Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 12 page

- Jesteśmy już prawie na miejscu - rzekł spokojnie. - Następny kawałek trochę przypomina wiatrołom. Musisz iść prosto i bez wahania. Po prostu rób to, co ja, i nie patrz pod nogi. Czułeś, że schodzimy?

- Tak.

- To jest granica miejsca, które Micmacowie zwali Mo­czarami Małego Boga. Handlarze futer, którzy dotarli aż tutaj, ochrzcili je Bagnem Martwego Człowieka. Większość tych, którzy wydostali się z tych lasów, już nigdy tu nie wróciła.

- Ruchome piaski?

- Ano, mnóstwo ruchomych piasków. Całe strumienie wypływające spomiędzy złóż piaskowych pozostawionych przez lodowiec. Zawsze nazywaliśmy je krzemionką, choć zapewne mają swoją nazwę.

Jud spojrzał na niego i przez moment Louisowi wydało się, że w oczach starca dojrzał coś jasnego i niezbyt przyjem­nego. Ów przebłysk był silny i naładowany niczym powie­trze wokół elektrowni, tamtej, dawno minionej nocy. Lo­uisowi to spojrzenie wydało się wyraźnie nieprzyjemne.

A potem Jud poruszył latarką i wyraz jego oczu uległ zmianie.

- Jest tu wiele dziwnych rzeczy, Louis. Powietrze jest cięższe... bardziej naelektryzowane czy coś w tym stylu.

Louis wzdrygnął się.

- Co się stało?

- Nic takiego - odparł.

- Możesz tu zobaczyć ognie świętego Elma; marynarze nazywają je błędnymi ognikami. Przybierają zabawne kształty, jednak to nic wielkiego. Jeśli dostrzeżesz jakieś kształty i nie spodobają ci się, po prostu odwróć wzrok. Mo­żesz usłyszeć też dźwięki przypominające głosy, ale to tylko nury na południu Wzgórza Widokowego. Dźwięk daleko się niesie. Jest dziwny.

- Nury? - spytał z powątpiewaniem Louis. - O tej porze roku?

- Ano - powtórzył Jud. Jego głos brzmiał kompletnie beznamiętnie, nic nie dawało się z niego odczytać. Przez chwilę Louis desperacko zapragnął raz jeszcze ujrzeć twarz starca. To spojrzenie...

- Jud, dokąd my idziemy? Co, do diabła, robimy na tym zadupiu?

- Powiem ci, kiedy tam dotrzemy. - Jud odwrócił się. - Uważaj na kępy trawy.

Znów ruszyli naprzód, przeskakując z jednej szerokiej kępy na następną. Louis nie szukał ich. Stopy zdawały się automatycznie znajdować bezpieczne miejsca bez żadnego wysiłku z jego strony. Pośliznął się tylko raz: lewy but prze­bił się przez cienką warstewkę lodu i zanurzył w zimnej, dziwnie oślizgłej stojącej wodzie. Cofnął szybko stopę i poszedł dalej, podążając za podskakującym światełkiem latar­ki Juda. To tańczące światło wśród drzew przywołało wspo­mnienie opowieści o piratach, które lubił czytywać w dzie­ciństwie. Źli ludzie wyruszający, by przy świetle księżyca pogrzebać złote dublony... i oczywiście jeden z nich musiał runąć na opuszczoną do dziury skrzynię z kulą w sercu, bo piraci wierzyli - tak przynajmniej twierdzili zawsze autorzy owych barwnych opowieści - że duch martwego towarzysza pozostanie, by strzec skarbu.



Tyle że my nie przychodzimy pogrzebać skarbu, jedynie wykastrowanego kocura mojej córki.

Gdzieś w piersi wezbrał mu szaleńczy śmiech. Louis zdu­sił go. Nie słyszał żadnych „dźwięków przypominających głosy”, nie ujrzał ani jednego ognia świętego Elma, lecz przeskoczywszy na kolejną kępę trawy, spojrzał w dół i od­krył, że jego stopy, łydki, kolana i część ud zniknęły, zanu­rzone w warstwie przygruntowej mgły, idealnie gładkiej, ide­alnie białej i całkowicie nieprzejrzystej, zupełnie jakby przedzierał się przez najlżejszy śnieg świata.

Powietrze stawało się dziwnie rozświetlone, przysiągłby też, że jest cieplejsze. Widział przed sobą Juda, który masze­rował miarowym krokiem. Starzec zarzucił sobie na ramię tępy koniec kilofa. Narzędzie to podkreślało jeszcze złudze­nie, że idą zakopać skarb.

