Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 17 page

- Chyba już starczy brzydkich słów jak na jeden dzień - rzekła, podając Louisowi jajecznicę.

- Kupa-siki-kupa-siki-kupa-siki - zaśpiewał radośnie Gage i Ellie nakryła dłonią usta, aby zdusić chichot. Wargi Rachel lekko zadrżały; Louis pomyślał, że wygląda dziś o sto procent lepiej, mimo marnie spędzonej nocy. Z pewno­ścią przyczyniła się do tego ulga. Gage czuł się lepiej, a ona była w domu.

- Nie mów tego, Gage - upomniała go.

- Ładnie - rzucił Gage, zmieniając temat, i zwymioto­wał do talerza cała zjedzoną owsiankę.

- Och, fuj! - wrzasnęła Ellie, uciekając z kuchni.

W tym momencie Louis dostał prawdziwego ataku śmie­chu. Nie potrafił się powstrzymać. Śmiał się tak, że łzy na­płynęły mu do oczu i nawet wtedy nie przestawał. Rachel i Gage patrzyli na niego, jakby zupełnie oszalał.

W zasadzie mógł im powiedzieć: „Byłem już szalony, ale teraz wszystko minęło. Naprawdę tak sądzę”.

Nie wiedział, czy to już koniec, czy nie, ale miał wraże­nie, że wszystko się już skończyło, że może już wystarczy.

I rzeczywiście, na jakiś czas obłęd ustąpił.


30.

Choroba wirusowa Gage'a trwała tydzień, po czym ustą­piła. W tydzień później dopadł go bronchit. Ellie także się zaraziła, a po niej Rachel. W okresie przedświątecznym ca­ła trójka krążyła po domu, chrypiąc jak stado starych zmę­czonych ogarów. Louis okazał się odporny i odnosił wraże­nie, że Rachel ma mu to za złe.

Ostatni tydzień zajęć na uniwersytecie był dla Louisa, Steve'a, Surrendry i Charlton wyjątkowo trudny. Grypa jeszcze nie nadeszła, lecz wielu studentów miało bronchit. Zdarzyło się też kilka przypadków mononukleozy i lekkiego zapalenia płuc. Dwa dni przed przerwą świąteczną zatroska­ni przyjaciele przynieśli do przychodni szóstkę jęczących pi­janych chłopaków. Nastąpiło kilka chwil zamieszania, któ­re przypomniały o strasznym wypadku Pascowa. Cała szóstka głupców zdołała usadowić się na średnich sankach (szósty, z tego, co zrozumiał Louis, siedział na ramionach sterującego) i postanowiła zjechać ze wzgórza. Świetna za­bawa, tyle że gdy się już rozpędzili, sanie zboczyły z trasy i uderzyły w jedną z armat z wojny secesyjnej. Wynik: dwie złamane ręce, pęknięcie przegubu, w sumie siedem połama­nych żeber, wstrząs mózgu oraz lżejsze obrażenia, zbyt licz­ne, by je wymieniać. Jedynie chłopak jadący na plecach ster­nika wyszedł cało ze zdarzenia. Gdy sanie rąbnęły w armatę, szczęściarz przeleciał nad nią i wylądował głową naprzód w pryzmie śniegu. Sprzątanie po wypadku nie było zabawne i Louis porządnie ochrzanił wszystkich chłopaków, zszywa­jąc, bandażując i oglądając im źrenice. Kiedy jednak póź­niej opowiadał o wszystkim Rachel, zaczął się śmiać tak mocno, że do oczu napłynęły mu łzy. Rachel patrzyła na nie­go dziwnie, nie rozumiejąc, co go tak bawi, a Louis nie po­trafił jej wyjaśnić: to był głupi wypadek. Ludzie odnieśli ra­ny, ale wszyscy wyliżą się z tego. Częściowo w jego śmiechu pobrzmiewała ulga, przede wszystkim jednak krył się w nim triumf - dziś zwyciężyłeś, Louis.



