Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ JEDENASTY

Błyskawica

 

Harry nie bardzo wiedział, jak mu się udało dotrzeć do piwnicy Miodowego Królestwa i jak przewędrował przez mroczny korytarz. Wydawało mu się, że natychmiast znalazł się z powrotem w zamku, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, bo w głowie mu huczało od słów, które dopiero co usłyszał.

Dlaczego nikt mu o tym nie powiedział? Dumbledore, Hagrid, pan Weasley, Korneliusz Knot... dlaczego nikt nigdy nie wspomniał o tym, że rodzice Harry’ego zginęli, bo zdradził ich najlepszy przyjaciel?

Ron i Hermiona obserwowali go z niepokojem podczas kolacji, powstrzymując się od komentowania tego, co wszy­scy troje podsłuchali, bo Percy siedział w pobliżu. Kiedy weszli do zatłoczonego pokoju wspólnego Gryfonów, oka­zało się, że Fred i George odpalili już pół tuzina łajnobomb, świętując koniec semestru. Harry, który nie chciał wdawać się z nimi w rozmowę na temat wypadu do Hogsmeade, wymknął się po cichu do sypialni i od razu podszedł do swojego sekretarzyka przy łóżku. Odsunął książki i szybko znalazł to, czego szukał - oprawiony w skórę album ze zdjęciami, który Hagrid podarował mu dwa lata temu, pełen czarodziejskich zdjęć jego rodziców. Usiadł na łóżku, zasunął kotary i zaczął przewracać strony, aż w końcu...

Zobaczył ich ślubną fotografię. Ojciec machał do niego ręką, uradowany, a niesforne czarne włosy, które Harry po nim odziedziczył, sterczały mu we wszystkie strony. Tuż obok niego stała matka, promieniejąca szczęściem. A tu... tak, to musiał być on... ich najlepszy przyjaciel... Do tej pory Harry w ogóle nie zwracał na niego uwagi.

Gdyby nie wiedział, że to właśnie Black, nigdy by go nie rozpoznał na tej starej fotografii. Nie miał zapadniętej, woskowatej twarzy, przeciwnie, był przystojny, uśmiech­nięty, szczęśliwy. Czy już wtedy pracował dla Voldemorta? Czy już planował śmierć tych dwojga, którzy stali obok niego? Czy zdawał sobie sprawę, że czeka go dwanaście lat życia w Azkabanie, dwanaście lat, po których nikt go nie pozna?

Ale na niego dementorzy tak nie działają, pomyślał Har­ry, wpatrując się w roześmianą twarz. Nie musi wysłuchi­wać krzyków mojej mamy, kiedy podejdą bliżej...

Zatrzasnął album, schował go w szufladzie, zdjął szaty i okulary, położył się i upewnił, że kotary wokół łóżka są szczelnie zasunięte.



Ktoś otworzył drzwi dormitorium.

- Harry? - usłyszał niepewny głos Rona.

Leżał cicho, udając, że już śpi. Ron wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Harry przetoczył się na plecy; oczy miał szeroko otwarte.

Nienawiść burzyła się w nim jak trucizna, nienawiść, jakiej dotąd nie znał. Widział twarz Blacka śmiejącego się do niego poprzez ciemność, jakby ktoś przesuwał mu przed oczami fotografię z albumu, widział Syriusza Blacka roztrzaskującego Petera Pettigrew (przypominającego Neville’a Longbottoma) na tysiąc kawałków. Słyszał (choć nie miał pojęcia, jak może brzmieć jego głos) podniecony szept Blacka: „To już się stało, panie mój i mistrzu... Potterowie uczynili mnie swoim Strażnikiem Tajemnicy..." A potem usłyszał inny głos, inny przeraźliwy śmiech, ten sam, który rozbrzmiewał w jego głowie zawsze, gdy w pobliżu znaleźli się dementorzy...

 

- Harry... wyglądasz okropnie.

Harry zasnął dopiero o świcie. Obudził się w opustosza­łym już dormitorium, ubrał się i zszedł spiralnymi schodami do wspólnego pokoju, w którym też nie było nikogo prócz Rona, który jadł miętową ropuchę, masując sobie żołądek, i Hermiony, która rozłożyła swoje książki i pergaminy na trzech stołach.

