonie lekko drżały. - A kiedy matka zobaczyła mnie tam, stojące­go w bieliźnie, krzyknęła: „Nakarm swojego psa, Jud. Mu­sisz go nakarmić. Zabierz go stąd, zanim zabrudzi firanki!”.

Znalazłem trochę resztek i go zawołałem, i z początku nie przyszedł, jakby nie znał swojego imienia, i prawie już pomyślałem: To w ogóle nie jest Spot, to jakiś kundel, któ­ry wygląda jak Spot i tyle...

- Właśnie! - krzyknął Louis tak gwałtownie, że zasko­czył samego siebie.

Jud skinął głową.

- Lecz kiedy zawołałem go drugi, trzeci raz, przyszedł. Podszedł do mnie chwiejnym szarpanym krokiem, a gdy wy­prowadziłem go na werandę, niech mnie licho, jeśli nie wpadł na krawędź drzwi i mało nie upadł. Zjadł jednak resztki, po­żarł je z wielkim apetytem. Do tego czasu minął już pierwszy strach i zaczynałem orientować się, co zaszło. Ukląkłem i uściskałem go, tak bardzo cieszyłem się, że jest ze mną. Przez sekundę przestraszyłem się, że go ściskam i - chyba to sobie wyobraziłem, ale jednak - wydało mi się, że warknął. Tylko przez sekundę, potem oblizał mi twarz i...



Jud zadrżał i dokończył piwo.

- Louis, jego język był zimny. Kiedy Spot mnie lizał, to jakby ktoś potarł mi twarz martwą rybą.

Przez chwilę obaj milczeli. W końcu Louis rzekł:

- Mów dalej.

- Zjadł, a kiedy skończył, wyniosłem starą wannę, którą trzymaliśmy specjalnie dla niego pod schodami tylnej weran­dy, i wykąpałem go. Spot nienawidził kąpieli, zazwyczaj mu­sieliśmy go kąpać we dwóch z tatą, a pod koniec obaj ocieka­liśmy wodą, ojciec przeklinał, a Spot sprawiał wrażenie zawstydzonego, jak to zwykle psy. Najczęściej też od razu ta­rzał się w kurzu, po czym podchodził do sznura na bieliznę matki, by się otrzepać, i brudził całe pranie, a ona wrzeszcza­ła na nas obu, że wcześniej czy później zastrzeli go jak kundla.

Lecz tego dnia Spot po prostu siedział w wannie i po­zwolił mi się umyć. Ani razu nie drgnął. Nie podobało mi się to. Zupełnie jakbym... mył kawał mięsa. Później przy­niosłem stary ręcznik i wytarłem go. Widziałem miejsca, w których nadział się na drut kolczasty - nie rosło na nich futro, a ciało sprawiało wrażenie wgłębionego, zupełnie jak stara rana, która zabliźniła się kilka lat wcześniej, jeśli kiedy­kolwiek widziałeś coś takiego.

Louis przytaknął. W pracy od czasu do czasu zdarzało mu się oglądać podobne blizny. Rana nigdy nie wypełniała się do końca i widok ów sprawiał, że zaczynał myśleć o gro­bach i czasach, gdy jako dzieciak pracował w przedsiębior­stwie pogrzebowym i odkrywał, że zawsze brakuje ziemi, by do końca zasypać dół.

- A potem ujrzałem jego głowę. Było tam kolejne zagłę­bienie, lecz tym razem sierść odrosła, tworząc małe białe kół­ko. Tuż obok ucha.

- W miejscu, gdzie postrzelił go twój ojciec - domyślił się Louis.

Jud skinął głową.

- Ano.

- Strzał w głowę człowieka lub zwierzęcia nie jest tak pewny, jak się wydaje, Jud. Na oddziałach spotykałem nie­doszłych samobójców, żywe rośliny karmione przez rurki. Jest też sporo ludzi, którzy chodzą po świecie jak gdyby ni­gdy nic. Nie wiedzieli, że kula może odbić się od kości czasz­ki i zatoczyć łuk, wylatując z drugiej strony, nie uszkodziw­szy mózgu. Osobiście widziałem jeden przypadek, w którym gość strzelił sobie w głowę nad prawym uchem i umarł, po­nieważ kula okrążyła jego czaszkę i rozdarła arterię po dru­giej stronie szyi. Pozostawiona przez nią ścieżka przypomi­nała rysunek wiejskiej drogi na mapie.