Bronchit w jego własnej rodzinie zaczął ustępować mniej więcej w czasie, gdy przedszkole Ellie rozpoczynało przerwę świąteczną szesnastego grudnia. Cała czwórka zaczęła przy­gotowania do radosnych, staroświeckich, wiejskich świąt. Dom w północnym Ludlow, który owego dnia w sierpniu, gdy zaparkowali na podjeździe, wydawał się taki obcy (obcy, a nawet wrogi po tym, jak Ellie skaleczyła się, a Gage niemal w tej samej chwili został użądlony przez pszczołę), nigdy dotąd nie sprawiał wrażenie bardziej przytulnego.

W Wigilię, kiedy dzieci wreszcie zasnęły, Louis i Rachel przemknęli się ze strychu na dół, niczym para złodziei. W ra­mionach nieśli naręcze kolorowych pudełek - zestaw samo­chodzików Matchbox dla Gage'a, który ostatnio odkrył ra­dość urządzania wyścigów, Barbie i Kena dla Ellie, tor wyścigowy, duży rowerek na trzech kołach, stroje dla lalek, kuchenkę z zamontowaną w piekarniku żarówką i mnóstwo innych rzeczy.

Obydwoje usiedli obok siebie w blasku lampek choinko­wych i zaczęli montować zabawki. Rachel miała na sobie jed­wabną piżamę, Louis szlafrok. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek spędził przyjemniejszy wieczór. Na kominku płonął ogień; od czasu do czasu jedno z nich wstawało i do­rzucało kilka brzozowych polan.

Raz jeden Winston Churchill otarł się o Louisa, który niemal odruchowo odsunął kota, czując przelotny niesmak - ten zapach. Później zobaczył, jak Church próbuje usiąść obok nogi Rachel, która także go odepchnęła, rzucając nie­cierpliwe „Psik!”. Chwilę po tym Louis ujrzał, jak żona wy­ciera dłoń w jedwabną nogawkę, niczym człowiek, który do­tknął czegoś brudnego bądź nieprzyjemnego. Wątpił, by Rachel była świadoma, że to robi.

Church podszedł leniwie do kominka i klapnął na zie­mię przed paleniskiem. Nie miał w sobie ani krzty wdzięku. Stracił go w ową noc, o której Louis wolał nie pamiętać. Stracił też coś jeszcze. Louis dostrzegł to szybko, lecz do­kładne określenie, czego zwierzęciu brakuje, zabrało mu ca­ły miesiąc. Kot już nie mruczał. A kiedyś warczał jak mały motorek, zwłaszcza gdy spał. Czasami Louis musiał wstać i zamknąć drzwi sypialni Ellie, by móc zasnąć.

Teraz kot sypiał jak kamień. Jak trup.

Nie, przypomniał sobie. Istniał jeden wyjątek. W noc, gdy ocknął się na łóżku dla gości z Churchem zwiniętym na piersi niczym cuchnący koc - tej nocy Church mruczał. No, przynajmniej wydawał z siebie jakiś dźwięk.

Lecz, jak wiedział - bądź zgadywał - Jud Crandall, w su­mie nie było tak źle. Louis znalazł stłuczone okno w piwni­cy za piecem i wezwał szklarza, oszczędzając sporo cennego oleju opałowego. Przypuszczał, że powinien być wdzięczny kotu za to, że odkrył dziurę, której w przeciwnym razie mógł nie zauważyć całymi tygodniami - może nawet miesiącami.

Prawda, Ellie nie lubiła już, by Church z nią sypiał. Ale czasami, gdy oglądała telewizję, pozwalała kotu wskoczyć na kolana i zasnąć. Równie często jednak, pomyślał, grze­biąc w worku plastikowych wichajstrów, które miały spoić w jedną całość rower Batmana dla Ellie, po kilku minutach zrzucała go, mówiąc: „Idź sobie, Church, śmierdzisz”. Nie­mniej jednak karmiła go regularnie i czule. Nawet Gage od czasu do czasu pociągał Churcha za ogon - nie złośliwie, ra­czej w przyjaznym odruchu, niczym mały mnich ciągnący za sznur od dzwonu. W takich wypadkach Church wpełzał nonszalancko pod jeden z kaloryferów, gdzie Gage nie mógł go dosięgnąć.

