Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 11 page

W głębi serca jednak był przekonany, że to Church. A je­śli Rachel zadzwoni wieczorem, a niemal na pewno to zrobi...

Co on powie Ellie?

Nagle usłyszał własne słowa wypowiedziane do Rachel: Wiem, że z żywymi istotami może stać się wszystko - dosłow­nie wszystko. Wiem to jako lekarz. Czy chcesz osobiście wy­jaśnić jej, co się stało, jeśli jej kot zostanie przejechany na dro­dze? W istocie jednak nie wierzył, że coś takiego spotka Churcha, prawda?

Nagle przypomniało mu się, jak kiedyś jeden z facetów, z którym grywał w pokera, Wickes Sullivan, spytał go, jak to możliwe, że podnieca go jego żona, a nie nagie kobiety, które ogląda co dzień w pracy? Louis próbował mu wyja­śnić, że nie jest to wcale tak, jak ludzie wyobrażają sobie w swoich fantazjach. Kobieta przychodząca, aby zrobić wy­maz lub nauczyć się badać piersi, nie zrzuca nagle szat i nie staje przed nim niczym Wenus na muszli. Widzi się jedną pierś, pochwę, udo. Reszta jest osłonięta i zawsze towarzy­szy im pielęgniarka, bardziej po to, by chronić reputację le­karza niż z prawdziwej potrzeby. Wicky nie chciał uwierzyć. Cycek to cycek, brzmiała jego teza, a cipa to cipa. Facetowi albo staje cały czas, albo w ogóle. Louis potrafił jedynie od­powiedzieć, że cycek żony jest inny.

Tak jak rodzina powinna być inna, pomyślał teraz. Church nie powinien zginąć, bo znajdował się wewnątrz magicznego kręgu rodziny. Nie potrafił wówczas wytłumaczyć Wicky'emu prostego faktu: lekarze dzielą swe życie równie ostro i nie­odwołalnie jak zwykli ludzie. Cycek nie był cyckiem, chyba że należał do żony. Cycek innej kobiety w gabinecie to jedynie kolejny przypadek. Człowiek mógł stać przed całym kolegium medycznym i recytować dane dotyczące białaczki u dzieci, pó­ki nie zaschnie mu w gardle, a mimo to nie uwierzyć, gdy jed­no z jego dzieci dostawało wezwanie z Drugiej Strony. Moje dziecko? Kot mojego dziecka? Doktorze, pan żartuje.

Nieważne. Nie zastanawiaj się. Działaj.

Przyszło mu to jednak trudno, bo przypomniał sobie hi­steryczną reakcję Ellie na perspektywę nawet odległej śmier­ci Churcha.

Cholerny, pieprzony kot! Czemu w ogóle musieliśmy so­bie kupić pieprzonego kota?

Ale przecież już się nie pieprzył. Dzięki temu miał pożyć dłużej.

- Church! - zawołał. Lecz odpowiedział mu jedynie po­mruk pieca spalającego kolejne dolary. Kanapa w salonie, na której Church spędzał obecnie większość czasu, była pu­sta. Kot nie leżał także na żadnym z kaloryferów. Louis za­grzechotał jego miską. Była to jedyna rzecz, która sprowa­dziłaby Churcha i to biegiem, jeśliby tylko znajdował się w zasięgu głosu. Lecz tym razem nie zjawił się żaden kot - i Louis obawiał się, że już się nie zjawi.



Niechętnie nałożył płaszcz i czapkę i ruszył do drzwi. Nagle cofnął się. Ustępując pod presją przeczucia, otworzył szafkę pod zlewem i przykucnął. Tkwiły tam dwa rodzaje plastikowych worków - małe, białe, pasujące do koszy na śmieci i wielkie, zielone, ogrodowe. Louis wziął jeden z tych drugich. Po kastracji Church sporo utył.