Jud uśmiechnął się i przytaknął.

- Pamiętam, jak czytałem o czymś takim w jednej z ga­zet Normy, „Star” albo „Enquirerze”, jednej z nich. Ale je­śli mój tato twierdził, że Spot nie żył, Louis, to nie żył.

- No dobrze - ustąpił Louis.

- Czy kot twojej córki nie żył?

- Z pewnością tak myślałem.

- Musisz postarać się lepiej. Jesteś lekarzem.

- W twoich ustach to brzmi jak „Musisz postarać się le­piej, Louis. Jesteś Bogiem”. Nie jestem Bogiem. Było ciemno...

- Owszem, było ciemno, a jego głowa kołysała się na szyi jak worek pełen łożysk kulkowych. Gdy go ruszyłeś, musiałeś go oderwać, bo przymarzł do ziemi - zupełnie jak­byś odrywał od listu taśmę klejąca. Żywe istoty nie przymar­zają. Kiedy szron przestaje topić się pod nami, to znaczy, że jesteśmy martwi.

W sąsiednim pokoju zegar wybił wpół do jedenastej.

- Co powiedział twój ojciec, kiedy wrócił i zobaczył psa? - spytał z ciekawością Louis.

- Byłem wtedy na podjeździe, grałem w kulki. Prawdę mówiąc, czekałem na niego. Czułem się jak zawsze, kiedy zrobiłem coś złego, i wiedziałem, że pewnie dostanę w skó­rę. Przeszedł przez bramę około ósmej, ubrany w farmerki i płócienną czapkę - widziałeś kiedy taką?

Louis przytaknął, po czym stłumił ziewnięcie, zasłaniając dłonią usta.

- Owszem, robi się późno - rzekł Jud. - Powinienem kończyć.

- Nie jest aż tak późno - nie zgodził się Louis. - Po pro­stu trochę przekroczyłem mój dzienny limit piwa. Mów da­lej, Jud. Nie spiesz się. Chcę to usłyszeć.

- Tato miał starą puszkę po smalcu, w której chował obiad - ciągnął Jud. - Przeszedł przez bramę, wymachując pustą puszką, którą trzymał za rączkę. Coś gwizdał. Robiło się ciemno, ale dostrzegł mnie w półmroku i rzekł: „Cześć, Judkins!”, jak zwykle. A potem: „Gdzie twoja..”.

W tym momencie z ciemności wynurzył się Spot. Nie biegł jak zwykle, gotów skoczyć na niego z radości. Po pro­stu szedł, machając ogonem, a ojciec upuścił puszkę i cof­nął się o krok. Sam nie wiem, ale mam wrażenie, że odwró­ciłby się i uciekł, gdyby nie to, że natrafił plecami na ogrodzenie i zatrzymał się, patrząc na psa. A kiedy Spot sko­czył wreszcie na niego, ojciec złapał go za łapy i przytrzy­mał jak damę tuż przed tym, nim ruszysz z nią do tańca. Długi czas przyglądał się psu, a potem spojrzał na mnie i po­wiedział: „Powinieneś go wykąpać, Jud. Śmierdzi ziemią, w której go pogrzebałeś”. To rzekłszy poszedł do domu.

- I co zrobiłeś? - chciał wiedzieć Louis.

- Znów go wykąpałem. Siedział bez ruchu w wannie, ak­ceptując wszystko. A kiedy wróciłem do domu, matka już się położyła, choć nie minęła jeszcze dziewiąta. Tato rzekł: „Musimy pogadać, Judkins”. Usiadłem naprzeciw niego i zaczął ze mną rozmawiać, po raz pierwszy w życiu jak męż­czyzna z mężczyzną. Z drugiej strony drogi, z miejsca, gdzie teraz stoi twój dom, dobiegał zapach wiciokrzewów, mie­szający się z wonią dzikich róż z naszego własnego domu. - Jud Crandall westchnął. - Zawsze myślałem, że dobrze by­łoby pomówić z nim w ten sposób, ale nie było dobrze. Wca­le a wcale. A dzisiejszy wieczór, Louis - zupełnie jakbym spojrzał w lustro ustawione dokładnie naprzeciw drugiego lustra i zobaczył samego siebie znikającego w korytarzu od­bić. Ciekawe, ile razy ludzie powtarzali sobie tę historię, wciąż taką samą, poza zmieniającymi się imionami? To też przypomina seks, prawda?

