Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 10 page

- Dziękuję za pomoc, pani Storey - powiedział Louis.

- Nic nie zrobiłam - odparła beznamiętnie. - Ale dziś wieczór uklęknę i podziękuję za to, że był pan tutaj, dokto­rze Creed.

Zakłopotany Louis machnął ręką.

- To dotyczy też mnie - wtrącił Jud. Wzrokiem poszu­kał oczu Louisa i spojrzał w nie z powagą. Znów w pełni kontrolował sytuację. Chwila niepewności i strachu minęła. - Jestem ci coś winien, Louis.

- Daj spokój. - Louis skinął palcem w stronę wychodzą­cej pani Storey, która uśmiechnęła się i pomachała. Znalazł jabłko i wgryzł się w nie. Owoc był tak słodki, że jego ku­beczki smakowe na moment ścierpły, ale nie było to przykre wrażenie. Dzisiaj wygrałeś, Lou, pomyślał i zaczął z zapałem pałaszować jabłko. Był przeraźliwe głodny.

- Owszem - upierał się Jud. - Kiedy będziesz potrzebo­wał przysługi, Louis, najpierw zgłoś się do mnie.

- W porządku - odparł Louis. - Zrobię tak.

Karetka z pogotowia w Bangor zjawiła się dwadzieścia minut później. Louis, który wyszedł na zewnątrz i patrzył, jak sanitariusze ładują do środka nosze z Normą, dostrzegł Rachel wyglądającą z okna w salonie. Pomachał do niej. W odpowiedzi uniosła rękę.

Stali obok siebie z Judem i patrzyli, jak odjeżdża karet­ka. Jej kogut pobłyskiwał, ale syrena milczała.

- Chyba teraz pojadę do szpitala - oznajmił Jud.

- Dziś wieczór nie pozwolą ci jej zobaczyć. Zrobią jej EKG, a potem umieszczą na oddziale intensywnej opieki. Nie wolno jej odwiedzać przez pierwszych dwanaście godzin.

- Naprawdę nic jej nie będzie, Louis? Naprawdę? Louis wzruszył ramionami.

- Nigdy niczego nie można zagwarantować. To był atak serca. Osobiście uważam, że dojdzie do siebie. Może nawet będzie czuła się lepiej, bo dostanie leki.

- Oby. - Jud zapalił chesterfielda.

Louis uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. Zdumiał się, odkrywszy, iż było zaledwie za dziesięć ósma. Miał wraże­nie, że upłynęło mnóstwo czasu.

- Jud, pójdę po Ellie, żeby mogła dokończyć obchód.

- Tak, oczywiście. - Zabrzmiało to „oczyyjiście”. - Po­wiedz jej, by zebrała jak najwięcej cukierków. Sztuczkę już chyba widziała.

- Chyba rzeczywiście - przytaknął Louis.

Kiedy Louis wrócił do domu, Ellie wciąż była w kostiu­mie czarownicy. Rachel próbowała przekonać ją, by przebrała się w nocną koszulkę, lecz córka odmówiła, kurczo­wo trzymając się nadziei, że zabawa przerwana z powodu ataku serca może zostanie podjęta na nowo. Gdy Louis po­lecił jej nałożyć płaszcz, zakrzyknęła radośnie.



- Bardzo późno się położy, Louis.

- Weźmiemy samochód - odparł. - Daj spokój, Rachel. Od miesiąca czekała na ten dzień.

- No, cóż.... - Uśmiechnęła się. Ellie dostrzegła ów uśmiech i ponownie krzyknęła, biegnąc do szafy. - Czy z Normą wszystko w porządku?

- Chyba tak. - Czuł się dobrze. Był zmęczony, lecz czuł się dobrze. - Atak nie był poważny. Będzie musiała zachować ostrożność, ale kiedy ma się siedemdziesiąt pięć lat, człowiek i tak wie, że nie może już uprawiać sportów wyczynowych.