Wciąż przepełniało go radosne ożywienie. Nagle pomyś­lał, że Rachel może próbować do niego dzwonić. Może w tym momencie w domu rozdzwonił się telefon. Cóż za zwyczajny, prozaiczny dźwięk. Może...

I znów o mało nie wpadł na Juda. Stary człowiek przy­stanął pośrodku ścieżki, przekrzywiając głowę. Jego wargi były ściągnięte w napiętym grymasie.

- Jud, co się...

- Ciiii!

Louis ucichł, rozglądając się niespokojnie. W tym miej­scu warstwa mgły była cieńsza, wciąż jednak nie widział włas­nych butów. I wtedy usłyszał trzask miażdżonych krzaków i łamanych gałęzi. Coś się tam poruszało - coś dużego.

Otworzył usta, by spytać Juda, czy to łoś (niedźwiedź - przemknęło mu przez głowę), lecz natychmiast je zamknął. Dźwięk daleko się niesie, mówił wcześniej Jud.

Przekrzywił głowę na bok, odruchowo naśladując Juda, nieświadom, że w ogóle to robi, i zaczął nasłuchiwać. Z początku dźwięki wydawały się odległe, potem bardzo bliskie. Oddalały się i złowieszczo zbliżały ku nim. Na czoło Louisa wystąpił pot i zaczął ściekać po spierzchniętych policzkach. Przełożył worek ze zwłokami Churcha z jednej ręki do dru­giej. Jego dłonie zwilgotniały. Zielona folia wydawała się tłusta, jakby pragnęła wyśliznąć mu się z palców. To coś wy­dawało się tak bliskie, że Louis oczekiwał, iż w każdej chwi­li dostrzeże jego postać unoszącą się na dwóch nogach, nie­wiarygodne, olbrzymie kudłate cielsko, przesłaniające gwiazdy. Nie myślał już o niedźwiedziu. Teraz nie wiedział nawet, o czym dokładnie myśli.

A potem istota odeszła i zniknęła.

Louis ponownie otworzył usta, mając na końcu języka pytanie: „Co to było?”, gdy w ciemności rozległ się przeni­kliwy obłąkańczy śmiech, wznoszący się i opadający histe­rycznymi falami; głośny, przeszywający, mrożący krew w ży­łach. Louisowi wydało się, iż wszystkie stawy w jego ciele zamarzły, a on sam nagle przybrał na wadze tak bardzo, że gdyby odwrócił się i zaczął uciekać, natychmiast zapadłby się w podmokły grunt.

Śmiech wzniósł się w przeraźliwym jęku i rozpadł na suche, drwiące chichoty, niczym zmurszały, pękający na kawałki ka­mień. Osiągnął poziom krzyku, po czym załamał się w serii gul­gotów, które nim całkiem ucichły, przypominały zduszone szlochy. Gdzieś nieopodal kapała woda. Nad nimi monotonnie zawodził wiatr, niczym rzeka płynąca po niebie. Poza tym na Moczarach Małego Boga panowała cisza. Louisem wstrząsnął nagły dreszcz. Jego skórę - zwłaszcza tę na brzuchu - pokryła gęsia skórka. Zdawało się, że ciało porusza się kierowane wła­sną wolą. W ustach kompletnie mu zaschło, nie zostało ani kro­pli śliny. A jednak wciąż czuł radość, obłąkańczą radość.

- Chryste Panie, co to? - szepnął chrapliwie do Juda. Jud odwrócił się i spojrzał na niego. W słabym świetle Louisowi wydało się, że wygląda na stuletniego starca. Dziwne, tańczące światełka w jego oczach zniknęły; twarz miał ściągniętą w wyrazie niewypowiedzianej zgrozy. Kiedy jednak odezwał się, jego głos zabrzmiał spokojnie.

- To tylko nur - rzekł. - Chodź, jesteśmy prawie na miejscu.

Ruszyli naprzód. Kępy traw zniknęły. Ziemia pod ich stopami znów stała się twarda i pewna. Przez kilka chwil Louis odniósł wrażenie, jakby znalazł się na otwartej przestrzeni, choć słaby blask powietrza przygasł i ledwie dawało się dostrzec plecy Juda, maszerującego metr przed nim. Krótka, sztywna od mrozu trawa pod stopami pękała ni­czym szkło, miażdżona przy każdym roku. A potem znów znaleźli się wśród drzew. Czuł balsamiczną woń jodeł i igli­wie pod nogami. Od czasu do czasu sięgała ku niemu gałąź. Louis stracił poczucie czasu i kierunku. Nie szli jednak długo, nim Jud znów przystanął i odwrócił się ku niemu.