Wetknął worek do jednej z bocznych kieszeni kurtki. Nie podobał mu się zimny, śliski dotyk plastiku. Następnie otworzył frontowe drzwi i przekroczył drogę, zmierzając do domu Juda.

Dochodziło wpół do szóstej. Zmierzch miał już się ku końcowi. Świat wokół wyglądał dziwnie martwo. Po zacho­dzie słońca pozostała tylko niesamowita pomarańczowa łu­na na horyzoncie po drugiej stronie rzeki. Wiatr ze skowy­tem pędził trasą numer 15, chłoszcząc odrętwiałe policzki Louisa i unosząc z sobą biały pióropusz oddechu. Louis za­drżał, lecz nie z zimna. Sprawiło to poczucie samotności, osobliwe i wszechogarniające. Nie potrafił go do niczego po­równać. Nie miało oblicza. Po prostu czuł się opuszczony, nietknięty i nikogo niedotykający.

Dostrzegł Juda po drugiej strony drogi, opatulonego w obszerną zieloną kurtkę. Jego twarz kryła się w cieniu rzu­canym przez obramowany futrem kaptur. Stając na zamar­zniętym chodniku, wyglądał jak rzeźba, kolejny martwy ele­ment wieczornego krajobrazu, w którym nie śpiewał żaden ptak. Louis ruszył ku niemu i wówczas Jud także się poru­szył - gestem kazał mu się cofnąć. Krzyknął coś, czego Louis nie dosłyszał we wszechobecnym zawodzeniu wiatru. Cofnął się, uświadamiając sobie nagle, iż ów skowyt stał się głębszy, ostrzejszy. W sekundę później rozległo się trąbienie i ciężarów­ka Orinco przemknęła z rykiem dość blisko, by jego spodnie i kurtka załopotały. Niech to diabli, prawie pod nią wszedł.

Tym razem przed przejściem rozejrzał się uważnie. Do­strzegł jednak tylko tylne światła cysterny, stopniowo ga­snące w mroku.

- Myślałem, że ta ciężarówka 'Rinco cię załatwi - rzekł Jud. - Uważaj, Louis. - Nawet z tak bliska Louis nie wi­dział jego twarzy; wciąż dręczyło go nieprzyjemne uczucie, że to mógł być każdy... absolutnie każdy.

- Gdzie Norma? - spytał, nadal nie patrząc na kopczyk futra obok stopy Juda.

- Poszła na mszę z okazji Święta Dziękczynienia - odparł tamten. - Pewnie zostanie tam do kolacji, choć wątpię, by coś zjadła. - Gwałtowny powiew wiatru na moment odrzucił kap­tur i Louis przekonał się, że to istotnie Jud; zresztą kto inny mógł tam być. - Zwykle to pretekst do urządzenia babskich pogaduch - ciągnął Jud. - Niewiele jedzą, po obfitym posiłku w południe zmieszczą im się tylko kanapki. Wróci koło ósmej.

Louis ukląkł, aby obejrzeć kota. Boże, proszę niech to nie będzie Church, błagał w duchu, obracając go delikatnie ręką w rękawiczce. - Niech to będzie cudzy kot. Niech się okaże, że Jud się pomylił.

Lecz oczywiście to był Church. Kot nie miał żadnych ze­wnętrznych obrażeń czy uszkodzeń, które wskazywałyby na to, że został przejechany przez jedną z wielkich cystern bądź ciężarówek krążących trasą numer 15 (co właściwie robiła na drodze ciężarówka Orinco w Święto Dziękczynienia? - po­myślał przelotnie). Oczy Churcha były półotwarte, zaszklone niczym zielone kulki do gry. Z pyszczka, także otwartego, wypłynął wąski strumyczek krwi. Nie było jej wiele, zaled­wie dość, by zaplamić biały krawat na piersi.

- Twój, Louis?

- Mój - potwierdził i westchnął.