- Całe szczęście, że tam byłeś. To niemal jak zrządzenie losu.

- Szczęście mi wystarczy. - Uśmiechnął się na widok El­lie. - Gotowa, Babo Jago?

- Jestem gotowa - odparła. - Chodźmy, chodźmy, chodźmy!

Kiedy w godzinę później wracali do domu z na wpół wy­pełnioną torebką (Ellie protestowała, gdy Louis oznajmił, że kończą, ale niezbyt energicznie. Była zmęczona.) córka zdumiała go, mówiąc:

- Tatusiu, czy pani Crandall dostała ataku przeze mnie, bo nie chciałam wziąć obitego jabłka?

Louis spojrzał na nią zaskoczony. Zastanawiał się, skąd dzieci biorą równie osobliwe, niemal przesądne pomysły. Stąpnij na szczelinę, zabijesz rodzinę. Kocha-nie kocha. Ta­ty brzuch i taty głowa, uśmiech w nocy, śmierć gotowa. To sprawiło, że znów pomyślał o Cmętarzu Zwieżąt i nagrob­kach tworzących kręgi. Chciał uśmiechnąć się na tę myśl, lecz nie potrafił.

- Nie, złotko - odparł. - Kiedy tam byłaś z dwoma du­chami...

- To nie duchy, tylko bliźniacy Buddinger.

- Właśnie. Kiedy tam z nimi byłaś, pan Crandall mówił mi, że żona czuła ostatnio bóle w piersiach. W istocie moż­liwe, że ją uratowałaś, a przynajmniej znacznie przyśpieszy­łaś nadejście pomocy.

Teraz to Ellie spojrzała na niego ze zdumieniem. Louis przytaknął.

- Potrzebowała lekarza, złotko. Ja jestem lekarzem, ale byłem tam tylko dlatego, że zabrałem cię na halloweenowy obchód.

Ellie zastanawiała się długą chwilę. W końcu skinęła głową.

- Ale ona pewnie i tak umrze - rzekła, jakby stwierdza­ła coś oczywistego. - Ludzie, którzy przeszli atak serca, zwy­kle umierają. Nawet jeśli przeżyją, szybko dopada ich na­stępny, jeszcze następny, aż w końcu... bum!

- A gdzie poznałaś te słowa mądrości, jeśli mogę spytać? Ellie jedynie wzruszyła ramionami. Louis z rozbawie­niem dostrzegł, jak bardzo przypomina go w tej chwili.

Pozwoliła mu nieść swoją torebkę - stanowiło to oznakę niezwykłego zaufania - i Louis, maszerując naprzód, zasta­nawiał się nad jej zachowaniem. Myśl o śmierci Churcha wy­wołała niemal histerię. Lecz myśl o śmierci poczciwej Normy Crandall... tę Ellie przyjęła spokojnie, jako rzecz oczywistą. Co takiego powiedziała? Następny, jeszcze następny, aż w końcu... bum!

Kuchnia była pusta, lecz Louis słyszał, jak Rachel krzą­ta się na górze. Postawił cukierki Ellie na blacie.

- Niekoniecznie tak się dzieje, Ellie. Atak Normy był bardzo słaby, a ja zdołałem natychmiast podać jej lekarstwo. Wątpię, czy jej serce zostało uszkodzone. Ona...

- Tak, wiem - zgodziła się wesoło Ellie. - Ale jest stara. I tak niedługo umrze. Pan Crandall też. Mogę zjeść cukier­ka, zanim pójdę spać?

- Nie - odparł, przyglądając się jej z namysłem. - Idź na górę i umyj ząbki, kochanie.

Czy ktoś tak naprawdę potrafi zrozumieć dzieci? - po­myślał.

Kiedy wszystko ucichło i oboje leżeli już w łóżku, Ra­chel spytała:

- Czy Ellie bardzo ciężko to zniosła, Lou? Czy się mar­twiła?

