Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 9 page

Zupełnie mu się nie podobał. Wspomnienie zbielałych ze starości gałęzi i martwych drzew zamieniających się w stos kości wciąż mroziło mu krew w żyłach. Zmusił się, by wycią­gnąć rękę i dotknąć jednego z nich. Leżący niepewnie na chaotycznym stosie pień poruszył się i sturlał, odbijając się od reszty. Louis odskoczył o krok.

Przeszedł wzdłuż niego, najpierw w lewo, potem w pra­wo. Po obu stronach poszycie zamykało drogę, tworząc ta­ką gęstwinę, że nikt nie zdołałby jej przebyć. Zresztą nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby przebijać się przez coś ta­kiego, pomyślał Louis. Tuż przy ziemi bujnie rozkrzewiał się trujący bluszcz (całe życie Louis słyszał ludzi przechwala­jących się, że są na niego niewrażliwi, lecz wiedział, iż w isto­cie to niezwykle rzadkie), a dalej sterczały największe, najpas­kudniejsze ciernie, jakie w życiu widział.

Spacerkiem wrócił w miejsce, gdzie wiatrołom wznosił się najwyżej. Spojrzał na niego, wsuwając ręce do tylnych kieszeni dżinsów.

Nie chcesz się chyba na to wdrapać?

Nie ja, szefie. Czemu miałby zrobić coś tak durnego?

To dobrze. Przez chwilę naprawdę się martwiłem, Lou. Świetny sposób, by wylądować we własnym ambulatorium ze złamaną kostką, prawda?

Jasne. Poza tym robi się ciemno.

Upewniwszy się, iż nic mu nie jest i że całkowicie zgadza się z samym sobą, Louis zaczął wdrapywać się na wiatrołom.

Pokonał już pół drogi w górę, gdy poczuł, jak stos z oso­bliwym trzaskiem przemieszcza się pod jego nogami.

Niechaj potoczą się kości!

Gdy drzewa poruszyły się ponownie, Louis zaczął po­śpiesznie zjeżdżać w dół. Poła koszuli wysunęła mu się ze spodni.

Bez żadnych incydentów dotarł na ziemię i otrzepał dło­nie z pokruszonych kawałków kory. Wrócił na początek ścieżki, która, jak wiedział, doprowadzi go z powrotem do domu - do dzieci domagających się bajki przed snem, do Churcha przeżywającego ostatni dzień jako kocur z krwi i kości i urodzony podrywacz, do herbaty w kuchni z żoną, gdy dzieci już zasną.

Przed odejściem raz jeszcze obrzucił wzrokiem polanę, uderzony panującą tu zieloną ciszą. Znikąd pojawiły się pierwsze macki mgły, powoli okrążające nagrobki. Te kon­centryczne kręgi... zupełnie jakby nieświadomie pokolenia dzieci z północnego Ludlow wzniosły tu pomniejszony mo­del Stonehenge.



Ale czy to wszystko?

Choć nim drzewa pod jego stopami zaczęły się poruszać, zdołał tylko przez moment dostrzec teren za wiatrołomem, mógłby przysiąc, że dalej także biegła ścieżka wiodąca głę­biej w las.

To nie twoja sprawa, Louis. Musisz o tym zapomnieć.

W porządku, szefie.

Louis odwrócił się i pomaszerował dalej.

Tej nocy jeszcze w godzinę po tym, jak Rachel poszła do łóżka, Louis zwlekał, czytając stos pism medycznych, które przejrzał już wcześniej, i nie chcąc przyznać się przed samym sobą, iż sama myśl o śnię budzi w nim niepokój. Ni­gdy dotąd nie zdarzało mu się chodzić we śnie i w żaden spo­sób nie mógł zagwarantować, iż był to jednorazowy atak lu­natyzmu... przynajmniej, póki się nie powtórzy. Usłyszał, jak Rachel wstaje z łóżka i woła cicho:

- Lou? Kochanie? Idziesz?

- Właśnie szedłem - odparł, gasząc lampę nad biurkiem.