Po raz pierwszy zrozumiał, że kochał Churcha - może nie tak bardzo jak Ellie, lecz na swój własny roztargniony sposób. W tygodniach po kastracji Church zmienił się. Utył, stał się wolniejszy i podporządkował się całkowicie rutynie krążenia między łóżkiem Ellie, kanapą i miską. Bardzo rzad­ko wychodził z domu. Teraz, po śmierci, wyglądał jak daw­ny Church. Pyszczek, maleńki i zakrwawiony, pełen ostrych jak szpilki kocich zębów zastygł w wyzywającym grymasie. Martwe oczy zdawały się wściekłe. Zupełnie jakby po krót­kim, otępiającym epizodzie pokastracyjnym, Church odkrył w śmierci na nowo swą prawdziwą naturę.

- Tak, to Church - rzeki. - Niech mnie diabli, jeśli wiem, jak powiedzieć o tym Ellie.

Nagle wpadł mu do głowy pomysł. Pogrzebie Churcha na Cmętarzu Zwieżąt bez żadnego nagrobka ani znaku. Dziś wieczór w rozmowie z Ellie nie wspomni nawet o kocie. Jutro rzuci mimochodem, że ostatnio nie widział Churcha. Następ­nego dnia zasugeruje, że może Church powędrował gdzieś i zniknął. Koty czasami tak robią. Ellie oczywiście się zmar­twi, ale w całym zdarzeniu nie będzie nic ostatecznego. Nie dojdzie do powtórki sceny z Rachel, odmawiającą przeciw­stawienia się śmierci. Wszystko odejdzie w niepamięć...

Tchórz, orzekł głos w jego umyśle.

Owszem, nie zaprzeczam. Ale komu potrzebne zamieszanie?

- Bardzo kocha tego kota, prawda? - spytał Jud.

- Tak - odparł z roztargnieniem Louis. Łagodnie poru­szył łebkiem Churcha. Kot zaczynał już sztywnieć, lecz gło­wa poruszyła się znacznie łatwiej, niż powinna. Skręcony kark. No tak. Dysponując tą informacją, uznał, że potrafi odtworzyć to, co się stało. Church przechodził przez drogę - Bóg jeden wie po co - i samochód bądź ciężarówka uderzy­ła w niego, łamiąc mu kark i odrzucając na bok na trawnik Juda Crandalla. Albo może kręgosłup kota pękł w chwili, gdy ciało uderzyło o zamarzniętą ziemię. Nieważne. Tak czy inaczej, efekt był ten sam - Church nie żył.

Uniósł wzrok i zerknął na Juda. Już miał powiedzieć, do jakich doszedł wniosków, dostrzegł jednak, że Jud spogląda w dal, ku gasnącej pomarańczowej linii światła na horyzon­cie. Kaptur starca osunął się z głowy. Jego twarz wydawała się zamyślona i poważna... więcej, surowa. . Louis wyciągnął z kieszeni zielony worek na śmieci i roz­winął go, mocno zaciskając palce, by wiatr nie uniósł go z sobą. Głośny szelest folii najwyraźniej przywołał Juda do chwili obecnej.

- Chyba naprawdę go kocha - rzekł Jud. Fakt, iż użył czasu teraźniejszego, wydał się nieco niesamowity. Zresztą cała scena - gasnące światło, mróz i wiatr - sprawiała wra­żenie niesamowitej, upiornej. Oto Heathcliff na ponurym wrzosowisku, pomyślał Louis, krzywiąc się na kolejny zim­ny powiew. Przygotuj się do wsadzenia domowego kota w foliowy worek. Hura!

Złapał ogon Churcha, otworzył worek i uniósł kota. Skrzywił się nieszczęśliwie, słysząc głośny chrzęst i odgłos darcia, gdy ciało oderwało się od ziemi, do której zdążyło już przymarznąć. Kot sprawiał wrażenie niewiarygodnie ciężkiego, jakby śmierć spadła na niego niczym namacalny ciężar. Chryste, waży tyle co wiadro piasku.

