Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 13 page

- Znacznie więcej.

- Zobaczymy się jutro, Louis. - Starzec ruszył naprzód.

- Jud?

Sąsiad odwrócił się do Louisa, patrząc na niego pytająco.

- Jud, co my dziś zrobiliśmy.

- Jak to co? Pochowaliśmy kota twojej córki.

- To wszystko?

- Nic ponadto - odparł Jud. - Jesteś dobrym człowie­kiem, Louis, ale zadajesz zbyt wiele pytań. Czasami ludzie muszą robić to, co wydaje się słuszne. Słuszne w ich sercach, to chciałem powiedzieć. A jeśli to zrobią, po czym nie czują się dobrze i przepełniają ich pytania, jakby dostali niestraw­ności, tyle że wewnątrz głowy, nie w brzuchu, uważają, że popełnili błąd. Wiesz, co mam na myśli?

- Tak. - Louis miał wrażenie, że Jud musiał czytać mu w myślach, gdy obaj maszerowali w dół ku polu i światłom domu.

- Nie przyjdzie im natomiast do głowy, że może zanim zaczną kwestionować to, co mówi im serce, powinni zakwe­stionować owe dręczące ich wątpliwości - dodał Jud, przy­glądając mu się uważnie. - Jak sądzisz, Louis?

- Sądzę - odparł powoli Louis - że chyba masz rację.

- A rzeczy, które kryje męskie serce... Mężczyźni raczej o nich nie rozmawiają, prawda?

- No cóż...

- Nie - uciął Jud, zupełnie jakby Louis zgodził się z nim. - Nie rozmawiają. - I swym spokojnym, pewnym, nieustę­pliwym głosem, który sprawił, że Louisa przeszyły ciarki, dodał: - To tajemnice. Podobno kobiety potrafią lepiej do­chować tajemnicy, i rzeczywiście kilka zapewne skrywają. Lecz każda kobieta, która poznała trochę życia, powie, że nigdy nie zdołała wejrzeć w serce mężczyzny. Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, Louis. Tak jak ziemia na starym cmentarzysku Micmaców. Tuż pod nią kryje się skała. Męż­czyzna hoduje w niej to, co zdoła... i opiekuje się tym.

- Jud?

- Nie wątp, Louis. Pogódź się z tym, co zrobiłeś. Podą­żaj za własnym sercem.

- Ale...

- Żadnych ale. Pogódź się, Louis, i podążaj za swym ser­cem. Zrobiliśmy to, co wówczas było słuszne... przynaj­mniej, na Boga, taką mam nadzieję. W innym momencie by­łoby to złe - absolutnie złe.

- Czy przynajmniej odpowiesz mi na jedno pytanie?

- Cóż, wysłuchajmy go i przekonajmy się.

- Skąd wiedziałeś o tym miejscu?

To pytanie także przyszło Louisowi do głowy w drodze powrotnej, wraz z podejrzeniem, że Jud może być dalekim potomkiem Micmaców - choć zupełnie na to nie wyglądał. Był typowym okazem stuprocentowego Anglosasa.



- Jak to skąd? Od Stanny'ego B. - odparł starzec, wy­raźnie zaskoczony.

- Opowiedział ci o nim?

- Nie. O takich miejscach się nie opowiada. Gdy mia­łem dziesięć lat, pogrzebałem tam mojego psa Spota. Gonił królika i wpadł na zardzewiały drut kolczasty. Wywiązało się zakażenie i zabiło go.

Historia ta zabrzmiała fałszywie, jakby nie zgadzała się z czymś, co Louis usłyszał wcześniej. Był jednak zbyt zmęczony, by doszukiwać się rozbieżności. Jud nie powiedział nic więcej. Spojrzał tylko na niego nieprzeniknionymi oczami.

- Dobranoc, Jud - pożegnał się Louis.

- Dobranoc.

Stary człowiek przeszedł przez drogę, dźwigając kilof i szpadel.

- Dzięki! - zawołał Louis, kierując się nagłym odru­chem.

Jud nie odwrócił się. Podniósł tylko rękę na znak, że usłyszał. W tym momencie w domu zadzwonił telefon.

Louis rzucił się biegiem, krzywiąc się z powodu bólu eks­plodującego w udach i krzyżu. Zanim jednak dotarł do cie­płej kuchni, dzwonek zadźwięczał już sześć, siedem razy i ucichł, dokładnie w chwili, gdy położył dłoń na telefonie. Na wszelki wypadek podniósł słuchawkę i powiedział „Ha­lo”. Odpowiedział mu jednak wyłącznie ciągły sygnał.