Nie, pomyślał. Wie, że starzy ludzie kopią w kalendarz, tak jak wie, że kiedy pasikonik splunie, trzeba go wypuścić. Że jeśli skacząc przez skakankę, skusi się na trzynastce, nasz najlepszy przyjaciel umrze. I że groby na Cmętarzu Zwieżąt należy ustawiać w malejące kręgi.

- Nie - odparł głośno. - Świetnie się spisała. Śpijmy już, Rachel, dobrze?

Tej nocy, kiedy spali we własnym domu, podczas gdy Jud leżał bezsennie w swoim, zaatakował kolejny mocny przymrozek. Wczesnym rankiem zerwał się wiatr, zdziera­jąc z drzew większość pozostałych jeszcze liści, które przy­brały obecnie nieciekawą brązową barwę.

Wiatr ten obudził Louisa, który dźwignął się na łokciu zaspany i oszołomiony. Na schodach dźwięczały kroki... powolne, posuwiste kroki. Pascow wrócił. Tyle że minęły już dwa miesiące. Gdy drzwi się otworzą, ujrzy przegniły kosz­mar: szorty do joggingu pokryte pleśnią, odpadające ciało, spod którego prześwitują kości, przegniłą papkę mózgu. Je­dynie oczy wciąż będą żywe... piekielnie lśniące i żywe. Tym razem Pascow nic nie powie. Jego struny głosowe są zbyt dotknięte rozkładem, by pozwolić mu wydać jakiś dźwięk. Ale jego oczy... one go wezwą.

- Nie - westchnął i kroki ucichły.

Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Jego wargi wygięły się w grymasie strachu i determinacji. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Pascow tam będzie. Uniesie ręce niczym dawno zmarły dyrygent, wzywający orkiestrę do zaintono­wania pierwszych grzmiących fraz „Nocy Walpurgii”.

Nic z tego, jak powiedziałby Jud. Podest był pusty... ci­chy. Za oknami szumiał wiatr. Louis wrócił do łóżka i zasnął.


21.

Następnego dnia Louis zadzwonił na oddział intensyw­nej terapii EMMC. Stan Normy wciąż określano jako kry­tyczny. Była to standardowa procedura przez pierwsze dwa­dzieścia cztery godziny po ataku serca. Jednakże Weybridge, jej lekarz, przekazał mu bardziej optymistyczne wieści.

- Nie nazwałbym tego nawet mikrozawałem mięśnia sercowego - rzekł. - Nie ma żadnej blizny. Wiele panu za­wdzięcza, doktorze Creed.

Kierując się impulsem, w połowie tygodnia Louis wpadł do szpitala z bukietem kwiatów. Dowiedział się , iż Norma została przeniesiona do separatki na dole - bardzo dobry znak. Był z nią Jud. Norma powitała kwiaty okrzykiem za­chwytu i wezwała pielęgniarkę, prosząc o wazon. Następnie zaczęła dyrygować Judem, póki kwiaty nie stanęły w wodzie ułożone tak, jak sobie życzyła, na toaletce w kącie.

- Mamuśka czuje się znacznie lepiej - powiedział cierp­ko Jud, gdy po raz trzeci przełożył kwiaty.

- Tylko bez takich uwag, Judson - upomniała go Norma. Jud zasalutował komicznie.

- Tak jest, pszę pani.

W końcu Norma spojrzała na Louisa.

- Chciałam ci podziękować za to, co zrobiłeś - rzekła nieśmiało. Jej nieśmiałość była bardzo szczera, i przez to po­dwójnie wzruszająca. - Jud twierdzi, że zawdzięczam ci życie.

- Jud przesadza - odparł zakłopotany Louis.

- Wcale nie, do cholery - wtrącił Jud. Mrużąc oczy, spojrzał na Louisa. Jego usta wykrzywiły się w prawie­-uśmiechu. - Czy matka nie mówiła ci, żebyś zawsze przyj­mował należne podziękowania?