Jud przytrzymał drugą stronę worka i Louis wrzucił Churcha do środka, ciesząc się, iż nie musi już trzymać owe­go dziwnego, nieprzyjemnego ciężaru.

- Co z nim teraz zrobisz? - spytał starzec. Jego twarz wewnątrz kaptura sprawiała wrażenie wyrzeźbionej, lecz oczy spoglądały z mocą na Louisa.

- Chyba położę go w garażu - odparł Louis - i pogrze­bię rano.

- Na Cmętarzu Zwieżąt? Louis wzruszył ramionami.

- Pewnie tak.

- Powiesz Ellie?

- Ja... będę musiał to przemyśleć.

Jud milczał przez moment, po czym najwyraźniej pod­jął jakąś decyzję.

- Zaczekaj tu parę minut.

Po tych słowach odszedł, najwyraźniej nawet nie pomy­ślał, iż Louis może nie zechcieć czekać choćby minutę na wieczornym mrozie. Odmaszerował pewnym siebie spręży­stym krokiem, zdumiewającym jak na człowieka w jego wie­ku, a Louis odkrył, że nie ma nic do powiedzenia. Czuł się dziwnie nieswojo. Odprowadził wzrokiem Juda, z zadowole­niem stojąc na trawniku.

Słysząc trzask drzwi, uniósł twarz, wystawiając ją na po­wiewy wiatru. Worek na śmieci z ciałem Churcha leżał mię­dzy jego nogami, szeleszcząc cicho.

Zadowolony?

Owszem, był zadowolony. Po raz pierwszy, odkąd prze­nieśli się do Maine, czuł, że tu jest jego miejsce, tu ma swój dom. Stojąc tak samotnie w ostatnim niesamowitym świetle umierającego dnia, w obliczu nadchodzącej zimy, czuł się nieszczęśliwy, a jednocześnie osobliwie podekscytowany i dziwnie pewny siebie - pewny na sposób, jakiego nie do­świadczył od wczesnego dzieciństwa.

Coś się tu zdarzy, mój stary. Coś bardzo dziwacznego.

Odchylił głowę i ujrzał chłodne zimowe gwiazdy na czer­niejącym niebie. Nie wiedział, jak długo tak stał, choć z pew­nością niedługo, biorąc pod uwagę upływające sekundy czy minuty. Nagle na werandzie Juda zamigotało światło. Pod­skoczyło, zbliżyło się do drzwi werandy i zeszło po stop­niach. To był Jud niosący wielką latarkę na cztery baterie. W drugiej dłoni trzymał coś, co Louisowi z początku wyda­ło się wielkim krzyżakiem, a potem przekonał się, że to kilof i szpadel.

Starzec podał szpadel Louisowi, który chwycił go wolną ręką.

- Jud, co ty kombinujesz? Nie możemy pogrzebać go dziś wieczór.

- Owszem, możemy. I zrobimy to. - Twarz Juda zniknę­ła za oślepiającym kręgiem latarki.

- Jud, jest ciemno i późno, i zimno...

- Chodź - uciął Jud. - Załatwmy to.

Louis potrząsnął głową, próbując coś powiedzieć, lecz trudno mu było znaleźć jakieś słowa, rozsądne i logiczne. W zestawieniu z wyciem wiatru i chaotycznym migotaniem gwiazd na tle czerni wydawały się kompletnie pozbawione sensu.

- To może zaczekać do jutra. Rano będzie jaśniej...

- Czy ona kocha tego kota?

- Tak, ale...

Głos Juda dziwnie miękki:

- A czy ty ją kochasz?

- Oczywiście, że ją kocham. Jest moją cór...

- Więc chodź. Louis poszedł.