- Gdzie są wszyscy? - zapytał Harry.

- Wyjechali! Dziś jest pierwszy dzień ferii, zapom­niałeś? - powiedział Ron, przyglądając mu się uważnie.

- Zaraz będzie drugie śniadanie, właśnie miałem cię obudzić.

Harry opadł na fotel przy kominku. Za oknami wciąż padał śnieg. Krzywołap rozciągnął się przed kominkiem jak duży dywanik w imbirowym kolorze.

- Naprawdę nie najlepiej wyglądasz, Harry - po­wiedziała Hermiona, zaglądając mu z niepokojem w twarz.

- Nic mi nie jest.

- Posłuchaj, Harry - Hermiona wymieniła spojrze­nia z Ronem - ja wiem, że to, co wczoraj usłyszeliśmy, musiało cię bardzo poruszyć. Ale chodzi o to, że nie wolno ci popełnić żadnego głupstwa.

- Na przykład? - zapytał Harry.

- Na przykład szukać tego Blacka - powiedział ostro Ron.

Harry był pewien, że rozmawiali już o tym, kiedy spał. Milczał.

- Nie zrobisz tego, Harry, prawda? - zapytała Hermiona.

- Przecież nie warto umierać za takiego drania - dodał Ron.

Harry spojrzał na nich. W ogóle nic nie rozumieli.

- Czy wiecie, co widzę i słyszę za każdym razem, gdy dementor znajdzie się blisko mnie? - Ron i Hermiona potrząsnęli przecząco głowami, a miny mieli wystraszone. - Słyszę krzyk mojej mamy, która błaga Voldemorta o li­tość nade mną. A gdybyście słyszeli krzyk swojej mamy, wiedząc, że za chwilę umrze, trudno by wam było o tym zapomnieć. I gdybyście się dowiedzieli, że ktoś, kogo uwa­żała za swojego najlepszego przyjaciela, zdradził i nasłał na nią Voldemorta...

- Sam nic nie możesz zrobić! - krzyknęła Hermio­na. - Dementorzy złapią Blacka i wsadzą z powrotem do Azkabanu i... i zabiorą się za niego!

- Słyszałaś, co mówił Knot. Azkaban nie działa na Blacka tak, jak na normalnych ludzi. Dla niego to nie jest kara taka jak dla innych.

- Więc co zrobisz? - zapytał Ron. - Chcesz... chcesz zabić Blacka, czy co?

- Nie bądź głupi - powiedziała Hermiona przera­żonym głosem. - Harry nikogo nie chce zabić, prawda, Harry?

Harry milczał. Nie wiedział, co chce zrobić. Wiedział tylko, że nie może siedzieć bezczynnie, póki Black jest na wolności. Tego by chyba nie zniósł.

- Malfoy wie - powiedział nagle. - Pamiętacie, co mi powiedział na eliksirach? „Gdyby to o mnie chodziło... to... to sam bym go wytropił. Chciałbym się zemścić".

- Więc wolisz słuchać rad Malfoya niż naszych? - rozzłościł się Ron. - A wiesz, co dostała matka tego Petera Pettigrew, kiedy Black z nim skończył? Tata mi powiedział... Order Merlina pierwszej klasy i palec swojego syna w szkatułce... To był największy fragment ciała, jaki im się udało znaleźć. Black to szaleniec, Harry, i jest bardzo nie­bezpieczny...

- Malfoyowi musiał o tym powiedzieć ojciec - ciąg­nął Harry, nie zwracając uwagi na słowa Rona. - On też należał do najściślejszego grona zwolenników Voldemorta...

- Może byś używał formy „Sami-Wiecie-Kogo", do­brze? - przerwał mu ze złością Ron.

- ...więc to chyba oczywiste, że Malfoyowie wiedzieli o wszystkim, o tym, że Black pracował dla Voldemorta...

- ...a Malfoy z rozkoszą zobaczyłby cię rozwalonego na milion kawałeczków, jak tego Petera Pettigrew! Weź się w garść, Harry. Malfoy po prostu ma nadzieję, że sam dasz się zabić, zanim będzie musiał grać przeciw tobie w meczu quidditcha.

