Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 14 page

Gdy schylił się i postawił miskę na podłodze, Church przemknął obok, rzucając się na jedzenie, i Louis przysiągłby, że poczuł woń zgniłej ziemi, jakby kocie futro przesiąk­nęło nią doszczętnie.

Stał, obserwując jedzącego kota. Słyszał, jak mlaskał - czy Church wcześniej jadł z takim mlaskaniem? Może i tak, ale Louis po prostu nigdy niczego nie zauważał. W każdym razie był to paskudny dźwięk. Fuj, powiedziałaby Ellie.

Louis odwrócił się gwałtownie i poszedł na górę. Ruszył powoli, lecz u szczytu schodów już prawie biegł. Rozebrał się i wrzucił całe swoje ubranie do zsypu, chociaż tego ran­ka włożył wszystko świeże, począwszy od bielizny. Przygo­tował gorącą kąpiel, możliwie jak najgorętszą, i wszedł do wanny.

Wokół niego unosiła się para, czuł, jak gorąca woda roz­luźnia naprężone mięśnie. Kąpiel uderzyła mu też do głowy, zmywając napięcie. Gdy woda zaczęła stygnąć, poczuł się senny i znów był sobą.

Kot wrócił, tak jak tamten w rymowance. I co z tego?

Wszystko to było jedną wielką pomyłką. Czyż wczoraj wieczorem nie pomyślał, że Church jest dziwnie cały i nie­tknięty jak na zwierzę, które wpadło pod samochód?

Pomyśl o wszystkich wiewiórkach, kotach i psach, które widywałeś na szosie. Porozdzierane brzuchy, rozjechane fla­ki wokoło. Tech-ni-kolor, jak mawiał Loudon Wainwright na swej płycie o martwym skunksie.

Wszystko jasne. Church został mocno uderzony i ogłu­szony. Kot, którego zaniósł na stare cmentarzysko Micma­ców Juda, był nieprzytomny, ale nie martwy. Czyż ponoć koty nie mają dziewięciu żywotów? Dzięki Bogu, nie wspo­mniał o niczym Ellie. Nie będzie musiała wiedzieć, jak nie­wiele dzieliło Churcha od śmierci. Krew na jego pyszczku i głowie... miękka bezwładna szyja...

Był jednak lekarzem, nie weterynarzem. Popełnił błąd, sta­wiając diagnozę, to wszystko. Warunki nie sprzyjały bliższym badaniom, kucał wtedy na trawniku Juda na mrozie, a niebo nad nim przygasało. Nałożył też rękawiczki. To mogło...

Na pokrytej glazurą ścianie rozlał się rozdęty bezkształt­ny cień, niczym głowa małego smoka albo olbrzymiego wę­ża. Coś musnęło lekko nagie ramię Louisa i umknęło. Louis szarpnął się gwałtownie jak rażony prądem, rozchlapując wokół wodę i mocząc dywanik obok wanny. Odwrócił się ze wzdrygnięciem i spojrzał wprost w mętne żółtozielone oczy kota córki, siedzącego na zamkniętej desce klozetowej.



Church kołysał się powoli tam i z powrotem jak pijany. Louis obserwował go, wstrząsały nim dreszcz obrzydzenia, zaciskał zęby, z trudem powstrzymując okrzyk wstrętu. Church nigdy tak nie wyglądał przed kastracją ani później - nie kołysał się jak wąż próbujący zahipnotyzować ofiarę. Po raz pierwszy i ostatni przeszło mu przez myśl, że może to in­ny kot, podobny do kota Ellie, obcy, który przywędrował do garażu w chwili, gdy on, Louis, zbijał półki, a prawdziwy Church wciąż leży pod stosem kamieni na leśnym płasko­wyżu. Lecz wszystkie znaki miał takie same... jedno wy­strzępione ucho... i łapa, która wyglądała jak przygryziona; Ellie przytrzasnęła mu ją tylnymi drzwiami małego podmiej­skiego domku, gdy Church był jeszcze kociakiem.