Tej nocy podczas marszu na Cmętarz Zwieżąt, Louis dwa, może nawet trzy razy próbował zagadnąć Juda, lecz tamten nie odpowiadał. W końcu Louis zrezygnował. Wciąż wypełniała go dziwna radość i zadowolenie, dość niezwykłe, zważywszy na okoliczności. Wrażenie to zdawało się pocho­dzić zewsząd. Nawet ból mięśni zmuszonych do dźwigania Churcha i łopaty był jego częścią. Złowieszczy silny wiatr, kąsający osłoniętą skórę, był jego częścią, gdy tak świstał między drzewami. Kiedy zagłębili się w las, śnieg praktycz­nie zniknął. Pobłyskujące światełko latarki Juda także sta­nowiło część owego wrażenia. Latarka lśniła niczym prymi­tywna pochodnia, niesiona coraz dalej w głąb puszczy. Czuł natrętną, niezaprzeczalną, magnetyczną obecność jakiejś ta­jemnicy, mrocznego sekretu.

Cienie umknęły. Poczuł, że znalazł się na otwartym tere­nie. Śnieg zalśnił blado w ciemnościach.

- Odpocznij tutaj - powiedział Jud i Louis położył na ziemi worek. Przedramieniem otarł pot. „Odpocznij tutaj?”. Ale przecież byli na miejscu. W tańczącym bezcelowo pro­mieniu latarki Juda widział nagrobki. Starzec usiadł na cien­kiej warstwie śniegu, ukrywając twarz w dłoniach.

- Jud, wszystko w porządku?

- Nic mi nie jest. Muszę tylko nieco odpocząć.

Louis usiadł obok niego i odetchnął głęboko kilka razy.

- Wiesz - zaczął - czuję się lepiej niż kiedykolwiek w cią­gu ostatnich sześciu lat. Wiem, że to wariactwo. Mamy wła­śnie pogrzebać kota mojej córki, ale po prostu taka jest prawda. Jud, czuję się świetnie.

Jud także odetchnął głęboko.

- Tak, wiem - odparł. - Czasami to nawiedza człowieka. Sam nie wybierasz sobie chwil, w których miałbyś czuć się dobrze. To samo dotyczy momentów wręcz przeciwnych. To miejsce ma z tym wszystkim wiele wspólnego. Nie powi­nieneś mu jednak ufać. Heroina sprawia, że narkomani czu­ją się dobrze, gdy wstrzykują ją sobie w żyłę, lecz cały czas zatruwa ich ciała i umysł. To miejsce może być podobne, Louis. Dobrze to zapamiętaj. Boże, mam nadzieję, że postę­puję słusznie. Chyba tak, lecz nie mam pewności. Czasami mąci mi się w głowie. To pewnie starość.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- To miejsce ma moc, Louis. Tu jest jej niewiele, ale... tam, dokąd idziemy...

- Jud...

- Chodź. - Jud dźwignął się z miejsca. Promień latarki oświetlił wiatrołom. Starzec maszerował ku niemu. Louiso­wi przypomniał się nagle atak lunatyzmu. Co mówił Pascow we śnie, w którym mu towarzyszył?

Nie przekraczaj go, doktorze, nieważne, jak bardzo byś pragnął. Tej bariery nie wolno przekraczać.

Lecz tej nocy owo ostrzeżenie, czy czymkolwiek było, zda­wało się bardzo odległe, jakby minęły nie miesiące, ale lata. Louis czuł się świetnie, pełen energii i życia. Gotów był stawić czoło całemu światu, a jednocześnie przepełniał go zachwyt. Nagle pomyślał, że wszystko to bardzo przypomina sen.

Wtedy Jud odwrócił się ku niemu. Jego kaptur zdawał się skrywać pustkę i przez moment Louis wyobraził sobie, że to Pascow powrócił, że Pascow stoi teraz przed nim i że światło zmieni kierunek, padając na obramowaną futrem, szczerzącą zęby, bełkoczącą czaszkę. Jego strach powrócił niczym kubeł zimnej wody.