Gdybyśmy mieli psa, moglibyśmy dostrzec większą zmianę, pomyślał Louis. Ale koty to tak cholernie niezależ­ne zwierzęta. Niezależne i dziwne. Może nawet szalone. Nie dziwiło go, że starożytne egipskie królowe i faraonowie pra­gnęli, by ich koty zmumifikowano i umieszczano w trójkąt­nych grobowcach obok nich, tak aby służyły im jako prze­wodnicy na tamtym świecie. Koty były niesamowite.

- Jak ci idzie z tym rowerkiem, wodzu? Uniósł skończoną zabawkę.

- Ta-daa!

Rachel wskazała ręką worek, w którym wciąż pozostały trzy, cztery plastikowe drobiazgi. - A to?

- Części zapasowe. - Louis uśmiechnął się przeprasza­jąco.

- Miejmy nadzieję, że rzeczywiście. Bo inaczej mała skręci sobie swój mały, wredny kark.

- To przyjdzie później - odparł złośliwie Louis. - Kiedy będzie miała dwanaście lat i zacznie popisywać się jazdą na deskorolce.

Rachel jęknęła.

- Doktorku, miej serce!

Louis wstał, oparł dłonie na karku i przeciągnął się. Je­go kręgosłup zatrzeszczał.

- To już wszystkie zabawki.

- I już je złożyliśmy. Pamiętasz zeszły rok? - zachicho­tała, a on uśmiechnął się. Poprzedniego roku wszystko, co kupili, wymagało montażu. Biedzili się nad tym prawie do czwartej rano, tak że w święta mieli paskudny humor, a po południu Ellie uznała, że pudełka są znacznie ciekawsze niż zabawki.

- A fuj! - rzucił Louis, naśladując Ellie.

- Cóż, chodźmy do łóżka i dam ci wcześniej twój pre­zent.

- Kobieto! - Louis wyprostował się dumnie. - To i tak mi się należy.

- Chciałbyś. - Zaśmiała się, zakrywając usta dłonią. W tym momencie zdumiewająco przypominała Ellie... i Gage'a.

- Jedną chwilkę - powiedział Louis. - Muszę jeszcze coś zrobić.

Podszedł do szafki w przedpokoju i wyciągnął jeden ze swych wysokich butów. Odsunął parawan sprzed dogasają­cego ognia.

- Louis, co ty...

- Zobaczysz.

Po lewej stronie ogień całkiem już wygasł, pozostawiając warstwę puszystego, szarego popiołu. Louis odcisnął w nim but, uzyskując głęboki ślad. Następnie z całych sił przycis­nął go do ceglanego obramowania, niczym wielką pieczęć.

- Proszę - powiedział, schowawszy go z powrotem. - Podoba ci się?

Rachel znów chichotała.

- Louis, Ellie oszaleje.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni zajęć Ellie usłyszała gdzieś niepokojącą plotkę, że święty Mikołaj to w istocie ro­dzice. Jej podejrzenia wzmógł widok chudego Mikołaja w Centrum Handlowym w Bangor; Ellie zauważyła go w lo­dziarni Deering kilka dni wcześniej. Mikołaj siedział na stoł­ku barowym z brodą odsuniętą na bok i jadł cheeseburgera. Odkrycie to poważnie wstrząsnęło Ellie (co dziwne, bardziej poruszył ją cheeseburger niż sztuczna broda), choć Rachel zapewniła ją, że Mikołajowie w sklepach i punktach Armii Zbawienia to w istocie pomocnicy wysłani przez prawdzi­wego świętego, zbyt zajętego zbieraniem zabawek i czyta­niem listów od dzieci, by krążyć po świecie w celach repre­zentacyjnych.