To naprawdę był Church.

- Wynoś się stąd - szepnął ochryple Louis.

Church przyglądał mu się jeszcze przez moment - Bo­że, jego oczy były jakieś inne, zupełnie inne - a potem zeskoczył z muszli. Nie wylądował z niesamowitą kocią gracją. Zachwiał się niezręcznie, trącając zadem wannę, i zniknął.

To już nie on, pomyślał Louis. Nie kocur. Pamiętaj, że został wykastrowany.

Wyszedł z wanny i wytarł się pobieżnie. Był już ogolony i niemal całkowicie ubrany, gdy zadzwonił telefon, dźwię­cząc przenikliwie w pustym domu. Na ów dźwięk Louis ob­rócił się gwałtownie, jego oczy rozszerzyły się, a ręce uniosły. Opuścił je powoli. Serce waliło mu jak młotem. Mięśnie na­pęczniały od adrenaliny.

To był Steve Masterton, który sprawdzał, co z racquet­ballem. Louis zgodził się spotkać się z nim za godzinę na korcie. Tak naprawdę nie miał wcale czasu ani ochoty na grę, lecz po prostu musiał wyjść z domu. Chciał się znaleźć jak najdalej od kota, niezwykłego kota, którego w ogóle nie powinno tu być.

Zaczął się spieszyć. Szybko wepchnął do spodni poły ko­szuli, wsadził do torby parę szortów, koszulkę i ręcznik i truchtem zbiegł po schodach.

Church leżał na czwartym stopniu od dołu. Louis po­tknął się o kota i o mały włos nie wywrócił. W ostatniej chwi­li chwycił poręcz, ratując się przed paskudnym upadkiem.

Stanął u stóp schodów, dysząc ciężko. Serce tłukło mu się w piersi, adrenalina pulsowała nieprzyjemnie w całym ciele.

Church wstał, przeciągnął się... i jakby uśmiechnął zło­śliwie.

Louis wyszedł. Wiedział, że powinien wypuścić kota, lecz nie zrobił tego. W tym momencie nie zdobył się nawet na to, by go dotknąć.


26.

Jud zapalił papierosa drewnianą kuchenną zapałką, zga­sił ją i wrzucił do blaszanej popielniczki, na której dnie wy­malowano niemal już nieczytelną reklamę jima beama.

- To Stanley Bouchard opowiedział mi o starym cmen­tarzysku Micmaców - powtórzył.

Byli w jego kuchni. Tuż przed nimi, na pokrywającej stół kraciastej ceracie, stały niemal nietknięte szklanki z piwem. Przyczepiona do ściany za ich plecami beczka oleju zabulgo­tała trzy razy, po czym ucichła. Louis zjadł obiad ze Ste­ve'em: kanapki-łódki w niemal pustej Niedźwiedziej Jamie. Już dawno przekonał się, że jeśli tu, w Maine, poprosiło się o mielońca czy gyro, nie wiedzieli, o czym mowa, nato­miast łódka i wop-burger trafiały do każdego. Gdy już coś zjadł, Louis poczuł się lepiej. Miał wrażenie, że spogląda na powrót Churcha z nowej perspektywy, wciąż jednak nie miał ochoty wracać do ciemnego, pustego domu, w którym mógł czekać kot. Powiedzmy szczerze: mógł kryć się gdzie­kolwiek.

Norma posiedziała z nimi dość długo. Oglądała telewizję i jednocześnie pracowała nad haftem, przedstawiającym słońce zachodzące za małym wiejskim domem ludowym. Na tle zachodzącego słońca odcinała się czarna sylwetka krzyża na dachu. Zamierzała sprzedać tę robótkę na kościelnym kiermaszu przed Bożym Narodzeniem. Ponoć kiermasz ów zawsze stanowił wielkie wydarzenie. Jej palce poruszały się zręcznie, przekłuwając igłą materiał rozpięty na stalowym kółku. Tego wieczoru reumatyzm praktycznie nie dawał znać o sobie. Louis podejrzewał, że może to być kwestia po­gody - zimnej, lecz bardzo suchej. W zasadzie doszła już do siebie po ataku serca i owego wieczoru, dziesięć tygodni przed drugim atakiem, który miał ją zabić, wyglądała świe­żo i jakby młodziej. Tego dnia dostrzegł w niej dziewczynę, którą niegdyś była.