Nic o tym nie wspominała, a przynajmniej Louis nie pamiętał. Miał jednak wrażenie, że kiedyś powiedziała coś o fałszywej skromności, niemal równej grzechowi pychy.

- Normo - rzekł - cieszę się, że mogłem coś zrobić.

- Jesteś kochany - mruknęła. - Zabierz dokądś mojego mężczyznę i pozwól, żeby ci kupił kufel piwa. Znów jestem śpiąca, a nijak nie mogę się go pozbyć.

Jud zerwał się z miejsca.

- A niech mnie. Idę na to, Louis. Szybko, zanim zmieni zdanie.

Pierwszy śnieg spadł tydzień przed Świętem Dziękczy­nienia. Dwudziestego listopada przybyło kolejnych dziesięć centymetrów, lecz dzień przed świętem był pogodny, błękit­ny i zimny. Louis zawiózł rodzinę na międzynarodowe lotni­sko w Bangor i odprowadził ich na początek pierwszego eta­pu podróży do Chicago, z wizytą u rodziców Rachel.

- Tak nie powinno być - powtórzyła Rachel po raz dwudziesty, odkąd na poważnie zaczęli rozmawiać o tym miesiąc wcześniej. - Nie podoba mi się myśl, że będziesz tkwił sam w domu w Święto Dziękczynienia. To ma być święto rodzinne, Louis.

Louis przerzucił Gage'a, oszołomionego i olbrzymiego w pierwszej dorosłej parce, na drugie ramię. Ellie przywarła do jednego z wielkich okien, obserwując startujący helikop­ter wojskowy.

- Nie będę przecież płakał w szklankę piwa - odparł. - Jud i Norma zaprosili mnie na indyka z wszelkimi szykanami. To ja czuję się winny. Nigdy nie przepadałem za wielki­mi świątecznymi zjazdami. O trzeciej po południu zaczynam pić przed telewizorem, oglądając mecz. O siódmej zasypiam. A następnego dnia mam wrażenie, jakby w mojej głowie tańczył cały zespół Dallas Cowgirls. Po prostu nie podoba mi myśl, że wysyłam cię samą z dwójką dzieci.

- Nic mi nie będzie - odparła. - Lecę pierwszą klasą. Jak księżniczka. A Gage prześpi całą drogę, od Logan do O'Hare.

- Płonne nadzieje - mruknął i oboje wybuchnęli śmie­chem.

Wywołano ich lot i Ellie pobiegła do rodziców.

- To my, mamusiu. Chodź już chodź-chodź-chodź! Bo odlecą bez nas!

- Nie odlecą - uspokajała ją Rachel. W dłoni ściskała trzy różowe karty pokładowe. Na sobie miała futro, sztucz­ne futro głębokiej brązowej barwy. Prawdopodobnie powin­no wyglądać jak piżmoszczur, pomyślał Louis. W każdym razie ona wyglądała w nim cudownie.

Może jego uczucia odbiły się w oczach, bo przytuliła go niespodzianie, niemal miażdżąc między nimi Gage'a, który sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale niezbyt zmartwionego.

- Louisie Creed, kocham cię - rzekła.

- Mamusiu! - wtrąciła Ellie z rosnącą niecierpliwością. - Chodź już, chodź!

- No dobrze - rzekła Rachel. - Bądź grzeczny, Louis.

- Przynajmniej będę ostrożny - odparł z szerokim uśmiechem. - Pozdrów ode mnie rodziców, Rachel.

- Ach ty! - Rachel zmarszczyła nos. Nie oszukał jej. Do­skonale wiedziała, czemu Louis zrezygnował z wyjazdu. - Bardzo śmieszne.

Patrzył, jak wchodzą na pochylnię i znikają z jego oczu na cały następny tydzień. Już zaczynał za nimi tęsknić. Podszedł do okna, przy którym wcześniej stała Ellie, i z rękami w kiesze­ni płaszcza obserwował tragarzy zapełniających ładownię.