Louis starannie ustawił parawan. Teraz w kominku wid­niały dwa wyraźne ślady, jeden w popiele, a drugi na obra­mowaniu. Oba celowały wprost w choinkę, jakby Mikołaj wylądował na jednej nodze i natychmiast wyskoczył, aby ułożyć na miejscu prezenty przeznaczone dla rodziny Cree­dów. Złudzenie było doskonałe, o ile nie zauważyło się, że oba odciski pozostawiła lewa stopa, ale wątpił, by Ellie oka­zała się tak dociekliwa.

- Louisie Creed, kocham cię - oznajmiła Rachel i ucało­wała go.

- Wygrałaś los na loterii, mała. - Louis uśmiechnął się szczerze. - Trzymaj się mnie, a zrobię z ciebie gwiazdę.

- Nie wątpię.

Ruszyli w stronę schodów. Louis wskazał stolik karcia­ny, który Ellie ustawiła przed telewizorem. Na środku blatu leżały owsiane ciasteczka, dwa pączki i puszka piwa Miche­loeb. DLA CIEBIE MIKŁAJU, głosiła kartka, wypisana dużymi, krzywymi literami.

- Wolisz ciasteczko czy pączka?

- Pączka - odparła i zjadła połowę. Louis otworzył puszkę i opróżnił ją częściowo.

- Piwo o tej porze? Dostanę niestrawności.

- Bzdura - rzuciła wesoło. - Chodź, doktorku.

Louis odstawił puszkę i nagle złapał się za kieszeń szla­froka, jakby sobie o czymś przypomniał, choć przez cały wieczór był świadom ciężaru spoczywającego tam niewiel­kiego zawiniątka.

- Proszę - rzekł - dla ciebie. Możesz już go otworzyć. Minęła północ. Wesołych Świąt, kochanie.

Rachel obróciła w dłoniach małe pudełeczko, owinięte srebrnym papierem i przewiązane błękitną satynową wstążką.

- Louis, co to? Wzruszył ramionami.

- Mydło, próbka szamponu. Nie pamiętam. Otworzyła już je na schodach. Ujrzała pudełko od Tiffany'ego i pisnęła. Niecierpliwie odsunęła skrawek aksamitu i zamarła z lekko otwartymi ustami.

- I co? - spytał z niepokojem. Nigdy dotąd nie kupił jej prawdziwej biżuterii i trochę się bał. - Podoba ci się?

Rachel wyjęła prezent, owijając cieniutki złoty łańcuszek pomiędzy rozcapierzonymi palcami i uniosła do światła ma­ły szafir. Wisiorek okręcił się powoli. Zdawało się, że strze­lają z niego niebieskie promienie.

- Och, Louis, to jest takie piękne. - Ujrzał, że zaczęła płakać i poczuł naraz wzruszenie i niepokój.

- Kochanie, nie płacz - rzekł. - Włóż go.

- Louis, nie stać nas. Nie stać cię...

- Ciiii... Oszczędzałem pieniądze od zeszłych świąt. A zresztą nie kosztował aż tak dużo, jak myślisz.

- A ile kosztował?

- Nigdy ci tego nie powiem, Rachel - oznajmił uroczy­ście. - Nawet armia chińskich speców od tortur nie zdołała­by wydobyć ze mnie tej informacji. Dwa tysiące dolarów.

- Dwa tysiące! - Uścisnęła go nagle tak mocno, że o ma­ło nie spadł ze schodów. - Louis, zwariowałeś.

- Włóż go - powtórzył.

Zrobiła to. Pomógł jej z zapięciem, a potem odwróciła się, by mógł się jej przyjrzeć.

- Chcę iść na górę i obejrzeć go - oświadczyła. - Chyba chcę się popuszyć.

- A pusz się do woli - odparł. - Ja wypuszczę kota i po­gaszę światła.