To z pewnością Rachel, pomyślał. Oddzwonię do niej.

Nagle jednak uznał, że to za dużo zawracania głowy: trzeba wykręcić numer, wymienić kilka niezręcznych słów z jej matką lub, co gorsza, z wymachującym książeczką cze­kową ojcem - następnie pomówić z Rachel i z Ellie - Ellie, rzecz jasna, jeszcze nie spała, w Chicago było godzinę wcze­śniej - która z pewnością spyta go, jak się miewa Church.

Świetnie, naprawdę świetnie. Wpadł pod ciężarówkę Orinco. Z niewiadomych przyczyn jestem absolutnie pewien, że to była Orinco. Wszystkiemu innemu brakowałoby dra­matycznej jedności, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie wiesz? Nieważne. Ciężarówka zabiła go, ale prawie nie uszkodziła ciała. Zakopaliśmy go z Judem na starym cmentarzysku Micmaców - czymś w rodzaju aneksu do Cmętarza Zwie­żąt, jeśli wiesz, co mam na myśli. To niesamowity spacer. Zabiorę cię tam kiedyś i położymy mu kwiaty na grobie - to znaczy na kopcu. Kiedy ruchome piaski zamarzną, a niedź­wiedzie zasną na zimę.

Wypuścił telefon, podszedł do zlewu i napełnił go gorą­cą wodą. Zdjął koszulę i uprał ją. Mimo zimna, pocił się jak świnia i tak też cuchnął.

W lodówce została reszta klopsa. Louis pokroił go w plastry, położył na kromce chleba i dodał dwa grube krąż­ki cebuli. Przez chwilę przyglądał się swemu posiłkowi, po czym doprawił go szczodrą porcją ketchupu i nakrył drugą kromką. Gdyby Rachel i Ellie widziały go, z pewnością skrzywiłyby nosy w identycznym geście odrazy - fuj, co za ohyda.

- Straciłyście okazję, moje panie - rzekł z głęboką satys­fakcją i spałaszował kanapkę. Smakowała świetnie. Konfu­cjusz mówi: „Ten, kto śmierdzi jak świnia, jada jak wilk” - pomyślał i uśmiechnął się. Spłukał kanapkę kilkoma głębo­kimi łykami mleka wprost z kartonu - kolejny zwyczaj suro­wo tępiony przez Rachel - i poszedł na górę. Nie rozebrał się. Nawet nie umył zębów. Wszystkie dręczące go bóle sto­piły się w jedno słabe pulsowanie, wszechogarniające i nie­mal przyjemne.

Zegarek leżał tam, gdzie go zostawił. Spojrzał na niego. Dziesięć po dziewiątej. Niewiarygodne. Cały incydent wyda­wał mu się już odległy niczym sen - kolejny atak lunatyzmu.

Louis zgasił światło, przekręcił się na bok i zasnął.

Obudził się po trzeciej rano i powłócząc nogami, poczła­pał do łazienki. Stał tam, sikając i mrugając w jaskrawym świetle niczym zaspana sowa, gdy nagle dostrzegł ową roz­bieżność w opowieściach Juda. Zupełnie jakby dwa kawałki układanki, które powinny idealnie pasować się do siebie, za­miast tego zderzyły się i odskoczyły.

Dziś wieczór Jud powiedział mu, że jego pies zdechł, gdy on sam skończył dziesięć lat - umarł z powodu zakażenia po skaleczeniu kawałkiem zardzewiałego drutu kolczastego. Lecz tamtego dnia późnego lata, gdy wszyscy wybrali się na Cmętarz Zwieżąt, Jud mówił, że jego pies zdechł ze starości i został tam pogrzebany - pokazał nawet nagrobek, choć upływ lat kompletnie zatarł widoczny na nim napis.

Louis spuścił wodę, zgasił światło i wrócił do łóżka. Drę­czyło go coś jeszcze - i po chwili zrozumiał co. Jud urodził się wraz z nastaniem wieku, a tamtego dnia na cmentarzu zwierząt powiedział mu, że jego pies zdechł w pierwszym ro­ku Wielkiej Wojny. To znaczyło, że Jud miał wtedy czter­naście lat, jeśli chodziło mu o prawdziwy początek wojny w Europie, bądź siedemnaście, jeżeli miał na myśli przyłą­czenie się do niej Ameryki.

Lecz dziś mówił, że Spot umarł, gdy on, Jud, miał zaled­wie dziesięć lat.