Tej nocy wyciszenie pracującego na pełnych obrotach sil­nika trwało znacznie dłużej niż siedem minut. Kiedy tak słu­chał długich, miarowych oddechów śpiącej głęboko Rachel, zjawa Victora Pascowa wydawała mu się mniej nierzeczywista. Bał się, że zamknie oczy i ujrzy otwierające się drzwi, w któ­rych stanie on, nasz dzisiejszy gość, Victor Pascow w szortach do joggingu, blady pod powłoczką opalenizny, z rozdartą skó­rą, spod której sterczy złamany obojczyk. Powoli osuwał się w sen, myśląc o tym, jak by to było obudzić się nagle na Cmę­tarzu Zwieżąt, ujrzeć skąpane w promieniach księżyca kon­centryczne kręgi, a potem wędrować ścieżką przez las z po­wrotem do domu, i myśl ta sprawiała, że bliski już sen umykał.

Dopiero po północy sen zaszedł go od tyłu i ogłuszył. Tej nocy nie śnił o niczym. Obudził się dokładnie o siódmej trzydzieści i usłyszał zimny jesienny deszcz bębniący o szyby. Z lekką obawą odrzucił kołdrę. Prześcieradło było w ideal­nym stanie. Co prawda żaden purysta nie określiłby tak je­go stóp ze zniekształconymi paluchami i licznymi nagniot­kami, ale przynajmniej były czyste.

Louis odkrył, że gwiżdże pod prysznicem.


19.

Nim Rachel zawiozła Winstona Churchilla do wetery­narza, zostawiła Gage'a pod opieką Missy Dandridge. Tej nocy Ellie nie spała do jedenastej, uskarżając się płaczliwie, że nie potrafi zasnąć bez Churcha, i domagając się przynie­sienia kolejnych szklanek wody. Wreszcie Louis odmówił, twierdząc, iż po takiej ilości picia z pewnością zmoczy łóżko. Spowodowało to atak furii tak gwałtowny, iż Rachel i Louis spojrzeli po sobie ponuro, unosząc brwi.

- Boi się o Churcha - powiedziała Rachel. - Niech sama się uspokoi, Lou.

- Długo nie zdoła tak wrzeszczeć - odparł Louis. - Przy­najmniej mam taką nadzieję.

Nie mylił się. Wkrótce ochrypłe, wściekłe krzyki Ellie za­mieniły się w jęki, szlochy i czkawkę. W końcu nastała ci­sza. Gdy Louis poszedł sprawdzić, co z córką, zastał ją śpią­cą na podłodze i trzymającą w ramionach kocie łóżeczko; Church zazwyczaj nie zniżał się do tego, by w nim zasnąć.

Louis odebrał jej pudełko, położył do łóżka, łagodnie od­garnął włosy ze zlanego potem czoła i ucałował. Kierując się nagłym impulsem, poszedł do małego pokoju służącego Rachel za gabinet, na kartce papieru wypisał drukowanymi lite­rami: JUTRO WRÓCĘ. CAŁUJĘ CHURCH i przypiął no­tatkę do poduszki w kocim łóżeczku. Następnie wrócił do sypialni, szukając Rachel. Była tam. Kochali się i zasnęli objęci.

Church wrócił do domu w piątek pierwszego prawdzi­wego tygodnia pracy Louisa. Ellie bardzo przejęła się jego powrotem. Wydała część tygodniówki na pudełko kocich ciasteczek i omal nie uderzyła Gage'a, kiedy ten próbował go dotknąć. Gage rozpłakał się rozpaczliwie; zwykłe upo­mnienie rodziców nigdy nie wywołało u niego aż takiego ża­lu. Fakt, że skarciła go Ellie, był dla niego równie wstrząsa­jący, jak gdyby skarcił go sam Bóg.