Prawda była prosta. Nie tylko pan, ale i pani Irwinowa Goldman z Lake Forest od pierwszego spotkania nie znosi­li Louisa. Owszem, pochodził z niewłaściwej części miasta, ale to dopiero początek. Co gorsza, najwyraźniej oczekiwał, że ich córka, którą przez pierwszych osiemnaście lat jej życia chowa­li z niemal religijnym nabożeństwem i posyłali do najlepszych i najdroższych szkół, będzie utrzymywała go przez cały czas studiów medycznych, które niemal na pewno obleje.

Louis poradziłby sobie z ich niechęcią. W istocie, robił to całkiem udatnie. Potem jednak zdarzyło się coś, o tym Rachel nie wiedziała i nigdy nie miała się dowiedzieć... przynaj­mniej nie od Louisa. Irwin Goldman zaproponował, że opłaci całe studia medyczne Louisa. Ceną owego „stypen­dium” (jak określił to Goldman) było natychmiastowe ze­rwanie zaręczyn z Rachel.

Louis Creed nie był wówczas w najlepszym okresie życia do wysłuchiwania podobnie oburzających propozycji. Ale też równie melodramatyczne oferty (łapówek, nie bójmy się tego słowa) rzadko składane są ludziom w odpowiednim wie­ku - który wynosi około osiemdziesięciu pięciu lat. Przede wszystkim był zmęczony. Spędzał osiemnaście godzin tygo­dniowo na zajęciach, kolejnych dwadzieścia nad książkami, następnych piętnaście dorabiając jako kelner w pizzerii prze­cznicę od hotelu Whitehall. Był też niespokojny. Dziwnie jo­wialne zachowanie pana Goldmana tego wieczoru ostro kon­trastowało z jego zwykłą lodowatą wyniosłością i kiedy Goldman zaprosił go do gabinetu na cygaro, Louis odniósł wrażenie, iż starszy mężczyzna wymienił z żoną znaczące spojrzenia. Później - znacznie później, gdy czas pozwolił mu zobaczyć te zdarzenia z pewnej perspektywy - Louis uznał, iż podobny nieokreślony lęk mogą czuć konie, gdy zwęszą pierwszy, słaby dym pożaru prerii. Oczekiwał, że w każdej chwili Goldman oznajmi, iż wie, że Louis sypia z jego córką. Gdy zamiast tego Goldman złożył swą niewiarygodną pro­pozycję - posunął się nawet do tego, że wyjął z kieszeni smo­kingu książeczkę czekową, niczym hulaka z komedii Noela Cowarda, i machnął nią przed nosem Louisowi - Louis wy­buchnął. Oskarżył Goldmana o to, że próbuje zatrzymać swą córkę niczym okaz na wystawie, że nie dba o nikogo poza własną osobą, i że jest nadętym, bezmyślnym draniem. Mu­siało minąć dużo czasu, nim przyznał przed samym sobą, że część jego ówczesnej wściekłości wzięła się z ulgi.

Wszystkim tym błyskotliwym i - bez wątpienia prawdzi­wym - obserwacjom dotyczącym charakteru Irwina Gold­mana zabrakło jednej cechy: odrobiny dyplomacji. Duch Noela Cowarda zniknął. Jeśli w dalszej części ich rozmowy można doszukać się humoru, to zdecydowanie rynsztoko­wego. Goldman kazał mu wyjść i oznajmił, że jeżeli kiedy­kolwiek ujrzy na swym progu Louisa, zastrzeli go jak psa. Louis kazał Goldmanowi wziąć swą książeczkę czekową i wsadzić ją sobie w dupę. Goldman oznajmił, że widywał w rynsztoku włóczęgów mających lepsze perspektywy niż Louis Creed. Louis odparł, że Goldman może wetknąć sobie swoją przeklętą złotą kartę American Express oraz kartę BankAmericard tuż obok książeczki czekowej.