- Harry, błagam - odezwała się Hermiona, a jej oczy napełniły się łzami - błagam, bądź rozsądny. Black zrobił coś strasznego, coś okropnego, ale... n-nie wystawiaj się na niebezpieczeństwo... tego właśnie Black chce... Och, Harry, wpadniesz prosto w jego łapy, jeśli zaczniesz go szukać. Twoi rodzice nie chcieliby, żeby stała ci się krzywda, prawda? Na pewno by nie chcieli, żebyś szukał Blacka!

- Nigdy się nie dowiem, czego by chcieli, bo dzięki Blackowi nigdy nie miałem i nie będę miał okazji z nimi porozmawiać - odpowiedział krótko Harry.

Zaległa cisza. Przez chwilę nic się nie działo, tylko Krzywołap przeciągnął się z rozkoszą, wysuwając pazury. W we­wnętrznej kieszeni Rona coś zadygotało.

- Słuchajcie, są ferie! - rzekł Ron, najwidoczniej pragnąc zmienić temat. - Zbliża, się Boże Narodzenie! Chodźmy... chodźmy odwiedzić Hagrida. Nie byliśmy u niego od wieków!

- Nie! - powiedziała szybko Hermiona. - Harry’emu nie wolno opuszczać zamku...

- Tak, idziemy - odezwał się Harry, wstając. - Zapytam go, dlaczego nawet nie wspomniał o Blacku, kiedy mi opowiadał o moich rodzicach!

Nie taki obrót rozmowy miał Ron na myśli, próbując zmienić temat.

- A może lepiej... zagrajmy w szachy - wypalił - albo w gargulki. Percy zostawił komplet...

- Nie, idziemy odwiedzić Hagrida - powiedział sta­nowczo Harry.

Udali się więc do swoich sypialni po peleryny, przeleźli przez dziurę za portretem („Stawajcie i walczcie, żółtobrzuche kundle!”), a potem powędrowali przez opusto­szały zamek i wyszli przez dębowe drzwi na zaśnieżone błonia.

Szli wolno, zostawiając za sobą w sypkim śniegu płytką ścieżkę, a skarpetki i brzegi peleryn szybko im się przemo­czyły. Zakazany Las wyglądał jak zaczarowany; wszystkie drzewa powleczone były srebrem, a chatka Hagrida przy­pominała lodowy tort.

Ron zapukał, ale nie usłyszeli żadnej odpowiedzi.

- Czyżby wyszedł? - zapytała Hermiona, trzęsąc się pod swoją peleryną.

Ron przyłożył ucho do drzwi.

- Jakiś dziwny odgłos... Posłuchajcie... czy to Kieł? Harry i Hermiona też przyłożyli uszy do drzwi. Z we­wnątrz dochodziły ciche jęki i skomlenia.

- Może lepiej pójdźmy po kogoś - powiedział Ron, rozglądając się nerwowo.

- Hagridzie! - krzyknął Harry, waląc pięścią w drzwi. - Hagridzie, jesteś tam?

Usłyszeli ciężkie kroki i po chwili drzwi otworzyły się z hukiem. Hagrid stał na progu; oczy miał czerwone i zapuchnięte, a na skórzaną kamizelę kapały obficie łzy.

- Słyszeliście?! - ryknął i objął Harry’ego za kark, wieszając się na nim całym ciężarem.

Hagrid był wzrostu przynajmniej dwóch normalnych ludzi, więc Harry jęknął, zachwiał się i byłby upadł, gdyby Ron i Hermiona nie złapali Hagrida pod łokcie i zaciągnęli, z pomocą Harry’ego, z powrotem do chaty. Dowlekli go do najbliższego krzesła, na które się osunął, oparłszy łokcie na stole. Przez cały czas trząsł się i szlochał, a policzki lśniły mu od łez, które nikły w jego rozwichrzonej brodzie.

- Hagridzie, o co chodzi? - zapytała przerażona Hermiona.

Harry dostrzegł jakiś urzędowy list leżący na stole.

- Co to jest, Hagridzie?

Hagrid załkał jeszcze gwałtowniej, ale podsunął list Harry’emu, który wziął go i przeczytał na głos:

Szanowny Panie Hagridzie!