Widok Churcha zasmucił Louisa. Wiedział, że to śmiesz­ne, ale nie potrafił pozbyć się uczucia smutku. W kocie nie pozostał nawet ślad dawnej zadziorności Winniego Chur­cha. Nie stąpał już jak dumny rewolwerowiec, lecz powoli, ostrożnie, niczym rekonwalescent. Pozwalał karmić się Ellie z ręki. Nie zdradzał żadnej ochoty wyjścia na dwór, nawet do garażu. Zmienił się. Może i na dobre, ale zmienił się.

Rachel i Ellie zdawały się tego nie dostrzegać.


20.

Babie lato przeszło i minęło. Drzewa na krótko zapło­nęły jaskrawymi barwami, po czym przygasły, a pewnego dnia po zimnym, zacinającym deszczu w połowie październi­ka zaczęły opadać liście. Ellie zjawiała się w domu obłado­wana zrobionymi w szkole dekoracjami na Halloween i za­bawiała Gage'a opowieściami o jeźdźcu bez głowy. Tego wieczoru Gage paplał radośnie o kimś nazwiskiem Jucha­bod Krem. Rachel, słysząc to, zaczęła chichotać i nie mogła przestać. Ta wczesna jesień to był dla nich dobry okres.

Praca Louisa na uniwersytecie powoli przekształcała się w wyczerpującą, acz przyjemną rutynę. Badał pacjentów, uczestniczył w spotkaniach rady college'ów, pisał nieunik­nione listy do gazetki studenckiej, zapewniając studencką brać o poufności leczenia chorób wenerycznych i koniecz­ności zaszczepienia się przeciw grypie, jako że tej zimy miał znów pojawić się wirus A. Uczestniczył w dyskusjach pane­lowych i prowadził je. W drugim tygodniu października udał się na nowoangielską konferencję na temat medycyny uni­wersyteckiej w Providence i przedstawił tam referat na te­mat prawnych skutków leczenia studentów. W referacie wspominał o Victorze Pascowie pod fikcyjnym nazwiskiem Henry Montez. Przyjęto go bardzo dobrze. Powoli zaczynał pracę nad zwiększeniem przyszłorocznego budżetu ambula­torium.

Wieczory także przekształcały się w rutynę. Po kolacji dzieci, potem piwo czy dwa z Judem Crandallem. Czasami, jeśli Missy mogła posiedzieć godzinkę z dzieciakami, towa­rzyszyła mu Rachel, a niekiedy dołączała do nich Norma. Najczęściej jednak na werandzie siadywali wyłącznie Louis i Jud. Louis czuł się w towarzystwie starca dobrze i bezpiecz­nie, wysłuchiwał opowieści o historii Ludlow, sięgającej trzystu lat w przeszłość. Jud opowiadał, zupełnie jakby prze­żył to sam, i nigdy nie ględził. Nigdy też nie nudził Louisa, choć Rachel od czasu do czasu ziewała skrycie.

Zazwyczaj koło dziesiątej przechodził przez drogę do własnego domu i na ogół kochali się z Rachel. Od czasu pierwszego roku małżeństwa nigdy nie kochali się tak regu­larnie i nie zaznawali tak wiele rozkoszy. Rachel twierdziła, że to coś w wodzie ze studni artezyjskiej. Louis głosował za powietrzem stanu Maine.

Straszna śmierć Victora Pascowa pierwszego dnia jesien­nego semestru zaczęła zacierać się w pamięci, zarówno stu­dentów, jak i samego Louisa, choć rodzina Pascowów z pew­nością wciąż opłakiwała syna. Louis rozmawiał przez telefon z zapłakanym, na szczęście pozbawionym twarzy, ojcem Pascowa. Pragnął on jedynie upewnić się, iż Louis uczynił, co tylko możliwe, a lekarz zapewnił go, że zrobili to wszys­cy pracownicy. Nie napomknął o zamieszaniu, o rosnącej plamie na wykładzinie i o tym, że Victor zmarł niemal na­tychmiast po przyniesieniu do ambulatorium, choć to na zawsze odcisnęło się w jego wspomnieniach. Ci jednak, dla których Pascow był tylko kolejną ofiarą, powoli o nim zapo­minali.