To stary człowiek, a starzy ludzie plączą się w swych wspomnieniach. Sam mówił, że dostrzega oznaki starości. Nie może przypomnieć sobie nazwisk i adresów, które kie­dyś doskonale pamiętał. Czasami wstaje rano i nie wie, co zaplanował sobie wczoraj na dany dzień. Jak na człowieka w tym wieku i tak jest w świetnym stanie... Skleroza to za mocne słowo, jeśli chodzi o Juda. Po prostu zapomina, i ty­le. Nic dziwnego, że zapomniał, ile lat miał pies, który zdechł siedemdziesiąt lat temu, i nie pamięta okoliczności, w jakich zdechł. Zapomnij o tym, Louis.

Lecz wciąż nie mógł zasnąć. Długi czas leżał w łóżku, boleśnie świadom pustki panującej w domu i obecności wia­tru zawodzącego wokół narożników.

W pewnym momencie zasnął, nie zdając sobie sprawy, że przekroczył granicę. Musiało tak być, bo nagle wydało mu się, że słyszy odgłos bosych stóp wspinających się powoli po schodach i pomyślał: Zostaw mnie, Pascow. Daj mi spokój! Stało się to, co się stało. To, co nie żyje, nie żyje - i kroki uci­chły.

I choć przed końcem roku zdarzyło się mnóstwo innych niewyjaśnionych rzeczy, Louisa nigdy już nie nawiedzało widmo Victora Pascowa, czy to na jawie, czy we śnie.


23.

Następnego ranka obudził się o dziewiątej. Przez wschodnie okna sypialni do środka wlewały się strumienie jaskrawego światła. Dzwonił telefon. Louis wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę.

- Halo?

- Cześć - rzuciła Rachel. - Obudziłam cię? Taką mam nadzieję.

- Owszem obudziłaś, ty suko - odparł z uśmiechem.

- O, cóż to za język, stary niedźwiedziu! - rzekła. - Pró­bowałam dodzwonić się do ciebie wczoraj wieczorem. Byłeś u Juda?

Jego wahanie trwało zaledwie ułamek sekundy.

- Tak - odrzekł. - Wypiliśmy parę piw. Norma pojecha­ła gdzieś na świąteczny obiad. Chciałem nawet zadzwonić, ale... sama wiesz.

- Tak - powiedziała. - Wiem.

Gawędzili przez chwilę. Rachel przekazała mu najśwież­sze rodzinne nowiny, które niespecjalnie go interesowały, choć z pewną złośliwą satysfakcją przyjął wieść, że łysina jej ojca powiększa się coraz szybciej.

- Chcesz pomówić z Gage'em? - spytała. Louis uśmiechnął się szeroko.

- Chyba tak - odparł. - Nie pozwól mu tylko znów od­wiesić słuchawki.

Rozległy się głośne szelesty po drugiej stronie. Z daleka dobiegał głos Rachel namawiający małego, by przywitał się z tatusiem.

W końcu Gage powiedział:

- Cześć, tata.

- Cześć, Gage - odparł radośnie Louis. - Co u ciebie? Jak życie? Czy znów wywaliłeś stojak z fajkami dziadka? Ta­ką mam nadzieję. Może tym razem zdołasz też zniszczyć je­go kolekcję znaczków.

Gage gaworzył radośnie przez jakieś pół minuty; pomiędzy nieartykułowanymi odgłosami dało się rozpoznać kilka wyra­zów z jego wciąż rosnącego słownika - mamu, Ellie, bacia, dziada, auto (wymawiane z prawdziwym jankeskim akcentem, który to fakt niezmiernie rozbawił Louisa), chodzik i lera.

W końcu Rachel odebrała mu telefon, co spotkało się z donośnymi protestami chłopca i cichym aplauzem Louisa - kochał synka i tęsknił za nim jak wariat, lecz prowadzenie rozmowy z dwulatkiem przypominało nieco grę w karty z szaleńcem; karty pojawiają się i znikają, a człowiek gubi się w tym chaosie.

- A co słychać u ciebie? - spytała Rachel.

- Wszystko w porządku - rzekł Louis, tym razem bez chwili wahania - wiedział jednak, że przekroczył już cienką granicę w chwili, gdy Rachel spytała, czy poprzedniego wie­czoru odwiedził Juda, a on przytaknął. Nagle przypomniał sobie słowa Juda Crandalla: „Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, Louis... Mężczyzna hoduje, co może... i opie­kuje się tym”. - Jeśli chcesz znać całą prawdę, trochę tu nud­no. Tęsknię za tobą.