- Twój tato wiedział o wszystkim?

- Ano. „Kto cię tam zaprowadził, Jud?” - spytał. A ja mu powiedziałem. Przytaknął bez słowa, jakby się tego spo­dziewał. I pewnie tak było, choć później dowiedziałem się, że w owych czasach w Ludlow żyło sześć, może osiem osób, które mogły mnie tam zabrać. Pewnie wiedział, że tylko Stanny B. jest dość szalony, by mi powiedzieć.

- Spytałeś go, czemu sam cię tam nie zabrał, Jud?

- Owszem. Gdzieś w trakcie długiej rozmowy zadałem to pytanie, a on odparł, że to złe miejsce, naprawdę złe i rzadko przynosiło coś dobrego ludziom, którzy stracili swoje zwierzęta, czy też samym zwierzętom. Spytał, czy lubię Spota takiego, jakim się stał i, wiesz, Louis, strasznie trudno było mi odpowiedzieć. To ważne, bym dokładnie ci to wyja­śnił, bo wcześniej czy później spytasz mnie, czemu zaprowa­dziłem cię tam z kotem twojej córki, skoro to coś złego. Nie­prawdaż?

Louis skinął głową. Co Ellie pomyśli o Churchu, kiedy wróci? Myśl ta dręczyła go, gdy tego popołudnia grali ze Steve'em Mastertonem w racquetball.

- Może zrobiłem to, ponieważ dzieci powinny się dowie­dzieć, że śmierć bywa lepsza - rzekł z trudem Jud. - To coś, o czym twoja Ellie nie ma pojęcia i mam wrażenie, że nie wie tego, bo twoja żona też tego nie wie. Proszę, powiedz mi, że się mylę i zostawimy tę sprawę.

Louis otworzył usta i zamknął je.

Jud ciągnął dalej, bardzo powoli wymawiając kolejne słowa, przeskakując od jednego do drugiego ostrożnie ni­czym po kępach trawy na Moczarach Małego Boga po­przedniego wieczoru.

- Mijały lata, a ja widziałem, jak to się działo, raz za ra­zem. Chyba wspominałem ci, że Lester Morgan pochował tam swojego byka zarodowego, rasowego buhaja imieniem Hanratty. Czyż to nie głupie imię dla byka? Zdechł na jakiś wrzód i Lester zaciągnął go na miejsce na saniach. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało, jak zdołał pokonać wiatrołom, ale powiadają, że jeśli chcesz coś zrobić, to zrobisz. I uważam, że to prawda, przynajmniej jeśli chodzi o tamten cmentarz.

No cóż, Hanratty wrócił, ale Lester zastrzelił go dwa ty­godnie później. Byk stał się złośliwy, naprawdę złośliwy, ale to jedyne zwierzę, które w ten sposób się zmieniło. Więk­szość zdawała się jedynie nieco głupia, odrobinę powolna, odrobinę...

- Odrobinę martwa?

- Właśnie - przytaknął Jud. - Odrobinę martwa. Nieco dziwna. Zupełnie jakby były... gdzieś... i wróciły... ale nie do końca. Twoja córka nie będzie o tym wiedzieć, Louis. Nie zo­rientuje się, że jej kot wpadł pod samochód, zginął i powrócił. Mógłbyś więc powiedzieć, że nie da się nauczyć czegoś dziec­ka, skoro nie wie ono nawet, czego się uczy. Tyle że...

- Tyle że czasami to możliwe - wtrącił Louis, mówiąc bardziej do siebie niż do Juda.

- Owszem - zgodził się Jud. - Czasami to możliwe. Zo­rientuje się, że coś się stało i Church wcześniej był jakby lep­szy. Może częściowo dowie się, na czym polega śmierć, że to chwila, w której kończy się ból, a zaczynają dobre wspo­mnienia. Nie koniec życia, lecz koniec bólu. Nie musisz jej tego mówić, sama dojdzie do wszystkiego.