Wciąż pamiętał też sen i incydent z lunatyzmem. Teraz jednak odnosił wrażenie, jakby spotkało to kogoś innego al­bo zobaczył to przypadkiem w telewizji. Podobnie rzecz mia­ła się z jego jedyną wizytą w salonie masażu sześć lat wcze­śniej. Oba wydarzenia zdawały się równie mało znaczące. Ot, drobne odstępstwa od normy, pozostawiające fałszywy rezo­nans, niczym odgłosy w komorze ech.

Zupełnie nie myślał o tym, co powiedział - lub czego nie powiedział - umierający Pascow.

W halloweenowy wieczór nadszedł przymrozek. Louis i Ellie zaczęli obchód od domu Crandallów. Ellie chichota­ła udatnie, jeżdżąc na miotle po kuchni Normy i została na­tychmiast uznana za „najsłodszą dziewczynkę, jaką kiedy­kolwiek widziałam. Prawda, Jud?”.

Jud zgodził się i zapalił papierosa.

- A gdzie Gage, Louis? Podobno jego też mieliście prze­brać.

Rzeczywiście planowali zabrać ze sobą Gage'a. Zwłasz­cza Rachel nie mogła się tego doczekać. Wraz z Missy Dan­dridge skomponowała mu kostium chrząszcza z rozprosto­wanymi wieszakami owiniętymi bibułką, udającymi czułki. Lecz Gage przeziębił się paskudnie i osłuchawszy jego płuca, w których nieco szemrało, i zerknąwszy na termometr za oknem, wskazujący o szóstej wieczór zaledwie pięć stopni, Louis odwołał zabawę. Rachel, choć zawiedziona, zgodziła się z mężem.

Ellie obiecała oddać Gage'owi część swoich cukierków, lecz jej przesadny smutek wydał się Louisowi sztuczny. Oj­ciec zastanawiał się, czy w głębi ducha dziewczynka nie cie­szy się, że Gage nie pójdzie z nimi, by opóźniać jej zabawę... i odebrać część zainteresowania.

- Biedny Gage - powiedziała tonem, zazwyczaj zarezer­wowanym dla ludzi cierpiących na śmiertelne choroby. Gage, nieświadom tego, co traci, siedział na kanapie i oglądał tele­wizję. Church drzemał obok niego.

- Ellie, czary - powiedział bez specjalnego zaintereso­wania i powrócił do ekranu.

- Biedny Gage - powtórzyła Ellie, wzdychając przesad­nie. Louis pomyślał o krokodylich łzach i uśmiechnął się sze­roko. Córeczka chwyciła go za rękę i zaczęła ciągnąć.

- Chodźmy, tatusiu. Chodźmy-chodźmy-chodźmy!

- Gage brzydko kaszle - rzekł teraz do Juda.

- Wielka szkoda - wtrąciła Norma. - Ale w przyszłym roku więcej zrozumie z tej zabawy. Daj torbę, Ellie... Oho!

Wzięła ze stojącego na stole półmiska jabłko i snickersa, ale oba przysmaki wymknęły się jej z ręki. Louisem wstrzą­snęło to, jak bardzo jej dłoń przypominała szpon. Schylił się i podniósł turlające się po podłodze jabłko. Jud znalazł sni­ckersa i wrzucił do torebki Ellie.

- Dam ci inne jabłko, słonko - powiedziała Norma. - To się obiło.

- Jest w porządku. - Louis próbował wrzucić je do to­rebki Ellie, lecz dziewczynka cofnęła się, ochronnym ruchem zamykając woreczek.

- Nie chcę obitego jabłka, tatusiu - oznajmiła, patrząc na ojca, jakby kompletnie oszalał. - Brązowe kropki. Fuj!

- Ellie, to okropnie niegrzeczne!

- Nie miej do niej pretensji, że mówi prawdę, Louis - wtrąciła Norma. - Wiesz chyba, że tylko dzieci mówią całą prawdę. Dlatego właśnie są dziećmi. Brązowe kropki to rze­czywiście paskudztwo.