- Chcesz powiedzieć, że nie podoba ci się życie słomiane­go wdowca?

- Jasne, lubię ciszę - przyznał. - Ale po pierwszych dwu­dziestu czterech godzinach człowiek zaczyna czuć się dziwnie.

- Mogę porozmawiać z tatą? - odezwał się głos Ellie w tle.

- Louis? Jest tu Ellie.

- Daj mi ją.

Niemal pięć minut rozmawiał z córką. Ellie zasypała go gradem słów: opisała dokładnie lalkę, którą dostała od bab­ci, wycieczkę z dziadkiem do doków (- Ale tam cuchnie, ta­tusiu - powiedziała, a Louis pomyślał: Twój dziadek, kot­ku, też nie pachnie jak róże), to, jak pomogła piec chleb i jak Gage wymknął się Rachel, kiedy ta zmieniała mu pie­luchę, pobiegł korytarzem i zrobił kupę na progu gabinetu dziadka (Brawo, Gage, pomyślał Louis i uśmiechnął się sze­roko).

Już sądził, że mu się upiecze - przynajmniej tego ranka - i właśnie miał poprosić Ellie, by oddała słuchawkę matce, żeby mógł się pożegnać, gdy ta spytała:

- Jak się czuje Church, tatusiu? Tęskni za mną?

Z twarzy Louisa zniknął uśmiech, jednakże jego głos za­brzmiał odpowiednio swobodnie, tak jak powinien.

- Chyba tak. Wczoraj wieczorem dałem mu resztki gula­szu i wypuściłem go. Dziś rano jeszcze go nie widziałem, ale też dopiero co wstałem.

Niech mnie, świetny byłby ze mnie morderca - zimny jak głaz. Doktorze Creed, kiedy ostatni raz widział pan zamor­dowanego? Przyszedł do domu na kolację. Zjadł cały talerz gulaszu. Od tamtej pory go nie widziałem.

- Ucałuj go ode mnie.

- Błeee, sama całuj swojego kota - odparł Louis i Ellie zachichotała.

- Chcesz jeszcze mówić z mamą, tatusiu?

- Jasne, daj mi ją.

Następnych parę minut rozmawiał z Rachel. Nie poru­szali już tematu Churcha. W końcu wymienili z żoną czułe „kocham cię” i Louis odłożył słuchawkę.

- To tyle - rzekł głośno, zwracając się do pustego sło­necznego pokoju. Najgorsze było to, że wcale nie czuł się winny. Ani trochę.


24.

Koło wpół do dziesiątej zadzwonił Steve Masterton i spytał, czy Louis ma ochotę przyjechać na uniwersytet i za­grać w racquetballa - kampus jest zupełnie pusty, oznajmił wesoło i jakby co, mogliby grać spokojnie cały Boży dzień.

Louis dobrze wiedział, skąd ta radość - podczas roku akademickiego na kort do racquetballa czekało się nawet i dwa dni. Mimo to odmówił, twierdząc, że zamierza popra­cować nad artykułem do „Magazine of College Medicine”.

- Na pewno? - spytał Steve. - Pamiętaj, że kto nie umie się bawić, nie umie też pracować.

- Zadzwoń później - odparł Louis. - Może nabiorę ochoty.

Steve przyrzekł, że tak zrobi i rozłączył się. Tym razem ze strony Louisa było to tylko połowiczne kłamstwo. Rze­czywiście zamierzał popracować nad artykułem dotyczącym leczenia chorób zakaźnych, takich jak wietrzna ospa i mo­nonukleoza, w warunkach przychodni uniwersyteckich. W istocie jednak odmówił przede wszystkim dlatego, że był cały obolały. Odkrył to, gdy tylko skończył rozmowę z Rachel i poszedł do łazienki umyć zęby. Mięśnie pleców prote­stowały przy każdym ruchu, ramiona bolały od dźwigania kota w pieprzonym worku na śmieci, a ścięgna pod kolana­mi były napięte niczym struny gitary nastrojonej o trzy okta­wy wyżej, niż powinna. Chryste, pomyślał, a ty kretynie są­dziłeś, że jesteś w formie. Nieźle by wyglądał, próbując grać w racquetball, zgarbiony i pokrzywiony jak zreumatyzowa­ny starzec.

A skoro już mowa o starcach, zeszłego wieczoru nie wy­brał się do lasu sam; towarzyszył mu człowiek, który niedłu­go miał obchodzić osiemdziesiąte piąte urodziny. Louis za­stanawiał się, czy tego ranka Jud cierpi równie mocno jak on.