- Kiedy będziemy to robić - spojrzała mu wprost w oczy - zamierzam zdjąć wszystko, oprócz tego.

- Zatem pusz się szybko - rzucił Louis, a Rachel wy­buchnęła śmiechem.

Złapał Churcha i przewiesił go sobie przez rękę - już dawno przestał zawracać sobie głowę szczotką. Niemal przywykł już do kota. Ruszył do wyjścia, po drodze gasząc światła. Gdy otworzył drzwi pomiędzy kuchnią i garażem, jego łydki owiał prąd zimnego powietrza.

- Wesołych Świąt, Chu...

Urwał. Na wycieraczce leżała martwa wrona, i to duża. Głowę miała częściowo nadgryzioną. Jedno oddarte skrzy­dło leżało obok ciała, niczym zwęglony skrawek papieru. Church natychmiast wyślizgnął się z objęć Louisa i z zapa­łem zaczął trącać pyskiem zamarzniętego trupa. Nagle gło­wa kota śmignęła naprzód ze skulonymi uszami i zanim Lou­is zdążył odwrócić wzrok, Church wyrwał jedno z białych zaszklonych oczu ptaka.

Church znów atakuje, pomyślał Louis z obrzydzeniem i odwrócił głowę, zdążył jednak dostrzec zakrwawioną dziu­rę w miejscu wyrwanego oka. Nie powinno mnie to obcho­dzić. Widywałem już gorsze rzeczy. O, tak. Na przykład Pascowa. Pascow był znacznie gorszy...

A jednak to go poruszyło. Żołądek ścisnął mu się gwał­townie. Ciepłe napięcie seksualne Zniknęło jak zdmuchnięte. Chryste, ten ptak jest niemal tak duży jak on. Musiał skoczyć na niego w chwili nieuwagi. Dużej nieuwagi.

Trzeba to posprzątać. Nikt nie potrzebował takiego pre­zentu w świąteczny poranek. I byt to jego obowiązek, niepraw­daż? O, tak. Jego i niczyj inny. Zrozumiał to podświadomie w tamten wieczór, gdy wróciła rodzina, a on z rozmysłem zwa­lił opony na poszarpane ciało zabitej przez Churcha myszy.

Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, Louis.

Słowa te zabrzmiały w jego myślach tak jasno, wyraź­nie, przestrzennie, że Louis drgnął lekko, jakby Jud zmate­rializował się u jego boku i przemówił głośno.

Mężczyzna hoduje, co może... opiekuje się tym.

Church wciąż łakomie szarpał ptaka. Teraz zajął się dru­gim skrzydłem. Ciągnął je tam i z powrotem, tam i z powro­tem ze złowieszczym szelestem. Nigdy nie oderwiemy go od ziemi, Orville. Jasne, Wilbur. Pieprzony ptak jest martwy jak psie gówno. Równie dobrze można oddać go kotu...

Nagle Louis kopnął Churcha i to mocno. Zad kota uniósł się i opadł na szeroko rozstawione łapy. Zwierzę ode­szło, rzucając mu kolejne złe zielone spojrzenie.

- Możesz mnie zjeść - syknął Louis; w tej chwili sam przypominał kota.

- Louis? - z sypialni dobiegł cichy głos Rachel. - Kła­dziesz się?

- Zaraz przyjdę - odkrzyknął. Muszę tylko posprzątać ten bałagan, Rachel. Bo to mój bałagan. Pośpiesznie znalazł włącznik świateł w garażu. Podszedł szybko do szafki pod kuchennym zlewem i wyjął zielony worek. Nie umknęło mu podobieństwo do zdarzeń tamtego wieczoru. Zaniósł worek do garażu, po drodze zdejmując wiszący na gwoździu szpa­del. Podniósł wronę i wrzucił ją do torby. Następnie zrobił to samo z oderwanym skrzydłem. Zawiązał worek na węzeł i wepchnął go do kubła po drugiej stronie hondy. Nim skoń­czył, nogi zupełnie zdrętwiały mu z zimna.