W toku naszego dochodzenia w sprawie ataku hipogryfa na ucznia podczas prowadzonej przez Pana lekcji przyjęliśmy zapewnienie profesora Dumbledore’a, że nie ponosi Pan odpowiedzialności za ten żałosny incydent,

- No to wszystko jest okej! - ucieszył się Ron, kle­piąc Hagrida po ramieniu.

Hagrid nie przestawał jednak szlochać i machnął jedną ze swoich olbrzymich rąk, zachęcając Harry’ego, by czytał dalej.

Musimy jednak stwierdzić, że rzeczony hipogryf wzbu­dził nasz niepokój. Postanowiliśmy więc rozpatrzyć oficjal­ną skargę, złożoną przez pana Lucjusza Malfoya, powie­rzając dalsze dochodzenie Komisji Likwidacji Niebezpiecz­nych Stworzeń. Przesłuchanie odbędzie się 20 kwietnia i prosimy, aby stawił się Pan w tym dniu, razem z rzeczo­nym hipogryfem, w biurze komisji w Londynie. Do tego czasu hipogryf powinien zostać spętany i odizolowany.

Łączymy wyrazy szacunku...

Pod spodem widniała lista nazwisk członków rady nad­zorczej Hogwartu.

- Ojej - jęknął Ron. - Ale przecież sam mówiłeś, że Hardodziob nie jest złym hipogryfem. Założę się, że jak go zobaczą...

- Nie znacie tych gargulców z komisji! - wykrztusił Hagrid, ocierając oczy rękawem. - Oni nienawidzą nie­zwykłych stworzeń!

Nagle z kąta chaty dobiegł ich dziwny odgłos. Odwrócili się szybko i zobaczyli w kącie hipogryfa, który rozszarpywał coś dziobem. Podłoga obryzgana była świeżą krwią.

- Nie mogłem go zostawić spętanego na tym śniegu! - ryknął Hagrid. - Samiuteńkiego! W Boże Naro­dzenie!

Harry, Ron i Hermiona spojrzeli po sobie. Wiedzieli już, czym dla Hagrida są „niezwykłe stworzenia"; inni nazywali je po prostu „przerażającymi potworami". Z drugiej strony Hardodziob wyglądał całkiem niewinnie, w każdym razie w porównaniu ze smokami i olbrzymimi trójgłowymi psa­mi. Biorąc pod uwagę zwykłe upodobania Hagrida, można go było nawet uznać za milutkie stworzenie.

- Będziesz musiał przygotować sobie obronę, Hagridzie – powiedziała Hermiona, siadając i kładąc dłoń na potężnym przedramieniu olbrzyma. - Na pewno zdołasz im udowodnić, że Hardodziob nie zrobi nikomu krzywdy.

- Guzik ich to obchodzi! - załkał Hagrid. - Ta piekielna komisja siedzi w kieszeni Lucjusza Malfoya! Mają przed nim pietra! A jak przegram, to Hardodzioba...

Przejechał palcem po szyi, a potem jęknął okropnie i ukrył twarz w dłoniach.

- A Dumbledore? - zapytał Harry.

- Już i tak dużo dla mnie zrobił. Ma na łbie dość własnych kłopotów, z tymi dementorami i Syriuszem Blackiem czającym się w pobliżu...

Ron i Hermiona spojrzeli szybko na Harry’ego, jakby się bali, że za chwilę zacznie robić Hagridowi wyrzuty z powo­du przemilczenia przez niego prawdy o Blacku. Ale Harry nie mógł się na to zdobyć - teraz, kiedy Hagrid był w tak żałosnym stanie.

- Posłuchaj, Hagridzie - powiedział. - Nie mo­żesz się poddawać. Hermiona ma rację, musisz się dobrze przygotować. Możesz nas wezwać na świadków...

- Na pewno czytałeś o przypadku pogryzienia przez hipogryfa - wtrąciła Hermiona - kiedy go uwolniono od zarzutów. Znajdę ci to, Hagridzie, i sprawdzę, o co tam dokładnie chodziło.

Hagrid szlochał coraz głośniej. Harry i Hermiona spoj­rzeli znacząco na Rona.

- Ee... może zaparzę herbaty? - zapytał Ron. Harry zrobił wielkie oczy.

- Moja mama zawsze parzy herbatę, gdy ktoś jest zdenerwowany - mruknął Ron, wzruszając ramionami.