- Dziękuję, pani Crandall. - Ellie spojrzała triumfalnie na ojca.

- Bardzo proszę, słonko.

Jud odprowadził ich na werandę. Ścieżką zbliżały się dwa małe duchy. Ellie rozpoznała w nich przyjaciół ze szko­ły i zaprowadziła z powrotem do kuchni. Przez moment Jud i Louis zostali sami.

- Jej artretyzm się pogarsza - zauważył Louis.

Jud przytaknął i pstryknięciem zgasił papierosa nad po­pielniczką.

- Tak. Każdej jesieni i zimy jest coraz gorzej. Ale tak źle jeszcze nigdy nie było.

- Co mówi lekarz?

- Nic. Nic nie mówi, bo Norma przestała go odwiedzać.

- Co takiego? Czemu?

Jud spojrzał na Louisa. W świetle reflektorów furgonet­ki czekającej na duchy wyglądał dziwnie bezbronnie.

- Chciałem cię poprosić w bardziej sprzyjającej chwi­li, Louis, ale obawiam się, że nie ma dobrej chwili na to, by narzucać się przyjacielowi. Czy zechciałbyś ją zba­dać?

Z kuchni dobiegały pohukiwania duchów i wiedźmowa­ty chichot Ellie, który ćwiczyła cały tydzień. Wszystko to brzmiało uroczo i świątecznie.

- Co jeszcze dzieje się z Normą? - spytał. - Czy ona cze­goś się boi, Jud?

- Miewa bóle w piersi - odparł cicho Jud. - Nie chce już odwiedzać doktora Weybridge'a. Trochę się martwię.

- Czy Norma się martwi?

Jud zawahał się. Wreszcie rzekł:

- Mam wrażenie, że się boi. Chyba dlatego nie chce wi­dzieć lekarza. W zeszłym tygodniu jedna z jej najstarszych przyjaciółek, Betty Coslow, umarła w EMMC. Rak. Były z Normą w jednym wieku. Norma się boi.

- Chętnie ją zbadam - zapewnił go Louis. - To nie pro­blem.

- Dzięki, Louis - odrzekł Jud z wdzięcznością. - Jeśli zdybiemy ją któregoś wieczoru i zaatakujemy obaj...

Jud urwał i zaczął nasłuchiwać, przechylając głowę. Ich oczy się spotkały.

Później Louis nie pamiętał, kiedy dokładnie jedno uczu­cie przekształciło się w inne. Kiedy próbował analizować sy­tuację, tylko kręciło mu się w głowie. Zapamiętał, iż cieka­wość zastąpiło przeczucie, że coś gdzieś jest poważnie nie tak. Ich oczy się spotkały. Przez moment obaj patrzyli na siebie bezradnie. Nie miał pojęcia, co robić.

- Buuuuuuu-huuuuuu - zawodziły w kuchni hallowee­nowe duszki. - Hooooo-hooooo. - I nagle „h” Zniknęło, a ich głosy uniosły się w przeraźliwym oooooo-OOOOOO! Potem jeden z duchów zaczął wrzeszczeć.

- Tatusiu! - W głosie Ellie pobrzmiewało napięcie i prze­rażenie. - Tatusiu, pani Crandall upadła!

- O Jezu! - niemal jęknął Jud.

Ellie wypadła na werandę. Jej czarna sukienka powie­wała. W dłoni ściskała miotłę. Zielona, wykrzywiona ze zgrozy twarz dziewczynki wyglądała jak oblicze karłowate­go alkoholika w ostatnim stadium zatrucia. Tuż za nią bie­gły zapłakane duchy.

Jud śmignął do środka, zdumiewająco energicznie, jak na człowieka po osiemdziesiątce. Nie, bardziej niż energicz­nie. Zręcznie jak młodzieniaszek. Raz po raz wykrzykiwał imię żony.

Louis schylił się i położył dłonie na ramionach Ellie.