Wszystko to z pewnością nie stanowiło obiecującego po­czątku w jego relacjach z teściami.

Ostatecznie Rachel jakoś ich pogodziła (po tym, jak obaj mężczyźni odwołali swoje słowa, choć w duchu żaden z nich nie zmienił zdania o drugim). Nie było więcej melodramatycz­nych scen, a już z pewnością napuszonych, teatralnych „od dziś nie mam już córki”. Goldman nie wyrzekłby się Rachel; prędzej zniósłby jej małżeństwo z Potworem z Czarnej Lagu­ny. Niemniej jednak oblicze nad kołnierzem fraka Irwina Goldmana w dniu, gdy Louis poślubił Rachel, niezwykle przy­pominało maski wyrzeźbione na egipskich sarkofagach. W prezencie ślubnym dostali od teściów sześcioosobowy kom­plet porcelany Spode'a i kuchenkę mikrofalową. Ani grosza w gotówce. Przez większość chudych lat studiów medycznych Louisa, Rachel pracowała jako sprzedawczyni w sklepie z damską odzieżą. I aż do tego dnia wiedziała jedynie, iż mię­dzy jej mężem i rodzicami panuje „napięcie”... zwłaszcza po­między Louisem i ojcem.

Louis mógł polecieć do Chicago z rodziną, choć rozkład zajęć na uniwersytecie zmusiłby go do powrotu trzy dni wcześniej niż Rachel i dzieciaki. Nie stanowiłoby to jednak specjalnego problemu, w odróżnieniu od czterech dni spę­dzonych z Imhotepem i jego żoną Sfinksem.

Dzieci znacznie rozmiękczyły teściów, jak to zwykle z dziećmi bywa. Louis podejrzewał, że on sam mógłby za­kończyć proces godzenia, gdyby tylko udał, że zapomniał ów wieczór w gabinecie Goldmana. Nieważne, że Goldman wiedziałby, iż udaje. Ale prawda była taka (i przynajmniej miał dość odwagi, by przyznać to przed samym sobą), że wcale nie chciał się godzić. Dziesięć lat to długo, ale nie dość długo, by pozbyć się ohydnego smaku, jaki napłynął mu do ust, gdy w gabinecie Goldmana nad kieliszkami koniaku starszy mężczyzna odchylił połę swego kretyńskiego smo­kingu i wyjął tkwiącą w środku książeczkę czekową. Ow­szem, czuł ulgę, że noce - dokładnie biorąc pięć nocy - któ­re spędzili wraz z Rachel w jego wąskim, zapadniętym łóżku, nie zostały odkryte, lecz ów zdumiewający niesmak był czymś zupełnie odrębnym. I nawet upływ lat nie zdołał go zmienić.

Mógł pojechać. Wolał jednak wysłać teściowi wnuki, córki i wiadomość.

727 linii Delta oderwał się od stopni, skręcił... i Louis ujrzał w jednym z przednich okien Ellie, machającą do nie­go gorączkowo. Louis także pomachał z uśmiechem. Ktoś - Ellie bądź Rachel - podsadził do okna Gage'a. Louis po­machał. Gage odpowiedział tym samym. Może go zobaczył, może jedynie naśladował siostrę.

- Leć bezpiecznie z moją rodziną - mruknął, zasunął za­mek płaszcza i wyszedł na parking. Tu wiatr zawodził i dmu­chał tak mocno, że niemal zdarł mu z głowy grubą czapę. Louis przytrzymał ją ręką. Niezdarnie otworzył kluczykiem drzwi od strony kierowcy, po czym odwrócił się, słysząc do­biegający zza terminala huk silników. Odrzutowiec wystar­tował, kierując dziób wprost w lodowaty błękit nieba. Jego silniki ryczały.

Czując się bardzo, bardzo samotny - to śmieszne, ale był bliski łez - Louis raz jeszcze pomachał ręką.