W końcu, po wielu zapewnieniach o chęci pomocy, przed parującym dzbanem herbaty stojącym na stole, Hagrid wydmuchał nos w chustkę wielkości obrusa i powiedział:

- Macie rację. Nie mogę się rozklejać. Muszę się wziąć w garść...

Spod stołu wylazł Kieł i położył mu łeb na kolanie.

- Ostatnio nie byłem sobą - rzekł Hagrid, głasz­cząc Kła jedną ręką, a drugą ocierając sobie twarz. - Martwiłem się Hardodziobem... i że nikt nie lubi moich lekcji...

- My je lubimy! - skłamała natychmiast Hermiona.

- Tak, są fantastyczne! - dodał Ron, krzyżując pal­ce pod stołem. - Ee... jak się mają gumochłony?

- Pozdychały - odpowiedział ponuro Hagrid. - Za dużo sałaty.

- Och, nie! - zawołał Ron, a wargi mu zadrgały.

- A jak przechodzę obok tych dementorów, to mnie aż trzęsie - dodał Hagrid i wzdrygnął się. - A mu­szę przechodzić za każdym razem, kiedy idę wypić coś w Trzech Miotłach. Cholibka, jakbym znowu był w Azkabanie...

Zamilkł i zaczął siorbać herbatę. Harry, Ron i Hermiona wpatrywali się w niego z napięciem. Po raz pierwszy wspo­mniał o swoim krótkim pobycie w Azkabanie. Po chwili milczenia Hermiona zagadnęła:

- To okropne miejsce, prawda?

- Nie macie pojęcia - odpowiedział cicho Hagrid. - Nigdy przedtem nie byłem w czymś takim. Myślałem, że już mi odbija. Wciąż mi to wszystko we łbie łomotało... dzień, kiedy mnie wylali z Hogwartu... dzień, w którym umarł mój tata... dzień, w którym musiałem oddać Norberta...

Oczy napełniły mu się łzami. Norbert był smoczątkiem, które Hagrid kiedyś wygrał w karty.

- Po jakimś czasie zapomina się, kim się jest. Po prostu chce się zdechnąć. Myślałem tylko o jednym, żeby umrzeć we śnie... Jak mnie wypuścili, to jakbym się na nowo naro­dził, wszystko wróciło, mówię wam, to było najwspanialsze uczucie na świecie! A dementorzy wcale nie byli z tego zadowoleni, że wychodzę.

- Przecież okazało się, że jesteś niewinny! - zawoła-' la Hermiona.

Hagrid prychnął.

- Myślisz, że to ich obchodzi? Mają to gdzieś. Im zależy tylko na tym, żeby mieć pod ręką parę setek ludzi, żeby wysysać z nich szczęście, ot co. W nosie mają, czy jesteś winny, czy niewinny.

Zamilkł na chwilę, wpatrując się w swoją herbatę. A po­tem powiedział cicho:

- Tak se myślałem... żeby puścić Hardodzioba... żeby gdzieś odleciał... ale jak wytłumaczyć hipogryfowi, żeby gdzieś się ukrył? No i... tego... boję się złamać prawo... - Spojrzał po nich i łzy znowu potoczyły mu się po policzkach. - Nie chcę wrócić do Azkabanu. Nigdy.

 

Odwiedziny u Hagrida nie dostarczyły im rozrywki, wywar­ły jednak na Harrym skutek, o który Ronowi i Hermionie tak chodziło. Choć nie zapomniał o Blacku, nie mógł wciąż myśleć wyłącznie o zemście, jeśli chciał pomóc Hagridowi w jego konflikcie z Komisją Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń. Następnego dnia poszli we trójkę do biblioteki i wrócili do pustego pokoju wspólnego obładowani książka­mi, które miały im pomóc w przygotowaniu obrony Hardodzioba. Usiedli przed huczącym kominkiem i powoli przewracali stronice zakurzonych tomów, poszukując słyn­nych przypadków dotyczących groźnych zwierząt, od czasu do czasu odzywając się do siebie, gdy któreś natrafiło na coś ważnego.

- Tu jest coś... przypadek z 1722 roku... ale hipogryf został skazany... Ojej, zobaczcie, co mu zrobili, to odrażające...