- Jud - rzekł - nie możemy przez to przejść. Obaj poła­miemy sobie nogi i pewnie zamarzniemy na śmierć, próbując wrócić do domu.

- Po prostu idź za mną - odparł starzec. - Idź za mną i nie patrz w dół. Nie wahaj się i nie patrz w dół. Znam dro­gę, ale musimy działać szybko i pewnie.

Louis pomyślał, że może to rzeczywiście sen. Że jeszcze nie ocknął się z popołudniowej drzemki. Na jawie, pomy­ślał, w życiu nie wdrapałbym się na ten wiatrołom. Tak jak nigdy nie upiłbym się i zaczął skakać ze spadochronem. A jednak zamierzam to zrobić. Naprawdę zamierzam. Za­tem... to musi być sen, prawda?

Jud odrobinę skręcił w lewo, oddalając się od środka wiatrołomu. Jasny promień latarki skupił się na nieporząd­nym stosie

(kości)

starych drzew i pni. W miarę jak się zbliżali, krąg światła stawał się coraz mniejszy i jeszcze jaśniejszy. Nie upewniając się nawet, czy dotarł na właściwe miejsce, Jud zaczął się wspinać. Nie wdrapywał się nachylony jak człowiek poko­nujący skaliste wzgórze bądź piaszczyste zbocze. Po prostu szedł, jakby wchodził po zwykłych stopniach. Człowiek wspinający się po schodach nie patrzy w dół, bo wie, gdzie będzie każdy kolejny stopień. Jud piął się jak ktoś, kto do­skonale wie, jak ma wyglądać jego następny krok.

Louis ruszył za nim, dokładnie go naśladując.

Nie patrzył w dół, nie szukał miejsc do postawienia sto­py. Ogarnęło go przemożne, osobliwe przeświadczenie, że wiatrołom nie zrobi mu krzywdy, o ile sam mu na to nie po­zwoli. Oczywiście była to czysta bzdura, zupełnie jak idio­tyczna pewność siebie ludzi, którzy uważają, że mogą bez­piecznie kierować po pijanemu, bo mają na szyi medalik ze świętym Krzysztofem. Ale podziałało.

Ani razu nie rozległ się ostry jak wystrzał z pistoletu trzask pękającej starej gałęzi. Jego noga nie zapadła się w dziurę pełną sterczących, pobielałych ze starości drzazg, gotowych ciąć, rozkrwawiać i rozdzierać ciało. Buty (mięk­kie pantofle, raczej niezalecane do wspinaczki po wiatrołomach) nie pośliznęły się na starym, suchym mchu, porasta­jącym wiele zwalonych drzew. Nie zachwiał się w przód ani w tył. Wśród jodeł wokół nich zawodził dziko wiatr.

Przez sekundę dojrzał Juda stojącego na szczycie wiatro­łomu, a później starzec rozpoczął wędrówkę w dół. Jego łyd­ki zniknęły, potem uda, biodra, pas. Światło odbijało się chao­tycznie od rozkołysanych gałęzi drzew po drugiej stronie... bariery. Bo tym przecież była, nie ma sensu udawać. Barierą.

Louis także dotarł na szczyt i przystanął tam na mo­ment. Prawą stopę oparł o stare zwalone drzewo, nachylone pod kątem trzydziestu pięciu stopni, lewą na czymś bardziej sprężystym - plątaninie starych jodłowych gałęzi? Nie pa­trzył w dół, by się przekonać. Przerzucił tylko ciężki worek na śmieci z ciałem Churcha w środku z prawej ręki do lewej, wymieniając go na lżejszy szpadel. Uniósł twarz, wystawia­jąc ją na powiewy wiatru, i poczuł, jak przepływa obok nie­go, odwieczny nurt, unoszący mu włosy. Był taki zimny, tak czysty... tak niezmienny.