A jeśli choć trochę mnie przypomina, nadal będzie kochać swe zwierzę. Kot nie stanie się złośliwy, nie zacznie gryźć czy coś takiego. Będzie go kochała, ale... wyciągnie własne wnio­ski... i kiedy w końcu Church umrze, odetchnie z ulgą.

- To dlatego mnie tam zabrałeś. - Louis czuł się lepiej. Miał wreszcie wyjaśnienie. Było nieco mętne i bardziej opie­rało się na logice ciała i nerwów niż rozsądnego umysłu, lecz zważywszy na okoliczności, uznał, że zdoła je zaakcepto­wać, a to znaczyło, że może już zapomnieć wyraz, który, jak mu się zdawało, dostrzegł na twarzy Juda zeszłego wieczoru - tę mroczną, podstępną radość. - No dobra, czyli...

Gwałtownie, niemal szokująco nagle, Jud ukrył twarz w dłoniach. Przez moment Louisowi wydało się, że dopadł go nagły ból. Na wpół podniósł się z krzesła zatroskany, potem jednak dostrzegł gwałtowne ruchy żeber i pojął, iż sta­rzec z najwyższym trudem powstrzymuje płacz.

- Dlatego, ale i nie dlatego - rzekł zduszonym, zdławio­nym głosem. - Zrobiłem to z tego samego powodu, z jakie­go zrobił to Stanny B. i z jakiego Lester Morgan to zrobił. Lester zabrał na cmentarz Linde Lavesque po tym, jak jej pies wpadł pod samochód na drodze. Zabrał ją tam, choć sam musiał pozbyć się byka, który ganiał dzieci po pastwi­sku, zupełnie jakby oszalał. I tak to zrobił. Musiał, Louis - niemal wyjęczał Jud. - I co ty na to, na rany Chrystusa?

- Jud, o czym ty mówisz? - spytał zaniepokojony Louis.

- Lester to zrobił i Stanny to zrobił, z tego samego po­wodu co ja. Robisz tak, bo to miejsce ma nad tobą władzę. Robisz tak, bo to sekretne miejsce, a ty chcesz podzielić się z kimś tym sekretem. I kiedy znajdziesz powód, który uznasz za dostatecznie dobry, po prostu... - Jud oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na Louisa oczami, które zdawa­ły się niewiarygodnie stare i znużone. - Po prostu to robisz. Wymyślasz sobie powody, wydają ci się dobre, lecz głównie robisz tak, bo tego chcesz albo dlatego że musisz. Mój tato nie zabrał mnie tam, bo tylko słyszał o tym miejscu, ale ni­gdy tam nie był. Stanny B. był... i zaprowadził mnie... a po­tem minęło siedemdziesiąt lat i wreszcie, nagle...

Jud potrząsnął głową i odkaszlnął sucho.

- Posłuchaj - rzekł. - Posłuchaj, Louis. Byk Lestera to jedyne cholerne zwierzę, które stało się naprawdę złe. Zdaje się, że kundel panny Lavesque ugryzł kiedyś listonosza, już po. Słyszałem też kilka innych rzeczy. Zwierzaki stawały się nieco złośliwe... lecz Spot pozostał dobrym psem. Zawsze śmierdział ziemią, nieważne, ile razy go kąpałem, zawsze śmierdział ziemią. Ale był dobrym psem. Moja matka już nigdy go nie dotknęła, ale nadal był dobrym psem. Mimo to, Louis, gdybyś chciał wyprowadzić dziś na dwór swego kota i zabić go, nie powiedziałbym ani słowa.

Tamto miejsce... natychmiast zyskuje nad tobą władzę... i wymyślasz sobie najbardziej przekonujące powody na świe­cie... ale mogę się mylić, Louis. To wszystko, co chciałem powiedzieć. Lester mógł się mylić, Stanny B. mógł się mylić. Nie jestem przecież Bogiem. Lecz przywracanie życia umar­łym... to zupełnie tak jak zabawa w Boga, prawda?

Louis ponownie otworzył usta, ale je zamknął. To, co zamierzał powiedzieć, zabrzmiałoby źle, źle i okrutnie: Jud, nie przeszedłem przez to wszystko tylko po to, by znów zabić tego cholernego kota.

Jud opróżnił do końca butelkę i ustawił ją ostrożnie obok innych.

- To chyba wszystko - rzekł. - Skończyłem.

- Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie? - spytał Louis.