Kwadrans przed dziesiątą pożegnała się. Teraz siedział tu z Judem, który umilkł i obserwował bez słowa wzlatują­cy w górę dym z papierosa, niczym dziecko zapatrzone w wi­rujący pasiasty słup przed salonem fryzjerskim.

- Stanny B. - przypomniał łagodnie Louis.

Jud zamrugał, jakby powrócił myślami z dalekiej podróży.

- Ano - rzekł. - Wszyscy w Ludlow - a także w okoli­cach Bucksport, Prospect i Orrington - nazywali go po pro­stu Stanny B. W roku, kiedy zdechł mój pies, Spot - to zna­czy w tysiąc dziewięćset dziesiątym, kiedy zdechł po raz pierwszy - Stanny był już stary i bardziej niż odrobinę sza­lony. Inni miejscowi także wiedzieli o istnieniu cmentarzy­ska Micmaców, ale ja usłyszałem o tym od Stanny'ego B., on od swojego ojca, a jego ojciec od swego ojca. Cała rodzi­na prawdziwych Canucków.

Jud zaśmiał się i pociągnął łyk piwa.

- Wciąż słyszę go, mówiącego łamaną angielszczyzną. Znalazł mnie siedzącego obok stajni wynajmującej konie, sto­jącej kiedyś przy trasie numer piętnaście - tyle że wówczas była to jedynie droga Bangor-Bucksport - mniej więcej w miejscu, gdzie później zbudowano fabrykę Orinco. Spot jeszcze nie umarł, ale zdychał i ojciec wysłał mnie, abym do­wiedział się o ziarno dla kurcząt, które w owych czasach sprzedawał stary Yorky. Potrzebowaliśmy ziarna tak jak kro­wa księżyca i doskonale wiedziałem, czemu kazał mi tam iść.

- Zamierzał zabić psa.

- Wiedział, jak bardzo kocham Spota, toteż na ten czas wyprawił mnie z domu. Spytałem się o ziarno i kiedy stary Yorky przygotowywał je dla mnie, poszedłem na tył budyn­ku, usiadłem na starym młyńskim kamieniu, który wówczas tam leżał, i zacząłem płakać.

Jud powoli potrząsnął głową, wciąż uśmiechał się lekko.

- I wtedy zjawił się stary Stanny B. - ciągnął dalej. - Po­łowa ludzi w miasteczku uważała, że jest nieco świrnięty, reszta, że może być niebezpieczny. Na początku dziewiętna­stego wieku jego dziadek był znanym traperem i handlarzem futer. Dziadek Stanny'ego docierał z wybrzeża aż do Bangor i Derry, czasem zapuszczał się na południe aż do Skowhe­gan, żeby kupić skórki, tak przynajmniej słyszałem. Miał wielki wóz pokryty pasami skóry, wyglądał jak wóz magika. Wszędzie wymalował krzyże, bo był prawdziwym chrześcija­ninem i kiedy sporo wypił, zaczynał wygłaszać kazania - tak twierdził Stanny, który uwielbiał opowiadać o swym dziad­ku - ale obok nich widniały pogańskie symbole indiańskie, ponieważ dziadek Stanny'ego wierzył, że wszyscy Indianie, niezależnie od szczepu, tak naprawdę należą do jednego wielkiego plemienia: zaginionego plemienia Izraela, o któ­rym wspomina Biblia. Uważał, że czeka ich piekło, ale ich magia działa, bo mimo wszystko są chrześcijanami na swój własny przeklęty sposób.