- To może pomóc, zobaczcie... mantykora zaatakowa­ła kogoś w 1296 roku i nic jej nie zrobili... Och... nie... tylko dlatego, że wszyscy tak się bali, że nikt nie chciał do niej podejść...

Tymczasem w całym zamku pojawiły się już, jak zwykle, wspaniałe dekoracje bożonarodzeniowe, choć prawie nikt nie pozostał, aby je podziwiać. Grube girlandy z ostrokrzewu i jemioły wisiały wzdłuż korytarzy, tajemnicze światełka płonęły wewnątrz każdej zbroi, a w Wielkiej Sali stanęło jak zwykle dwanaście choinek połyskujących złotymi gwiazdkami. Rozkoszna woń świątecznych potraw rozchodziła się po korytarzach, a w Wigilię pachniało już tak mocno, że nawet Parszywek wychylił nos z kieszeni Rona.

W poranek bożonarodzeniowy Harry’ego obudził Ron, ciskając w niego poduszką.

- Hej! Prezenty!

Harry sięgnął po okulary, nałożył je i spojrzał w nogi swojego łóżka, gdzie pojawił się mały stosik paczek. Ron już rozrywał opakowania swoich prezentów.

- Jeszcze jeden sweter od mamy... znowu kolor kaszta­nowy... zobacz, czy też dostałeś.

Harry też dostał. Pani Weasley przysłała mu szkarłatny sweter z lwem Gryffindoru na piersiach, a także tuzin do­mowych babeczek z budyniem, placek świąteczny i pudełko bloku orzechowego. Kiedy odłożył to wszystko na bok, zobaczył pod spodem długą, wąską paczkę.

- Co to? - zapytał Ron, trzymając świeżo rozpako­waną parę skarpetek koloru kasztanowego w ręku.

- A bo ja wiem...

Harry rozerwał papier i aż go zatkało na widok wspania­łej, błyszczącej miotły, która wytoczyła się na pościel. Ron rzucił skarpetki i zeskoczył ze swojego łóżka, żeby lepiej się przyjrzeć.

- Nie wierzę własnym oczom - powiedział ochry­płym głosem.

Była to Błyskawica, wymarzona miotła, taka sama, jak ta, którą Harry chodził oglądać na ulicy Pokątnej. Chwycił ją, a rączka błysnęła w półmroku. Poczuł znajome wibracje i puścił ją, a miotła zawisła w powietrzu we właściwej pozycji, gotowa, by jej dosiąść. Zachwycony, przebiegał oczami od złotego numeru rejestracyjnego na końcu rączki po idealnie gładkie brzozowe witki.

- Kto ci to przysłał? - zapytał Ron prawie szeptem.

- Poszukaj, może tu gdzieś jest kartka - odpowie­dział Harry.

Ron zaczął gorączkowo przeszukiwać opakowanie Bły­skawicy.

- Nie ma nic! Harry, kto wydał na ciebie taką kupę forsy?

- No cóż - odrzekł Harry, wciąż oszołomiony - założę się, że nie Dursleyowie.

- A ja idę o zakład, że to Dumbledore - powiedział Ron, krążąc wokół Błyskawicy i chłonąc oczami każdy jej cal. - Już raz przysłał ci anonimowo pelerynę-niewidkę...

- No, ale w końcu należała do mojego taty. Dumble­dore tylko mi ją przekazał. Nie wydałby na prezent dla mnie setek galeonów. Przecież nie może dawać uczniom takich drogich prezentów...

- I właśnie dlatego nie dołączył żadnej kartki! - upierał się Ron. - Zęby jakiś parszywiec w rodzaju Malfoya nie powiedział, że to faworyzowanie ulubieńców. Hej, Harry... - Ron ryknął śmiechem. - Malfoy! Wyobra­żasz sobie jego minę? Chyba się pochoruje z zazdrości! Słuchaj, przecież to jest Błyskawica, miotła o standardzie międzynarodowym!

- Nie mogę w to uwierzyć - mruknął Harry, gła­dząc rączkę Błyskawicy, podczas gdy Ron padł na jego łóżko i tarzał się ze śmiechu na myśl o Malfoyu. - Kto...

- Wiem - powiedział Ron, opanowując się nagle. - Wiem, kto to może być... Lupin!