Spokojnie, niemal nonszalancko, rozpoczął wędrówkę w dół. Raz gałąź, która sprawiała wrażenie grubej jak prze­gub rosłego mężczyzny, trzasnęła mu głośno pod stopą, lecz w ogóle się tym nie przejął - i jego nogę zatrzymała druga, grubsza gałąź dziesięć centymetrów niżej. Louis niemal się nie zachwiał. Pomyślał, że wie już, jak dowódcom kompanii podczas pierwszej wojny światowej udawało się spacerować wzdłuż okopów pod ciężkim ogniem nieprzyjaciela, pogwiz­dując „Tipperary”. To szaleństwo, lecz sam fakt, że było szaleństwem, sprawiał, że stawało się niewiarygodnie pod­niecające.

Szedł na dół, patrząc wprost przed siebie na jasny krąg latarki Juda. Jud stał tam, czekając na niego. Wreszcie Lou­is dotarł na dół i podniecenie wystrzeliło z niego niczym pło­mień z dogasających węgli, podlanych nagle olejem opa­łowym.

- Udało nam się - krzyknął. Odłożył łopatę i klepnął Ju­da w ramię. Pamiętał, jak w dzieciństwie został wyzwany i musiał przekroczyć nasyp kolejowy. Pamiętał, jak wspinał się na jabłonkę, aż do najwyższego rozwidlenia, gdzie koły­sał się na wietrze jak na bocianim gnieździe na statku. Od dwudziestu lat nie czuł się już tak młody i tak przejmująco żywy.

- Jud, udało nam się!

- A sądziłeś, że się nie uda? - spytał Jud.

Louis otworzył usta, by coś powiedzieć - Nie uda się? Mamy cholerne szczęście, że się nie pozabijaliśmy! - ale na­tychmiast je zamknął. W istocie nie kwestionował tego. Nie od chwili gdy Jud zbliżył się do wiatrołomu. Nie martwiło go też, jak wrócą.

- Chyba nie - rzekł głośno.

- Chodź, musimy dojść w pewne miejsce. To niecałe pięć kilometrów.

Szli. Ścieżka rzeczywiście ciągnęła się dalej. Miejscami zdawała się bardzo szeroka, choć ruchome światełko ujaw­niało niewiele. Po prostu czuło się wokół przestrzeń i to, że drzewa cofnęły się dalej. Raz czy dwa Louis uniósł głowę i ujrzał prześwitujące przez czarną plątaninę gałęzi gwiazdy; raz coś przebiegło przez ścieżkę przed nimi - światło odbiło się w zielonkawych oczach, które natychmiast zniknęły.

Innymi razy dróżka zwężała się tak mocno, że krzewy zaczynały drapać sztywnymi palcami ramiona płaszcza Louisa. Coraz częściej przerzucał z ręki do ręki worek i szpadel, lecz ból ramion nie ustępował. Louis wpadł w rytm marszu, rytm, który niemal go zahipnotyzował. Była tu moc, o tak, czuł ją. Pamiętał, że kiedyś, w czasach gdy kończył liceum, razem z dziewczyną i jeszcze jedną parą napalili się trawki i skończyło się na tym, że zaczęli pieścić się na końcu ślepej gruntowej drogi nieopodal elektrowni. Nie siedzieli tam dłu­go; wkrótce dziewczyna Louisa oznajmiła, że chce wracać do domu albo przynajmniej w inne miejsce, bo bolą ją wszystkie zęby (to znaczy wszystkie z plombami, czyli więk­szość). Louis cieszył się, że mogą odjechać. Powietrze wo­kół elektrowni sprawiało, że czuł się zdenerwowany i zbyt pobudzony. Tu było tak samo, tyle że wrażenie było moc­niejsze i nawet przyjemniejsze. To było...

Jud zatrzymał się u podnóża długiego zbocza i Louis wpadł na niego.

Starzec odwrócił się ku niemu.


Date: 2015-12-17; view: 632


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 10 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 12 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.016 sec.)