Tego wieczoru, przechodząc przez trasę numer 15 po pa­ru piwach z Judem i Normą, wciąż czuł się nie w sosie. Nor­ma wypiła kieliszek wina. Doktor Weybridge nie tylko po­zwolił jej na to, ale wręcz zachęcał. Tego wieczoru przenieśli się do kuchni, jako bardziej stosownej do tej pory roku. Rozpalił ogień w niewielkim przenośnym piecyku i rozsiedli się wokół niego. Piwo było zimne, ciepło przyjemne, a Jud opowiadał o tym, jak Micmacowie przegnali Brytyjczyków lądujących w Machias dwieście lat wcześniej.

- W tamtych czasach Micmacowie byli bardzo groźni - rzekł i dodał, iż kilku prawników stanowych i federalnych, zajmujących się nieruchomościami, zapewne uważa ich za takich po dziś dzień.

Powinien to być przyjemny wieczór, lecz Louis cały czas miał świadomość, że czeka na niego pusty dom. Maszerując przez trawnik do wtóru chrzęstu zamarzniętej trawy, usły­szał dzwonek telefonu. Puścił się biegiem, otworzył drzwi frontowe, popędził przez salon (po drodze wywracając sto­jak z gazetami) i ślizgiem rzucił się przez kuchnię do telefo­nu. Jego pokryte śniegiem buty z łatwością płynęły po lino­leum. Chwycił słuchawkę.

- Halo?

- Louis? - Głos Rachel, nieco odległy, lecz całkowicie normalny. - Jesteśmy. Dojechaliśmy bez problemów.

- Świetnie - odparł i usiadł, by z nią porozmawiać, my­śląc: Boże, jak bym chciał, żebyś tu była.


22.

Norma i Jud przygotowali świetny obiad w Święto Dziękczynienia. Kiedy skończyli jeść, Louis wrócił do do­mu. Czuł się pełny po brzegi i śpiący. Poszedł na górę do sy­pialni. Przez chwilę napawał się ciszą, po czym zrzucił buty i położył się. Niedawno minęła trzecia. Na dworze świeciło słabe zimowe słońce.

Odrobinę się zdrzemnę - pomyślał i twardo zasnął.

Obudził go telefon w sypialni. Sięgnął po słuchawkę, próbując pozbierać myśli, zdezorientowany faktem, iż za oknami było już prawie ciemno. Słyszał wiatr zawodzący wokół narożników domu i słaby, zmysłowy pomruk pieca.

- Halo? - rzucił. To pewnie Rachel dzwoni z Chicago, żeby życzyć mu szczęśliwego Święta Dziękczynienia. Potem odda telefon córce i Ellie z nim pomówi, po czym da mu Gage'a, który zacznie paplać. Jakim cudem udało mu się prze­spać całe popołudnie, skoro zamierzał obejrzeć mecz?

Ale to nie była Rachel, tylko Jud.

- Louis? Obawiam się, że możemy mieć drobny pro­blem.

Louis usiadł na łóżku, wciąż próbując otrząsnąć się ze snu.

- Jud? Jaki problem?

- No cóż, na naszym trawniku leży martwy kot - oznaj­mił tamten. - Mam wrażenie, że należy do twojej córki.

- Church? - spytał Louis, czując nagły uścisk w żołądku. - Jesteś pewien, Jud?

- Nie, nie jestem w stu procentach pewien, ale wygląda zupełnie jak on.

- Ach tak. Cholera. Zaraz przyjdę.

- W porządku, Louis.

Odwiesił słuchawkę i przez minutę siedział bez ruchu. Potem skorzystał z łazienki, włożył buty i zszedł na dół.

Może to jednak nie Church. Sam Jud mówił, że nie ma stuprocentowej pewności. Chryste, ten kot nie chadza nawet na górę, jeśli ktoś go nie zaniesie. Czemu miałby przebie­gać przez drogę?


Date: 2015-12-17; view: 688


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 9 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 11 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)