- Chyba tak.

- Czy ktokolwiek pogrzebał tam kiedyś człowieka? Ręka Juda szarpnęła się gwałtownie. Dwie butelki po pi­wie spadły ze stołu, jedna stłukła się z trzaskiem.

- Chryste Panie w Niebiesiech! - rzekł do Louisa. - Nie! Kto chciałby to zrobić? Nie powinieneś nawet mówić o ta­kich rzeczach, Louis.

- Po prostu byłem ciekaw - odparł Louis niespokojnie.

- Pewnych rzeczy nie należy być ciekawym - odparł Jud Crandall, i po raz pierwszy Louisowi Creedowi wydał się naprawdę stary i niedołężny. Jakby stał tuż nad świeżo wy­kopanym grobem.

Później w domu wygląd Juda w tamtej chwili skojarzył mu się z czymś jeszcze.

Jud wyglądał, jakby kłamał.


27.

Louis nie wiedział, że jest pijany, póki nie dotarł do włas­nego garażu.

Na zewnątrz świeciły gwiazdy i lodowaty rąbek księżyca, Nie dawały dość światła, by rzucić cień, lecz wystarczająco wiele, by widzieć. Gdy znalazł się w garażu, oślepł. Gdzieś na ścianie był przełącznik, ale Louis nie mógł sobie przypo­mnieć gdzie. Powoli wymacywał drogę, szurając nogami. Kręciło mu się w głowie i w każdej chwili oczekiwał bolesne­go uderzenia w kolano bądź zetknięcia z zabawką, o którą się potknie, a wtedy mógłby się wystraszyć, czy nawet upaść i zrobić sobie krzywdę. Mógłby to być mały rower Ellie z czerwonymi bocznymi kółkami lub chodzik Gage'a.

Gdzie był kot? Czy zostawił go w domu?

Dziwnym trafem zboczył z kursu i wpadł na ścianę. Po­czuł, jak w dłoń wbija mu się drzazga i krzyknął w ciemno­ści „Cholera!”; dopiero wypowiedziawszy to słowo, odkrył, że zabrzmiał w nim nie tylko gniew, lecz przede wszystkim strach. Cały garaż wydawał się obcy, podstępny. Nie cho­dziło tylko o przełącznik; teraz nie wiedział już nawet, gdzie znaleźć cokolwiek, łącznie z drzwiami do kuchni.

Znów ruszył naprzód, wolno i ostrożnie. Bolała go dłoń. Tak pewnie wyglądałaby ślepota, pomyślał, i to sprawiło, że przypomniał sobie koncert Stevie Wondera, na który poszli z Rachel - kiedy? Sześć lat temu? Niewiarygodne, ale praw­dziwe. Była wtedy z ciąży z Ellie. Dwóch mężczyzn dopro­wadziło Wondera do syntezatora, pomagając mu bezpiecz­nie przekroczyć wijące się po scenie kable, tak by się nie potknął. A później, gdy wstał, żeby zatańczyć z jedną z chó­rzystek, ta poprowadziła go ostrożnie na skrawek wolnego miejsca. Louis pamiętał, że pomyślał wtedy, iż Wonder do­brze tańczy. Dobrze tańczył, ale potrzebował czyjejś ręki, by doprowadziła go w miejsce, gdzie mógł to robić.

Co powiedziałbyś teraz na rękę, która doprowadziłaby cię do drzwi kuchennych? - pomyślał.... i zadrżał gwałtownie.

Gdyby w tym momencie z ciemności wynurzyła się po­mocna dłoń, zacząłby krzyczeć - krzyczeć i krzyczeć bez końca.

Stanął bez ruchu z bijącym sercem. No dalej, powiedział sobie. Skończ z tymi głupotami i chodź.

Gdzie ten pieprzony kot?

I wtedy rzeczywiście wpadł na coś, na tylny zderzak swojej hondy. Ból z goleni poszybował w górę ciała, do oczu Louisa napłynęły łzy. Pospiesznie chwycił nogę i roztarł, stojąc na dru­giej niczym czapla. Przynajmniej jednak wiedział teraz, gdzie się znajduje, znów dokładnie pamiętał rozkład garażu, a poza tym powoli odzyskiwał wzrok. Błogosławione widzenie w ciemności. Teraz przypomniał sobie, że istotnie zostawił ko­ta w domu, bo nie chciał go dotknąć, podnieść i wyrzucić, i...