Church stał w drzwiach do garażu. Louis machnął groź­nie łopatą i kot zniknął niczym wir na powierzchni wody.

Na górze Rachel leżała w łóżku odziana jedynie w sza­fir... zgodnie z obietnicą. Uśmiechnęła się leniwie.

- Czemu to trwało tak długo, wodzu?

- Światło nad zlewem zgasło - wyjaśnił Louis. - Zmie­niałem żarówkę.

- Podejdź tutaj - rzekła i łagodnie pociągnęła go ku so­bie. Nie za rękę. - Wie, kiedy śpisz - zaśpiewała cicho. Jej usta wygięły się w lekkim uśmiechu. - I gdy budzisz się... Louis, mój drogi, co to?

- Coś, co właśnie się obudziło. - Louis zrzucił szlafrok. - Może powinniśmy spróbować to uśpić przed przyjściem Mikołaja. Jak sądzisz?

Podparła się na łokciu. Poczuł jej oddech, ciepły i słodki.

- Wie, czy byłeś grzeczny, czy też nie... więc bądź grzecz­ny, bo będzie źle. Czy byłeś grzecznym chłopcem, Louis?

- Chyba tak. - Z trudem opanował głos.

- Sprawdźmy, czy smakujesz równie dobrze, jak wyglą­dasz - szepnęła. - Hmmm.

Wyglądało na to, że owszem.

Seks był naprawdę udany, lecz Louis odkrył, że nie mo­że zasnąć, choć zwykle po takim doznaniu zasypiał bez pro­blemu, nie myśląc o sobie, żonie, własnym życiu. Tego świą­tecznego ranka leżał w ciemności, słuchając powolnego, miarowego oddechu Rachel i myślał o martwym ptaku na progu, prezencie gwiazdkowym od Churcha.

Pamiętaj o mnie, doktorze Creed. Żyłem, a potem umar­łem i znów żyję. Byłem tam i chcę ci powiedzieć, że kiedy wra­casz z tamtej strony, nie masz ochoty mruczeć, lecz polować. Jestem tu, by ci powiedzieć, że mężczyzna hoduje, co może, i opiekuje się tym. Nie zapomnij o tym, doktorze Creed. Jes­tem częścią tego, co hodujesz w sercu - twoja żona, córka, syn... i ja. Pamiętaj o sekrecie i pielęgnuj swój ogród.

W końcu Louis zasnął.


31.

I tak mijała zima. Wiara Ellie w świętego Mikołaja prze­trwała - przynajmniej tymczasowo - dzięki odciskom stóp w kominku. Gage zręcznie otworzył swe prezenty, od czasu do czasu przerywając, by skosztować szczególnie smakowi­tego kawałka papieru. I tego roku, nim minęło popołudnie, oboje uznali, że pudełka są znacznie fajniejsze niż zabawki.

Crandallowie odwiedzili ich w sylwestra, aby skosztować domowego adwokata Rachel. Louis odkrył, że w myślach ba­da Normę. Wyglądała blado, niemal półprzejrzyście. Widywał już wcześniej podobnych ludzi. Jego babka powiedziałaby, że Norma zaczyna „gasnąć” i może nie było to takie złe okre­ślenie. Nagle jej dłonie, spuchnięte i powykręcane reumatyz­mem, pokryły się plamami wątrobianymi. Włosy sprawiały wrażenie rzadszych. Crandallowie wrócili do siebie o dziesią­tej, a Creedowie razem obejrzeli nadejście Nowego Roku w te­lewizji. Wtedy Norma po raz ostatni odwiedziła ich dom.