Dziadek Stanny'ego kupował futra od Micmaców i pro­wadził z nimi interesy jeszcze długo po tym, gdy większość traperów i handlarzy zrezygnowała bądź przeniosła się na zachód. Radził sobie, bo zawsze płacił uczciwie, a także dla­tego, że - jak twierdził Stanny - umiał na pamięć całą Bi­blię, a Micmacowie lubili, jak powtarzał im słowa, zasłysza­ne wcześniej od księży.

Jud umilkł. Louis czekał cierpliwie.

- Micmacowie opowiedzieli dziadkowi Stanny'ego B.

o cmentarzysku, z którego już nie korzystali, bo Wendigo zatruł ziemię, a także o Moczarach Małego Boga, stopniach i całej reszcie. W tamtych czasach na całej północy można było usłyszeć opowieści o Wendigo. Indianie musieli mieć coś takiego, tak jak my potrzebujemy niektórych naszych chrześcijańskich opowieści. Gdyby Norma usłyszała, co mó­wię, skrzyczałaby mnie za bluźnierstwo, ale Louis, to praw­da. Czasami, jeśli zima przeciągała się zanadto i brakowa­ło żywności, Indianie z północy docierali w końcu do grani­cy, za którą mogli tylko umrzeć z głodu... albo zrobić coś innego.

- Kanibalizm? - spytał Louis. Jud wzruszył ramionami.

- Może. Może wybierali kogoś starego i słabego i przez jakiś czas znów mieli co włożyć do garnka. A wtedy powta­rzali sobie historię, że Wendigo przeszedł przez ich wioskę czy obóz, gdy spali, i dotknął ich. Dotknięcie Wendigo miało sprawiać, że ludzie czuli nagle apetyt na mięso swych bliźnich.

Louis przytaknął.

- Obchodzili tabu, mówiąc, że zmusił ich do tego diabeł.

- Jasne. Osobiście zgaduję, że tutejsi Micmacowie mu­sieli uciec się do tego i pogrzebali kości tego, kogo zjedli - może paru osób, a może nawet dziesięciu, dwudziestu - na swoim cmentarzysku.

- A potem uznali, że ziemia się zepsuła - mruknął Louis.

- I tak oto Stanny B. poszedł na tyły stajni, pewnie po to, by pociągnąć z flaszki - powiedział Jud - już i tak nieźle ugotowany. Jego dziadek w chwili śmierci był wart jakiś mi­lion dolarów, tak przynajmniej mówili ludzie, natomiast Stanny B. pozostał tylko miejscowym biedakiem. Spytał mnie, co się stało, a ja mu powiedziałem. Zobaczył, że płaka­łem i oznajmił, iż istnieje sposób, w jaki można to naprawić, jeśli mam dość odwagi i jestem pewien, że tego chcę.

Odparłem, że oddałbym wszystko, byle tylko Spot znów wyzdrowiał i spytałem, czy zna weterynarza, który mógłby go wyleczyć. Nie znam żadnych weterynarzy, odparł Stanny, ale wiem, co zrobić z twoim psem, chłopcze. Wracaj do do­mu i powiedz ojcu, żeby wsadził psa do worka po ziarnie, ale nie grzeb go, o nie! Zaciągnij go na Cmętarz Zwieżąt i połóż w cieniu wielkiego wiatrołomu. Potem wróć do do­mu jak gdyby nigdy nic.

Spytałem, co to da, i Stanny kazał mi tej nocy nie zasy­piać i wyjść, gdy rzuci mi w okno kamieniem. „A zrobię to o północy, chłopcze, jeśli więc zapomnisz o Stannym B. i za­śniesz, Stanny zapomni o tobie i możesz się pożegnać z psem, niech idzie wprost do piekła!”.

Jud spojrzał na Louisa i zapalił kolejnego papierosa.