- Zostań tu na werandzie. Zrozumiałaś?

- Tatusiu, boję się - szepnęła.

Dwa duchy minęły ich w pędzie i oddaliły się ścieżką, powiewając torebkami na cukierki i wykrzykując nazwisko matki.

Ignorując Ellie, która krzyczała, by wrócił, Louis pobiegł korytarzem do kuchni.

Norma leżała obok stołu na nierównym linoleum, zasłanym jabłkami i małymi batonikami Snickers. Najwyraźniej, pada­jąc, potrąciła ręką półmisek, który się wywrócił. Leżał teraz obok, niczym mały, żaroodporny latający talerz. Jud rozcierał jej przegub. Uniósł głowę i z napięciem spojrzał na Louisa.

- Pomóż mi, Louis - powiedział. - Pomóż Normie. Ona chyba umiera.

- Odsuń się! - polecił Louis. Ukląkł i jego kolano natra­fiło na jabłko, miażdżąc je. Poczuł, jak zimny sok przesiąka przez kolano starych sztruksów. W powietrzu rozszedł się kwaśny zapach.

Powtórka z Pascowa, pomyślał Louis i natychmiast ode­pchnął tę myśl. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

Poszukał pulsu i wyczuł coś słabego, rwącego się i szyb­kiego - nie uderzenia, raczej spazmy. Daleko posunięta aryt­mia, grożąca zatrzymaniem akcji serca. Zupełnie jak Elvis Presley, Normo, pomyślał. Rozpiął jej sukienkę, odsłania­jąc kremową jedwabną halkę. Całkowicie porwany wyuczo­ną rutyną, poruszając się własnym rytmem, odchylił jej gło­wę i rozpoczął masaż serca.

- Jud, posłuchaj - rzekł. Krawędź lewej dłoni w jednej trzeciej mostka, cztery centymetry nad wyrostkiem mieczy­kowatym. Prawa dłoń ściska lewy przegub, zwiększając na­cisk. Mocno, ale ostrożnie, by nie uszkodzić starych żeber. Nie ma powodów do paniki. I na miłość boską, nie można zgnieść starych płuc.

- Słucham - odparł Jud.

- Zabierz Ellie - rzekł. - Przejdźcie przez drogę; ostroż­nie, nie wpadnijcie pod samochód. Powiedz Rachel, co się stało. Powiedz, że potrzebna mi torba. Nie z gabinetu, lecz ta z najwyższej półki w sypialni. Będzie wiedziała, o którą chodzi. Każ jej zadzwonić na pogotowie w Bangor i wezwać karetkę.

- Bucksport jest bliżej - wtrącił Jud.

- Ale z Bangor szybciej dojadą. Idź, nie dzwoń sam. Niech Rachel to zrobi. Potrzebuję tej torby. - Ale kiedy dowie się, co się dzieje, pomyślał Louis, raczej jej tu nie przyniesie.

Jud odszedł. Louis usłyszał trzaśniecie siatkowych drzwi. Został sam z Normą Crandall i zapachem jabłek. Z salonu dobiegało miarowe tykanie zegara.

Nagle Norma westchnęła chrapliwie. Jej powieki zatrze­potały i Louis poczuł gwałtowną, lodowatą pewność.

Zaraz otworzy oczy... O, Chryste. Zaraz otworzy oczy i zacznie mówić o Cmętarzu Zwieżąt.

Ona jednak tylko spojrzała na Louisa niemal bezrozumnym wzrokiem, po czym jej powieki znów opadły. Louis zawstydził się samego siebie, swego niemądrego strachu. Jednocześnie po­czuł nadzieję i ulgę. W jej oczach dostrzegł ból, lecz nie śmiertel­ne cierpienie. Wyglądało na to, że atak nie był poważny.

Louis dyszał, zlany potem. Tylko lekarze w telewizji wy­konywali masaż serca bez wysiłku; podczas prawdziwego zabiegu spalało się mnóstwo kalorii. Wiedział, że jutro będą bolały go mięśnie rąk i ramion.