- Są tu stopnie - oznajmił. - Czterdzieści dwa albo czte­ry, nie pamiętam dokładnie. Idź za mną. Kiedy wejdziemy na szczyt, będziemy na miejscu.

Znów zaczął się wspinać i ponownie Louis podążył tuż za nim.

Kamienne stopnie były szerokie, lecz dręczyła go myśl, że coraz bardziej oddala się od ziemi. Od czasu do czasu je­go but z chrzęstem zagłębiał się w stosie kamyków i odłam­ków skalnych.

...Dwanaście... trzynaście... czternaście...

Wiatr stał się ostrzejszy, zimniejszy, błyskawicznie pozba­wił jego twarz czucia. Czy jesteśmy ponad drzewami? - za­stanawiał się Louis. Uniósł wzrok i ujrzał miliard gwiazd, lodowatych iskier w ciemności. Nigdy dotąd widok roz­gwieżdżonego nieba nie sprawił, by Louis poczuł się tak ma­ły, nieważny, pozbawiony wszelkiego znaczenia. Zadał sobie stare pytanie: Czy jest tam gdzieś rozumne życie? - i miast zadumy i zachwytu myśl ta wzbudziła nagłą falę przeraźli­wego chłodu, jakby zastanawiał się nad zjedzeniem garści wi­jących się robaków.

...dwadzieścia sześć... dwadzieścia siedem... dwadzieścia osiem...

Kto wykuł te stopnie? Indianie? Micmacowie? Czy ich szczep w ogóle używał narzędzi? Będzie musiał spytać Juda. Indianie i narzędzia skojarzyli mu się z polowaniem, a to z kolei sprawiło, że pomyślał o istocie krążącej wokół nich wśród drzew. Nagle obsunęła mu się stopa i przejechał pal­cami okrytej rękawiczką lewej dłoni po skale, próbując od­zyskać równowagę. Kamień sprawiał wrażenie starego, spę­kanego i zwietrzałego. Zupełnie jak sucha, niemal przetarta skóra, pomyślał.

- Wszystko w porządku, Louis? - wymamrotał Jud.

- Jasne - odparł, choć brakowało mu tchu, a wytężone mięśnie pulsowały pod ciężarem Churcha w worku.

...czterdzieści dwa... czterdzieści trzy... czterdzieści cztery...

- Czterdzieści pięć - oznajmił Jud. - Zapomniałem. Nie byłem tu od dwunastu lat. I nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę miał powód, by tu przyjść. No już... wchodź!

Chwycił rękę Louisa i pomógł mu pokonać ostatni sto­pień.

- Jesteśmy - oświadczył.

Louis rozejrzał się. Widział wszystko całkiem wyraźnie: światło gwiazd, choć słabe, okazało się wystarczające. Stali na zasłanej kamieniami skalnej płycie, wynurzającej się ni­czym czarny jęzor z cienkiej warstwy gleby. Z drugiej strony dostrzegał wierzchołki jodeł, wśród których wędrowali, aby dotrzeć do stopni. Najwyraźniej wspięli się na szczyt osobli­wego niewielkiego płaskowyżu, geologicznej anomalii, któ­ra bardziej pasowałaby do Arizony czy Nowego Meksyku. Ponieważ na trawiastym szczycie płaskowyżu, wzgórza czy cokolwiek to było nie rosły żadne drzewa, promienie słońca stopiły tu cały śnieg. Odwracając się do Juda, Louis ujrzał suche źdźbła traw, gnące się do ziemi pod naporem zimnego wiatru wiejącego mu prosto w twarz, i odkrył, że to nie sa­motne wzniesienie, lecz jedno z łańcucha wzgórz - przed ni­mi grunt wznosił się ponownie. To wzgórze jednak było wy­raźnie płaskie. Niezwykłe zjawisko wśród niskich, starych wzniesień Nowej Anglii...

Indianie i narzędzia, podpowiedział mu nagle umysł.

- Chodź - rzucił Jud i poprowadził go dwadzieścia pięć metrów w stronę drzew. Tu w górze wiatr wiał dość silnie, choć wydawał się dobry, czysty. W mroku pod drzewami - najstarszymi, najwyższymi jodłami, jakie zdarzyło mu się oglądać - Louis dostrzegł liczne niewyraźne kształty. To wy­sokie samotne miejsce zdawało się przeraźliwie puste, lecz jego pustka wibrowała.