- Wszystko poszło tak, jak mówił Stanny. Kiedy wróci­łem do domu, ojciec oznajmił, że zastrzelił Spota, żeby oszczędzić mu cierpień. Nie musiałem nawet wspominać o Cmętarzu Zwieżąt. Ojciec spytał mnie, czy według mnie Spot nie chciałby zostać tam pogrzebany, a ja odparłem, że chyba tak. No i poszedłem, wlokąc za sobą mojego psa w worku po ziarnie. Tato spytał, czy ma mi pomóc, a ja od­mówiłem, bo pamiętałem, co powiedział Stanny B.

Tej nocy leżałem w łóżku całe wieki, przynajmniej tak mi się zdawało. Wiesz, jak dzieci odbierają czas. Miałem wrażenie, że zaraz nastanie ranek, a wtedy zegar wybijał dziesiątą, potem jedenastą. Kilka razy o mało nie przysną­łem, lecz zawsze natychmiast się budziłem. Zupełnie jakby ktoś potrząsnął mną i rzekł: „Obudź się, Jud! Obudź się!”. Jakby coś chciało, żebym nie zasnął.

Louis, słysząc to, uniósł brwi i Jud wzruszył ramionami, jakby wiedział, że jego słowa brzmią dziwnie.

- Gdy zegar na dole wybił dwunastą, wstałem i usiadłem ubrany na łóżku. Za oknem świecił księżyc. Ledwie się obej­rzałem, wybiło wpół do, potem pierwsza, a Stanny B. wciąż się nie pokazał. Pomyślałem sobie: Zapomniał o mnie, dur­ny Francuz, i właśnie miałem zdjąć ubranie, gdy dwa kamy­ki rąbnęły o szybę, o mało jej nie tłukąc. Jeden z nich uderzył z taką siłą, że szkło pękło, ale zauważyłem to dopiero na­stępnego ranka, a matka dopiero w zimie i sądziła, że to wi­na mrozu. Całe szczęście.

Pędem podbiegłem do okna i podniosłem je. Zazgrzyta­ło głośno, tak jak to bywa tylko w dzieciństwie, kiedy chcesz wyniknąć się po północy...

Louis zaśmiał się, choć nie pamiętał, by kiedykolwiek chciał wydostać się z domu w mroku po północy, gdy miał dziesięć lat. Nie wątpił jednak, iż gdyby miał taki zamiar, okno zatrzeszczałoby, choć za dnia nigdy się to nie zdarzało.

- Myślałem, że rodzice obudzą się, sądząc, że do domu próbują się włamać złodzieje. Gdy jednak moje serce uspo­koiło się nieco, usłyszałem ojca wciąż chrapiącego jak paro­wóz w sypialni na parterze. Wyjrzałem i ujrzałem Stan­ny'ego B. stojącego na podjeździe z podniesioną głową. Chwiał się na nogach, jakby zamiast słabego wietrzyku wia­ła wichura. Myślę, że nie przyszedłby wtedy, gdyby nie to, że dotarł do tego etapu pijaństwa, kiedy człowiek jest przytom­ny jak przytruta sowa i nic go nie obchodzi. A potem wrza­snął na mnie - choć pewnie myślał, że szepcze - „Schodzisz, chłopcze, albo ja wejdę tam po ciebie!”.

- Ciii - odparłem, śmiertelnie przerażony, że ojciec obu­dzi się i zleje mnie tak jak jeszcze nigdy w życiu. „Co mó­wisz?” - spytał Stanny jeszcze głośniej niż przedtem. Gdyby moi rodzice spali w pokoju od strony drogi, tak jak my te­raz, byłbym skończony. Ale okna ich sypialni, tej samej, którą używamy obecnie z Normą, wychodziły na rzekę.

- Założę się, że cholernie szybko zbiegłeś po schodach - wtrącił Louis. - Masz jeszcze piwo? - Co prawda przekro­czył już o dwie puszki swój zwykły limit, ale tego wieczoru wydawało mu się to w porządku. Tego wieczoru czuł, że to jego obowiązek.