Półtorej godziny pracował nad artykułem, ale szło mu opornie. Cisza i pustka panujące w domu coraz bardziej gra­ły mu na nerwach. W końcu ułożył na półce nad maszyną żółte notatniki i odbitki zamówione na Uniwersytecie Johna Hopkinsa, narzucił kurtkę i przeszedł przez drogę.

Juda i Normy nie było w domu, lecz w drzwiach weran­dy tkwiła koperta, na której widniało jego nazwisko. Louis wyjął ją i otworzył kciukiem.

 

Louisie,

Jedziemy z moją połowicą do Bucksport na zakupy i żeby obejrzeć toaletkę w Emporium Galorium, na którą Norma ma ochotę chyba od stu lat. Najpewniej zjemy lunch u McLeoda i wrócimy późnym popołudniem. Jeśli będziesz miał ochotę, wpadnij wieczorem na piwo lub dwa.

Twoja rodzina to twoja sprawa, nie chcę się wtrącać, ale gdyby Ellie była moją córką, nie spieszyłbym się z mówieniem, że jej kot zginął na drodze. Czemu nie pozwolić, by dobrze ba­wiła się podczas wakacji?

A przy okazji, Louis, na twoim miejscu nie wspominałbym o tym, co zrobiliśmy zeszłego wieczoru nikomu z północnego Ludlow. Inni ludzie także wiedzą o starym cmentarzysku Mic­maców i są w mieście tacy, którzy pochowali tam swoje zwie­rzęta... Można powiedzieć, że to ukryta część Cmętarza Zwieżąt. Wierz albo nie, ale pochowano tam nawet byka. Stary Zack McGovern, który mieszkał kiedyś przy Stackpole Road, zakopał w 67 czy 68 roku na cmentarzu Micmaców swojego zarodowego byka, Hanratty'ego. Cha, cha! Opowiadał, że za­nieśli go tam z dwoma synami. Śmiałem się tak, że myślałem, że pęknie mi brzuch. Ale miejscowi nie lubią o tym rozma­wiać i nie chcą, by inni, których uważają za „obcych”, wie­dzieli o tym miejscu. Nie dlatego, że owe stare przesądy mają ponad trzysta lat (choć to prawda), ale w pewnym sensie oni wciąż w nie wierzą i boją się, że obcy, który by o tym usły­szał, śmiałby się z nich. Czy to ma sens? Pewnie nie, jednak tak to już jest. Zrób mi więc tę grzeczność i nie poruszaj tego tematu. Zgoda?

Jeszcze o tym pogadamy, pewnie nawet dziś wieczór. Wte­dy będziesz rozumiał znacznie więcej. Tymczasem jednak chcę ci powiedzieć, że świetnie się spisałeś. Wiedziałem, że tak bę­dzie.

Jud

PS Norma nie wie, co tu piszę - powiedziałem, że coś zu­pełnie innego - i jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym, by tak zostało. W ciągu pięćdziesięciu ośmiu lat naszego mał­żeństwa poczęstowałem ją więcej niż jednym kłamstwem. Po­dejrzewam, że większość mężczyzn opowiada swym żonom ca­le mnóstwo kłamstw, ale wiesz co, większość z nich mogłaby stanąć przed obliczem Boga i wyznać wszystko, nie spuszcza­jąc nawet wzroku.

No dobra, wpadnij dziś wieczór, to sobie popijemy.

J.

 

Louis stał na najwyższym stopniu schodków wiodących na werandę Juda i Normy - obecnie pustą: wygodne ratta­nowe meble trafiły do składziku, oczekując nadejścia wiosny - i marszcząc brwi, przebiegał wzrokiem treść listu. Nie mówić Ellie, że jej kot zginął - nie powiedział. Grzebano tam inne zwierzęta? Przesądy liczące ponad trzysta lat?

...wtedy będziesz rozumiał znacznie więcej.

Przesunął lekko palcem po linijce tekstu i po raz pierw­szy pozwolił myślom powrócić do tego, co zrobili poprzed­niego wieczoru. Wspomnienie pozostawione przez tamte wydarzenia było niewyraźne, miało nieuchwytną zdradliwą fakturę snu, lepką niczym wata cukrowa. Pamiętał, że wspi­nali się na wiatrołom. Pamiętał też dziwne jaśniejsze światło na moczarach - i że tamtejsze powietrze zdawało się znacz­nie cieplejsze - wszystko to jednak przypominało ostatnią rozmowę z anestezjologiem, nim ten zdmuchnie naszą świa­domość niczym zapałkę.