I właśnie w tym momencie gorące włochate ciało Churcha przemknęło wzdłuż jego kostki niczym prąd gorącej wody, ohydny ogon owinął się wokół jego łydki niczym podstępny wąż i wtedy Louis krzyknął; otworzył szeroko usta i krzyknął.


28.

- Tato! - krzyknęła Ellie.

Rzuciła się pędem ku niemu, wymijając w biegu innych wysiadających pasażerów z wprawą wytrawnego futbolisty. Większość ludzi z uśmiechem schodziła jej z drogi. Louis, lekko zakłopotany zapałem córki, poczuł jednak, że jego własną twarz także rozjaśnia szeroki uśmiech.

Rachel dźwigała w ramionach Gage'a, który, widząc oj­ca i słysząc okrzyk Ellie, również wrzasnął z zachwytem: „Taaaaaaaa!” i zaczął wiercić się w objęciach matki. Ta uśmiechnęła się (z lekkim znużeniem, pomyślał Louis) i po­stawiła go na ziemi. Gage natychmiast pobiegł za Ellie, prze­bierając mocnymi nóżkami. - Taaaaooo! Taaaa!

Louis ledwie zdążył zauważyć, iż chłopczyk ma na sobie bluzę, której dotąd nie widział - najpewniej to sprawka dziadka - gdy Ellie skoczyła ku niemu, wdrapując się na oj­ca jak na drzewo.

- Cześć, tato! - ryknęła i tak mocno klepnęła go w poli­czek, że następny kwadrans dzwoniło mu w uchu.

- Cześć, złotko - odparł, nachylając się, by złapać Gage'a. Dźwignął synka i uściskał oboje. - Cieszę się, że wróciliście.

W tym momencie podeszła do nich Rachel. Na jednym ramieniu niosła torbę podróżną i niewielką torebkę, na dru­gim - paczkę pieluch Gage'a (na opakowaniu wypisano NIEDŁUGO BĘDĘ JUŻ DUŻY, słowa mające bardziej pocieszyć rodziców niż zainteresować dziecko). Wyglądała jak zawodowy fotograf pod koniec długiej, męczącej sesji.

Louis schylił się między dziećmi i ucałował ją w usta.

- Hej.

- Hej, doktorku. - Uśmiechnęła się.

- Wyglądasz na skonaną.

- Jestem skonana. Bez problemów dotarliśmy do Bosto­nu. Bez problemów przesiedliśmy się i wystartowaliśmy. Ale w chwili, gdy samolot kołował nad miastem, Gage spojrzał w dół, powiedział „Ładnie, ładnie” i cały się obrzygał.

- Jezu! - jęknął Louis.

- Przebrałam go w łazience - ciągnęła. - To raczej nie wirus ani nic takiego. Po prostu choroba powietrzna.

- Chodźcie do domu. Na kuchence czeka chilli.

- Chilli! Chilli! - krzyknęła entuzjastycznie Ellie wprost w ucho ojca, dając się porwać radości i podnieceniu.

- Chijiii! Chiiijiii! - wrzasnął Gage z drugiej strony. Te­raz przynajmniej Louisowi dzwoniło w obu uszach.

- No dalej - powiedział. - Bierzmy walizki i spadajmy stąd.

- Tatusiu, jak się miewa Church? - spytała Ellie, gdy sa­dzał ją w samochodzie. Louis spodziewał się tego pytania, nie oczekiwał jednak niespokojnej miny córki i głębokiej zmarszczki pomiędzy jej ciemnoniebieskimi oczami. Uniósł brwi i spojrzał na żonę.

- W weekend obudziła się z krzykiem - wyjaśniła cicho Rachel. - Miała zły sen.

- Śniło mi się, że Church wpadł pod samochód - doda­ła Ellie.

- Zbyt wiele kanapek z indykiem po wielkim dniu, ta­kie jest moje zdanie - oznajmiła Rachel. - Miała też lekkie rozwolnienie. Uspokój więc ją, Louis, i wynośmy się z tego lotniska. Przez ostatni tydzień widziałam dość lotnisk. Star­czy mi na najbliższych pięć lat.


Date: 2015-12-17; view: 559


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 14 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 16 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)