- Owszem, i wiesz, gdzie je znaleźć. - Jud zapalił kolej­nego papierosa. Zaczekał, póki Louis znów nie usiadł. - Nie, nie odważyłbym się zejść po schodach. Przechodziły one obok sypialni rodziców. Zsunąłem się po kracie od blusz­czu, jak najszybciej mogłem. Mówię ci, strasznie się bałem, ale bardziej niż wyprawy na Cmętarz Zwieżąt ze Stannym B. obawiałem się ojca.

Zgniótł papierosa.

- Poszliśmy tam wtedy obydwaj i Stanny B. wywalił się chyba z pół tuzina razy. Był naprawdę urżnięty; śmierdział, jakby wpadł do kadzi ze spirytusem. Raz o mało nie przebił sobie gardła patykiem. Ale miał ze sobą kilof i szpadel. Gdy dotarliśmy na Cmętarz Zwieżąt, spodziewałem się, że poda mi je i padnie, podczas gdy ja będę kopał dół. Zamiast tego zdawało się, że nieco wytrzeźwiał. Powiedział, że idziemy dalej, przez wiatrołom, jeszcze głębiej w las, w miejsce, gdzie leży kolejny cmentarz. Spojrzałem na niego, tak pijanego, że ledwie trzymał się na nogach, potem na wiatrołom i po­wiedziałem: „Nie możesz się na to wdrapać, Stanny B. Skrę­cisz sobie kark”.

„Nie skręcę sobie karku - odpowiedział. I ty też nie. Mo­gę iść, a ty możesz ciągnąć swojego psa”. I miał rację. Poko­nał wiatrołom gładko jak po maśle, ani razu nie patrząc w dół. A ja powlokłem za sobą Spota, choć ważył prawie dwadzieścia kilo, a ja nieco ponad czterdzieści. Mówię ci, Louis, następnego dnia byłem okrutnie obolały. A jak ty czujesz się dzisiaj?

Louis nie odpowiedział. Jedynie skinął głową. Piwo za­czynało działać i cieszył się z tego.

- Szliśmy tak i szliśmy - ciągnął Jud. - Miałem wrażenie, że będzie to trwać wiecznie. W tamtych czasach lasy były bar­dziej niesamowite. Żyło tu więcej ptaków, a człowiek nie wie­dział, co to za głosy wśród drzew. Wokół krążyły zwierzęta, głównie jelenie, ale były tu też łosie, niedźwiedzie i dzikie ko­ty. Wciąż wlokłem za sobą Spota. Po jakimś czasie zaczęło mi się wydawać, że Stanny B. zniknął, a ja idę tropem India­nina, który lada moment odwróci się, ciemnooki i uśmiech­nięty, z twarzą wymalowaną śmierdzącą farbą z niedźwiedzie­go sadła, w ręku będzie miał tomahawk z kawałka łupku i jesionowego drewna związanych rzemieniem, i złapie mnie za kark, po czym odrąbie mi skalp - razem z kawałkiem czaszki. Stanny nie potykał się już i nie upadał. Szedł łatwo i prosto, z podniesioną głową, co jeszcze wzmogło to wraże­nie. Gdy jednak dotarliśmy na skraj Moczarów Małego Boga i odwrócił się, by ze mną pomówić, przekonałem się, że to wciąż Stanny, a powód, dla którego się już nie potykał i nie upadał, był prosty: on się bał. Wytrzeźwiał z przerażenia.

Powiedział mi te same rzeczy, które ja powiedziałem wczoraj tobie: o nurach, ogniach Świętego Elma i o tym, żebym nie zwracał uwagi na nic, co zobaczę bądź usłyszę. Przede wszystkim, powiedział, nie odzywaj się do niczego, co odezwie się do ciebie. Potem ruszył przez moczary. I rze­czywiście coś zobaczyłem. Nie powiem ci co, ale od tej pory byłem tam może pięć razy i nigdy więcej nie widziałem cze­goś takiego. I nie zobaczę, Louis, bo wczorajsza wyprawa na cmentarzysko Micmaców była moją ostatnią wyprawą.