Podejrzewam, że większość mężczyzn opowiada swym żo­nom całe mnóstwo kłamstw...

Żonom i córkom, pomyślał Louis. Niesamowite, jak Jud odgadł, co działo się tego ranka, zarówno podczas rozmowy telefonicznej, jak i w jego własnej głowie.

Powoli złożył list napisany na kartce papieru w linie, ro­dem wprost z dziecięcego zeszytu, i wsunął go do koperty. Wetknął ją do kieszeni i wrócił na drugą stronę drogi.


25.

Dochodziła pierwsza po południu, gdy Church wrócił, niczym kot z dziecięcej rymowanki. Louis był właśnie w ga­rażu. Przez ostatnich sześć tygodni z przerwami pracował tam nad dość ambitnym zestawem półek; chciał ustawić wszystkie niebezpieczne rzeczy: butelki płynu do szyb, od­mrażacz i ostre narzędzia, poza zasięgiem Gage'a. Wbijał właśnie gwóźdź, gdy do środka wmaszerował Church z wy­soko uniesionym ogonem. Louis nie upuścił młotka, nie uderzył się nawet w kciuk - serce lekko zatrzepotało mu w piersi, ale nie skoczyło. Miał wrażenie, jakby przez mo­ment w żołądku rozjarzył mu się gorący drut, niczym włók­no żarówki, które przez chwilę świeci nadmiernie jasnym blaskiem, po czym się przepala. Zupełnie jakby całego tego słonecznego ranka po Święcie Dziękczynienia podświado­mie czekał na powrót Churcha, jakby skryta głęboko prymi­tywna część jego umysłu od początku wiedziała, co oznacza owa wieczorna wyprawa na cmentarzysko Micmaców.

Ostrożnie odłożył młotek, wypluł na dłoń trzymane w ustach gwoździe i wrzucił je do kieszeni roboczego fartu­cha. Podszedł do Churcha i podniósł go.

Żywy ciężar, pomyślał z niezdrowym podnieceniem. Wa­ży tyle, co przed wypadkiem. To żywy ciężar. W torbie był cięższy. Był cięższy po śmierci.

Tym razem jego serce szarpnęło się nieco mocniej - niemal skoczyło. Przez sekundę garaż zatańczył mu przed oczami.

Church skulił uszy i pozwolił się trzymać na rękach. Lou­is wyniósł go na słońce i usiadł na ostatnich stopniach. Kot próbował się uwolnić, on jednak głaskał go i przytrzymywał na kolanach. Jego serce biło znacznie mocniej.

Delikatnie obmacał gęstą sierść na karku Churcha, przy­pominając sobie, jak zeszłego wieczoru jego głowa porusza­ła się bezwładnie i kołysała na złamanej szyi. Obecnie wy­czuwał zdrowe mięśnie i ścięgna. Uniósł kota i uważnie obejrzał jego pyszczek. To, co zobaczył, sprawiło, że szybko upuścił zwierzę na trawę i zamykając oczy, zakrył twarz dło­nią. Cały świat wokół wirował. Poczuł chwiejny, paskudny zawrót głowy, coś jakby uczucie po ostrym piciu, tuż przed atakiem wymiotów.

Na pyszczku Churcha zastygła zaschnięta krew, w długie wąsy zaplątały się dwa drobne strzępki zielonej folii. Frag­menty worka.

Jeszcze o tym pogadamy. Wtedy będziesz rozumiał znacz­nie więcej.

Chryste Panie, w tej chwili rozumiał więcej, niżby pra­gnął.

Jeszcze trochę, pomyślał Louis i całe to zrozumienie do­prowadzi mnie do najbliższego wariatkowa.

Wpuścił Churcha do domu, przyniósł niebieską miskę i otworzył konserwę z tuńczyka i wątróbki. Gdy wygarniał łyżką szarobrązową masę, Church, pomrukując, ocierał mu się o kostki. Dotyk kota sprawił, że na łydkach Louisa wy­stąpiła gęsia skórka. Musiał mocno zaciskać zęby, by nie odegnać zwierzęcia kopniakiem. Porośnięte futrem ciało zdawało się zbyt śliskie, zbyt grube - jednym słowem ohyd­ne. Louis odkrył, że nie ma już ochoty dotykać Churcha - już nigdy nie chce go dotykać.


Date: 2015-12-17; view: 779


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 12 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 14 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)