Ciemne kształty okazały się kopcami kamieni.

- Micmacowie ścięli wierzchołek wzgórza. Nikt nie wie jak, tak jak nikt nie wie, jak Majowie wznieśli swoje pira­midy. Micmacowie sami zapomnieli, podobnie jak współ­cześni Majowie.

- Czemu? Po co to zrobili?

- To było ich cmentarzysko - wyjaśnił starzec. - Przy­prowadziłem cię tu, abyś pogrzebał kota Ellie. Micmacowie nie dyskryminowali nikogo. Grzebali tu zwierzęta wraz z właścicielami.

Louisowi skojarzyło się to z Egipcjanami, którzy posu­nęli się o krok dalej: zabijali zwierzęta swych władców, by ich dusze mogły udać się wraz z duszą pana do krainy zmar­łych. Pamiętał, że czytał kiedyś o rzezi ponad dziesięciu ty­sięcy zwierząt domowych pewnej córki faraona. Między ni­mi znalazło się sześćset świń i dwa tysiące pawi. Zanim poderżnięto im gardła, świnie zostały namaszczone olejkiem różanym, ulubionymi perfumami zmarłej.

Oni też budowali piramidy. Nikt nie wie na pewno, cze­mu służyły piramidy Majów - podobno pomiarowi czasu i nawigacji jak sonar - lecz doskonale wiemy, że piramidy egipskie to ogromne pomniki śmierci, największe nagrobki świata. Tu spoczywa Ramzes II. Był posłuszny, pomyślał Louis i zachichotał piskliwie.

Jud spojrzał na niego bez cienia zdumienia.

- Idź, pogrzeb swoje zwierzę - powiedział. - Ja zapalę. Pomógłbym ci, ale musisz zrobić to sam. Każdy grzebie włas­nych zmarłych. Tak się wtedy robiło.

- Jud, o co w tym wszystkim chodzi? Czemu mnie tu sprowadziłeś?

- Bo ocaliłeś życie Normy - odparł Jud. I choć jego głos brzmiał szczerze - widać było, że stary człowiek wierzy we własną szczerość - Louisa ogarnęła nagle przerażająca pew­ność, że jego towarzysz kłamie... albo że przekazuje mu cu­dze kłamstwo. Przypomniał sobie ów błysk, który dostrzegł - albo wydawało mu się, że dostrzegł - w oczach Juda.

Lecz tu w górze nic nie miało znaczenia. Bardziej intere­sował go wiatr napierający ze wszystkich stron, rwący nurt powietrza, który unosił mu włosy z czoła i znad uszu.

Jud usiadł oparty plecami o jedno z drzew, osłonił dłonią zapałkę i zapalił chesterfielda.

- Chcesz chwilę odpocząć, nim zaczniesz?

- Nie, nic mi nie jest.

Louis mógłby wypytywać go dalej, odkrył jednak, że nie ma ochoty. Czuł, że postępuje źle, a jednocześnie słusznie, i uznał, że to wystarczy... na razie. Musiał wiedzieć tylko jedno.

- Czy naprawdę dam radę wykopać mu grób? Warstwa ziemi jest bardzo cienka, - Louis skinął głową w stronę miej­sca, gdzie z ziemi na skraju stopni wystawała skała.

Jud przytaknął wolno.

- Ano - rzekł. - Ziemia tu płytka, ale gleba dość głębo­ka, by mogła w niej rosnąć trawa, jest zazwyczaj dostatecznie głęboka, by wykopać grób. A ludzie urządzali tu pogrze­by od bardzo, bardzo dawna. Nie będzie to jednak łatwe.

Rzeczywiście, ziemia była twarda i kamienista. Szybko przekonał się, że jeśli chce wykopać dostatecznie głęboką dziurę, by zmieścić w niej Churcha, będzie potrzebował kilo­fa. Zaczął zmieniać narzędzia. Najpierw kilofem poruszał twardą ziemię i kamienie, potem szpadlem pogłębiał otwór. Wkrótce zabolały go ręce. Zaczynał ponownie się rozgrze­wać. Czuł też silną, nieodpartą potrzebę wykonania dobrej roboty. Zaczął nucić pod nosem; czasami zdarzało mu się to robić, gdy opatrywał ranę. Od czasu do czasu kilof ude­rzał dość mocno, by wskrzesić iskry, a drewniany trzonek przenosił wibracje aż do dłoni Louisa. Czuł, że na skórze tworzą mu się pęcherze, lecz nie przejmował się tym, choć zwykle, jak większość lekarzy, bardzo dbał o swe dłonie. W górze i wokół niego wiatr zawodził, odtwarzając raz po raz tę samą trójtonową melodię.