- Mogę jakoś pomóc?

Obejrzał się. Przez próg z wahaniem przestąpiła kobieta w spodniach i brązowym swetrze. Jedną zwiniętą w pięść dłoń przyciskała do piersi. Matka duchów, pomyślał Louis. Uznał, że jest przerażona, ale nie bezradna.

- Nie - odparł. A potem: - Tak. Proszę zmoczyć ście­reczkę. Wykręcić i położyć jej na czole.

Ruszyła, by wykonać polecenie. Louis spuścił wzrok. Oczy Normy znów były otwarte.

- Louisie, upadłam - szepnęła. - Chyba zemdlałam.

- Miałaś kłopoty z sercem - odrzekł Louis. - Nie wyglą­da to zbyt poważnie. Teraz odpręż się i nic nie mów.

Chwilę odpoczął, po czym znów zmierzył jej puls. Serce bi­ło stanowczo za szybko. Doktor Tucker z Akademii Medycz­nej Uniwersytetu w Chicago nazwał to kiedyś kodem Morse'a: serce bije regularnie, po czym na moment przyspiesza, wykonu­jąc serię uderzeń niemal przypominających migotanie i znów zaczyna bić normalnie. Puk, puk, puk. ŁUP, ŁUP, ŁUP. Puk, puk, puk, puk. Niedobry znak, ale lepszy niż arytmia.

Kobieta przyniosła ściereczkę i położyła ją na czole Nor­my. Cofnęła się niepewnie. W tym momencie zjawił się Jud z torbą.

- Louis?

- Nic jej nie będzie. - Louis spojrzał na Juda, w istocie jednak mówił do Normy. - Pogotowie już jedzie?

- Twoja żona właśnie do nich dzwoni. Nie czekałem.

- Tylko nie... szpital - szepnęła Norma.

- Owszem, szpital - odparł Louis. - Pięciodniowa ob­serwacja, leki, a potem o własnych siłach wracasz do domu jak grzeczna dziewczynka. A jeśli powiesz coś jeszcze, zmu­szę cię do zjedzenia wszystkich tych jabłek, z ogryzkami.

Uśmiechnęła się słabo i znów zamknęła oczy. Louis otworzył torbę, pogrzebał w niej, znalazł isodil i wytrząsnął na dłoń jedną pastylkę, tak małą, że spokojnie mieściła się na białym czubku paznokcia. Zamknął fiolkę i chwycił pa­stylkę palcami.

- Normo, słyszysz mnie? - Tak.

- Chcę, żebyś otworzyła usta. Zrobiłaś sztuczkę, teraz dostaniesz cukierka. Wsunę ci pod język pastylkę. Maleń­ką. Chcę, żebyś ją tam przytrzymała, póki się nie rozpuści. Będzie trochę gorzka, ale nie przejmuj się tym. W porządku?

Otwarła usta, z których zionęła woń starych protez. Przez moment Louis poczuł przejmujący żal. Leżała tak na podłodze własnej kuchni, wśród jabłek i halloweenowych cukierków. A kiedyś była siedemnastolatka, młodzieńcy z sąsiedztwa z zainteresowaniem zerkali na jej piersi. Miała własne zęby i końskie serce pod koszulą.

Przykryła językiem pigułkę i skrzywiła się lekko. Lekar­stwo rzeczywiście miało gorzki smak. Jak zawsze. Ale Nor­ma nie była Victorem Pascowem, któremu nikt nie zdołałby pomóc. Louis uznał, iż staruszka dożyje następnego dnia. Jej dłoń uniosła się. Jud ujął ją łagodnie.

Louis wstał, znalazł odwrócony półmisek i zaczął zbierać dziecięce przysmaki. Kobieta, która przedstawiła się jako pani Storey z tej samej ulicy, pomogła mu, po czym oznajmi­ła, że musi wracać do wozu. Jej chłopcy bardzo się bali.


Date: 2015-12-17; view: 607


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 8 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 10 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)