Nie siedzę tu chyba i nie wierzę w to wszystko? - spytał sam siebie Louis - trzy piwa sprawiły, że przynajmniej w je­go własnych myślach słowa te zabrzmiały swobodnie i natu­ralnie. Nie siedzę tu i nie wierzę w historie o starych Francu­zach, indiańskich cmentarzyskach, czymś zwanym Wendigo i zwierzętach wracających do życia. Na miłość boską, kot był ogłuszony, to wszystko. Samochód uderzył go i ogłuszył. Nic wielkiego. To tylko gadanina zdziecinniałego starca.

Tyle że tak nie było i Louis dobrze o tym wiedział. Trzy piwa nie mogły uciszyć tej wiedzy, tak jak nie zdołałyby te­go zrobić trzydzieści trzy.

Po pierwsze, Church nie żył. Po drugie, teraz był żywy. A po trzecie, całkowicie się zmienił, było z nim coś nie w po­rządku. Coś się zdarzyło. Jud odwdzięczył mu się... lecz mo­że lek dostępny na cmentarzysku Micmaców nie był do koń­ca skuteczny i Louis dostrzegł w oczach Juda coś, co świadczyło, że starzec dobrze o tym wie. Przypomniał mu się wyraz oczu, który dostrzegł - bądź wydało mu się, że do­strzegł - u Juda zeszłego wieczoru. Podstępna złośliwa ra­dość. Przypomniał sobie, jak myślał, że decyzja, by zabrać na nocną wyprawę Louisa z kotem Ellie, nie do końca nale­żała do Juda.

A zatem do kogo? - spytał jego umysł. Ale ponieważ nie było odpowiedzi, Louis odepchnął od siebie to pytanie.

- Pogrzebałem Spota i zbudowałem mu kopiec - ciągnął beznamiętnie Jud. - Nim skończyłem, Stanny B. zdążył twardo zasnąć. Musiałem mocno nim potrząsać, żeby go do­budzić. Kiedy jednak zeszliśmy po czterdziestu czterech schodach...

- Czterdziestu pięciu - mruknął Louis. Jud przytaknął.

- Rzeczywiście, czterdziestu pięciu. Kiedy zeszliśmy po czterdziestu pięciu schodach, szedł pewnie, jakby znowu był trzeźwy. Wróciliśmy przez moczary, las i wiatrołom, aż wreszcie przeszliśmy przez drogę i znów dotarliśmy do mojego domu. Miałem wrażenie, jakby minęło dziesięć godzin, wciąż jednak było zupełnie ciemno.

„I co teraz?” - spytałem Stanny'ego B.

„Teraz zaczekaj i zobacz, co może się zdarzyć” - odparł i odszedł, chwiejąc się i potykając. Podejrzewam, że resztę nocy spędził na tyłach stajni. Okazało się też, że mój pies Spot przeżył Stanny'ego B. o dwa lata. Wysiadła mu wątro­ba i zatruła go. Dwoje dzieciaków znalazło go czwartego lip­ca tysiąc dziewięćset dwunastego roku, sztywnego jak kłoda.

Ale tamtej nocy wdrapałem się po bluszczu, wsunąłem do łóżka i zasnąłem niemal w tej samej chwili, gdy głową dotknąłem poduszki.

Następnego ranka spałem prawie do dziewiątej. Nagle usłyszałem głos matki. Wołała mnie. Mój tato pracował na kolei i wychodził o szóstej. - Jud urwał, zastanawiając się nad czymś. - Matka nie wołała mnie tak po prostu, Louis. Naprawdę krzyczała.

Jud podszedł do lodówki, wyjął flaszkę millera i otwo­rzył ją o uchwyt szuflady pod pojemnikiem na chleb i toste­rem. W blasku żarówki jego twarz wyglądała dziwnie żółto, miała barwę nikotyny. Jednym łykiem do połowy opróżnił butelkę, beknął jak z armaty i obejrzał się w stronę pokoju, w którym spała Norma. W końcu spojrzał na Louisa.


Date: 2015-12-17; view: 626


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 13 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 15 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)