Wkrótce dołączył do niej akompaniament: cichy szelest i grzechot kamieni. Louis obejrzał się przez ramię i ujrzał Juda przykucniętego i wyciągającego co większe skalne odłamki z rozkopanej ziemi. Rzucał je na bok, na stos.

- To na twój kopiec - rzekł, dostrzegając spojrzenie to­warzysza.

- Ach, tak. - Louis wrócił do pracy.

Dół miał około metra na sześćdziesiąt centymetrów - cholerny luksus dla zwykłego kota, pomyślał Louis - a kie­dy sięgnął niecałego metra głębokości, kilof krzesał iskry niemal za każdym uderzeniem. Louis odrzucił go i szpadel i spytał Juda, czy już wystarczy.

Starzec wstał omiótł wzrokiem dziurę.

- Mnie wydaje się w porządku - rzekł. - Zresztą liczy się twoja opinia.

- Powiesz mi teraz, o co w tym wszystkim chodzi? Jud uśmiechnął się lekko.

- Micmacowie wierzyli, że to wzgórze jest miejscem ma­gicznym - rzekł. - Uważali, że cały las między moczarami na północy i wschodzie kryje w sobie magię. Stworzyli to miejsce i chowali swych zmarłych z dala od wszystkiego. Inne szcze­py trzymały się z daleka - ponoć Penobscotowie twierdzili, że w lasach roi się od duchów. Później podobne historie po­wtarzali traperzy. Przypuszczam, że któryś z nich natknął się na ogniki na Moczarach Małego Boga i wziął je za duchy.

Jud uśmiechnął się, a Louis pomyślał: Wcale tak nie uważasz.

- Później nawet Micmacowie już tu nie przychodzili. Je­den z nich twierdził, że spotkał tu Wendigo i że ziemia się zepsuła. Podjęli na ten temat wielką naradę... Tak przynaj­mniej słyszałem w młodości. Ale opowiadał mi to stary pija­czyna Stanny B. - tak nazywaliśmy Stanleya Boucharda - a jeśli Stanny B. czegoś nie wiedział, wymyślał to sobie.

Louis, który wiedział jedynie, iż Wendigo miał być du­chem Północnej Krainy, rzekł:

- Sądzisz, że ziemia naprawdę się zepsuła?

Jud odpowiedział uśmiechem, a przynajmniej jego war­gi wygięły się.

- Uważam, że to niebezpieczne miejsce - rzekł cicho - lecz nie dla psów, kotów i chomików. No dalej, pogrzeb swoje zwierzę.

Louis opuścił foliowy worek do dziury i zaczął powoli zasypywać go ziemią. Był zmarznięty i bardzo zmęczony. Bębnienie ziemi o folię przygnębiało go. I choć nie żałował, że tu przyszedł, przepełniająca go ożywcza radość znikała powoli i zaczął marzyć, by przygoda już się skończyła. Cze­kał ich jeszcze długi marsz do domu.

Bębnienie stawało się coraz bardziej stłumione, po czym zupełnie ucichło, zastąpione cichym łomotem ziemi uderza­jącej o ziemię. Ostrzem szpadla zeskrobał resztki do dziury.

Nigdy nie starczy, pomyślał, wspominając słowa, które jakieś tysiąc lat temu wypowiedział wuj kierujący przedsię­biorstwem pogrzebowym. Nigdy nie wystarczy, by zapełnić całą dziurę - następnie odwrócił się do Juda.

- Teraz kopiec - przypomniał tamten.

- Posłuchaj, Jud, jestem dość zmęczony i...

- To kot Ellie. - Głos Juda, choć łagodny, brzmiał nie­ugięcie. - Życzyłaby sobie, byś zrobił to, jak należy.

Louis westchnął.

- Chyba rzeczywiście.

Zbudowanie stosu z kamieni, które po kolei podawał mu Jud, zabrało kolejnych dziesięć minut. Gdy skończyli, na grobie Churcha wznosił się niski kamienny stożek i przez zmęczenie Louisa przebiła się nuta satysfakcji. Zdawał się całkowicie na miejscu, stojąc tak pośród innych w blasku gwiazd. Przypuszczał, że Ellie go nigdy nie zobaczy - sama myśl przeprowadzenia córki ścieżką poprzez ruchome piaski wystarczyłaby, by Rachel osiwiała ze zgrozy - ale on widział grób, który wyglądał naprawdę dobrze.