Przez większość przerwy semestralnej panowała paskud­na, deszczowa pogoda. Jeśli chodzi o koszty ogrzewania, Louis mógł być tylko wdzięczny za przedłużającą się odwilż. Mimo to jednak ciągły deszcz wpływał na niego przygnębia­jąco. Louis głównie pracował w domu, budując szafki i pół­ki dla żony. Gdy dwudziestego trzeciego stycznia znów roz­poczęły się zajęcia, z radością wrócił na uniwersytet.

Wtedy zaczęła się grypa - niecały tydzień po rozpoczęciu wiosennego semestru zaatakowała kampus całkiem poważna epidemia. Louis miał ręce pełne roboty - pracował dziesięć, czasami dwanaście godzin dziennie i wracał do domu kom­pletnie wykończony... i szczęśliwy.

Odwilż zakończyła się z hukiem dwudziestego dziewiąte­go stycznia. Nadeszła śnieżyca, po której nastały srogie mro­zy. Louis właśnie badał zrastające się złamanie ręki młode­go człowieka, który rozpaczliwie - i w opinii Louisa beznadziejnie - wierzył, że wiosną będzie mógł grać w base­ball, gdy jedna z praktykantek wsunęła głowę do pokoju i oznajmiła, że dzwoni żona.

Louis przeszedł do gabinetu, by odebrać telefon. Rachel płakała i natychmiast ogarnął go niepokój. Ellie, pomyślał. Spadła z saneczek i złamała rękę albo to pęknięcie czaszki. Ze zgrozą przypomniał sobie szalonych studentów i ich sanki.

- Czy to jedno z dzieci, Rachel?

- Nie, nie - odparła, płacząc coraz głośniej. - Nie jedno z dzieci. To Norma, Lou. Norma Crandall. Umarła dzisiaj rano, około ósmej. Tuż po śniadaniu. Tak powiedział Jud. Przyszedł tu, żeby sprawdzić, czy jesteś, a ja powiedziałam, że wyszedłeś pół godziny temu. On... och, Lou, wydawał się taki zagubiony, oszołomiony... Taki stary... Dzięki Bogu, że Ellie już nie było, a Gage jest za mały, by zrozumieć...

Louis zmarszczył brwi. Mimo okropnych nowin odkrył, że myśli tylko o Rachel. Bo to znów się działo. Nie da się te­go określić, przygwoździć. To jedynie zmiana perspektywy. Śmierć to tajemnica, koszmar. I trzeba ukrywać ją przed dziećmi. Tak jak wiktoriańskie damy i dżentelmeni uważali, iż dzieci nie powinny poznawać paskudnej, wstrętnej prawdy o życiu płciowym.

- Jezu - westchnął. - Czy to serce?

- Nie wiem - odparła. Przestała już płakać, lecz jej głos był ochrypły i zduszony. - Mógłbyś przyjechać, Louis? Je­steś jego przyjacielem. I myślę, że cię potrzebuje.

Jesteś jego przyjacielem.

Rzeczywiście, pomyślał Louis z lekkim zdumieniem. Ni­gdy nie spodziewałem się, że będę miał kumpla osiemdziesię­ciolatka, ale chyba tak jest. I lepiej, żeby byli przyjaciółmi, biorąc pod uwagę to, co razem przeszli. Nagle pojął, że Jud zorientował się, iż łączy ich przyjaźń, na długo przed nim. Jud stał u jego boku i mimo późniejszych wydarzeń, mimo myszy i ptaków, Louis czuł, że decyzja Juda była słuszna. A jeśli niesłuszna, to przynajmniej powodowana współczu­ciem. Teraz zrobi dla Juda, co tylko zdoła. A jeśli to znaczy towarzyszenie mu po śmierci żony, niech i tak będzie.

- Już jadę - oznajmił i odwiesił słuchawkę.


32.

To nie był atak serca tylko wylew, do mózgu - nagły i prawdopodobnie bezbolesny. Gdy tego popołudnia Louis zadzwonił do Steve'a Mastertona, Steve odparł, że nie miał­by przeciw temu, by też tak odejść.


Date: 2015-12-17; view: 572


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 16 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 18 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)