- Większość z nich już się rozsypała - zauważył, wstając i otrzepując kolana spodni. Teraz widział wyraźniej. W kil­kunastu miejscach dostrzegał wyraźne rozrzucone stosiki kamieni, lecz Jud dopilnował, by do wzniesienia własnego kopca użył jedynie kamieni z wykopanego grobu.

- Ano - przytaknął Jud. - Mówiłem, to stare miejsce.

- Już skończyliśmy?

- Ano. - Klepnął Louisa w ramię. - Dobrze się spisałeś, Louis. Wiedziałem, że tak będzie. Wracajmy do domu.

- Jud... zaczął ponownie Louis, lecz starzec jedynie chwycił kilof i ruszył ku stopniom. Louis podniósł szpadel; musiał podbiec, by go dogonić, i nagle ujrzał w powietrzu własny oddech. Raz tylko obejrzał się przez ramię, jednakże kopiec na grobie kota córki, Winstona Churchilla, rozpłynął się wśród cieni i Louis nie zdołał go dojrzeć.

Zupełnie jakbyśmy wyświetlili film od tyłu, pomyślał ze znużeniem, gdy jakiś czas później wynurzyli się spomiędzy drzew i stanęli na polu za jego domem. Nie wiedział, ile do­kładnie czasu minęło. Gdy po południu położył się na chwi­lę, zdjął zegarek; zapewne wciąż leży na parapecie przy łóż­ku. Wiedział tylko, że jest wykończony, wypompowany, wypluty. Nie pamiętał, by kiedykolwiek czuł się tak wyczer­pany, odkąd podjął pracę w Przedsiębiorstwie Wywozu Śmieci w Chicago pewnego lata w czasach licealnych, szes­naście-siedemnaście lat temu.

Wrócili tą samą drogą, lecz niewiele z niej zapamiętał. Wiedział jedynie, że potknął się na wiatrołomie i runął na­przód, bezsensownie przypominając sobie Piotrusia Pana - o Jezu, straciłem szczęśliwą myśl i spadam - a potem chwy­ciła go ręka Juda, pewna i mocna. W kilka chwil później wędrowali już pośród miejsc ostatniego spoczynku Smu­cky'ego, Trixie i króliczki Marty, i znaleźli się na ścieżce, którą niegdyś pokonał nie tylko z Judem, lecz z całą rodziną.

Miał wrażenie, że jego znużony umysł przywołał wizję snu o Victorze Pascowie, podczas którego urządził sobie lu­natyczną wycieczkę, lecz nie dostrzegał niczego, co łączyło­by nocną wyprawę i dzisiejsze wydarzenia. Uświadomił so­bie także, że cała przygoda była niebezpieczna - nie w melodramatycznym, gotyckim sensie, lecz całkiem zwyczajnie. Fakt, że potwornie otarł sobie dłonie, będąc w sta­nie przypominającym pół jawę, pół sen, to jeszcze mało. Mógł się zabić na wiatrołomie. Obaj mogli się zabić. Trud­no wytłumaczyć sobie podobne zachowanie, zwłaszcza na trzeźwo. Przy obecnym znużeniu gotów był przypisać je za­mętowi i smutkowi po śmierci zwierzęcia, które kochała ca­ła rodzina.

W końcu dotarli do domu.

Bez słowa ruszyli ku niemu i przystanęli ponownie na podjeździe. Wiatr jęczał i zawodził. Louis w milczeniu oddał Judowi szpadel.

- Lepiej już pójdę - rzekł w końcu starzec. - Louella Bis­son albo Ruthie Perks lada moment przywiezie Normę do domu. Będzie się zastanawiała, gdzie się podziewam.

- Masz może zegarek? - spytał Louis. Zdumiał się, że Normy jeszcze nie ma. Sądząc po bólu mięśni, musiała mi­nąć północ.

- Ano - odparł Jud. - Mam go przy sobie, odkąd się ubiorę. A na noc trzymam w pobliżu.

Wyłowił zegarek z kieszeni spodni i pstryknięciem otwo­rzył osłaniające tarczę wieczko.

- Minęło wpół do dziewiątej - oznajmił, zatrzaskując zegarek.

- Wpół do dziewiątej? - powtórzył tępo Louis. - Dopiero?

- A jak sądziłeś, ile czasu upłynęło? - spytał Jud.


Date: 2015-12-17; view: 988


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 11 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 13 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)