- Co? - Teraz Harry zaczął się śmiać. - Lupin! Wiesz co? Gdyby miał tyle złota, kupiłby sobie nowe ciuchy.

- Tak, ale on ciebie lubi - rzekł Ron. - I nie było go tutaj, kiedy twój Nimbus się roztrzaskał, mógł o tym usłyszeć i postanowił odwiedzić Pokątną, żeby ci to kupić..

- O czym ty mówisz, Ron? Że go tutaj nie było? - zdziwił się Harry. - Przecież był wtedy chory.

- No, ale w szpitalnym skrzydle go nie widziałem A byłem tam, bo czyściłem nocniki... Pamiętasz, ten szlaban od Snape’a.

Harry zmarszczył czoło.

- Nie sądzę, żeby Lupina było stać na coś takiego.

- Z czego się tak śmialiście?

Właśnie weszła Hermiona. Miała na sobie szlafrok, a w ramionach trzymała Krzywołapa, który był wyraźnie naburmuszony. Na szyi miał sznurek błyszczących pa­ciorków.

- Nie przynoś go tutaj! - krzyknął Ron i rzucił się, by wygrzebać Parszywka z pościeli, po czym wepchnął go do kieszeni swojej piżamy. Ale Hermiona go nie słuchała. Upuściła Krzywołapa na puste łóżko Seamusa i gapiła się z otwartymi ustami na Błyskawicę.

- Och, Harry! Od kogo to dostałeś?

- Nie mam pojęcia - odpowiedział Harry. - Nie było żadnej kartki, nic.

Ku jego zdumieniu Hermiona wcale nie sprawiała wra­żenia podnieconej czy zaintrygowanej tą wiadomością. Przeciwnie, zasępiła się i przygryzła wargi.

- Co ci jest? - zapytał Ron.

- No, nie wiem... - odpowiedziała powoli Hermio­na - ale to chyba trochę dziwne, prawda? To znaczy... to chyba jest dobra miotła, co?

Ron westchnął głośno, wyraźnie poirytowany.

- Hermiono, to jest najlepsza miotła, jaką dotąd wy­produkowano.

- Więc musiała być bardzo droga...

- Założę się, że kosztowała więcej niż wszystkie miotły Ślizgonów razem - powiedział uradowany Ron.

- No to... kto mógł przysłać Harry’emu taki drogi prezent bez żadnej kartki?

- A czy to ważne? - żachnął się Ron. - Harry, słuchaj, mógłbym się na niej przelecieć, co?

- Uważam, że na razie nikt nie powinien jej dosiadać! - oświadczyła Hermiona ostrym tonem.

Harry i Ron wytrzeszczyli na nią oczy.

- A co według ciebie Harry ma z nią zrobić? Zamieść podłogę? - zapytał Ron.

Ale zanim Hermiona zdążyła odpowiedzieć, Krzywołap skoczył z łóżka Seamusa prosto na pierś Rona.

- ZABIERAJ... GO... STĄD! - wrzasnął Ron, kie­dy Krzywołap zanurzył pazury w jego piżamie, a Parszywek zdecydował się na dziką ucieczkę, skacząc mu przez ramie.

Ron złapał Parszywka za ogon i wymierzył kopniaka Krzywołapowi, ale trafił nie w niego, tylko w kufer stojący w nogach łóżka Harry’ego. Kufer się przewrócił, a Ron zaczął podskakiwać w miejscu, wyjąc z bólu.

Nagle Krzywołap wyprężył grzbiet i zjeżył sierść: coś zagwizdało przenikliwie. Ze starej skarpetki wuja Vernona wypadł fałszoskop i wirował po podłodze, błyskając zło­wrogo.

- Zapomniałem o nim! - powiedział Harry, schyla­jąc się i podnosząc fałszoskop. - Nigdy nie noszę tych skarpetek, chyba że już muszę...

Fałszoskop wirował mu teraz na dłoni i wciąż gwizdał przeraźliwie. Krzywołap prychał i syczał.

- Hermiono, może wreszcie zabierzesz stąd tego kota, dobrze? - powiedział Ron, który siedział na łóżku Harry’ego i trzymał się za duży palec u nogi. - Możesz coś z tym zrobić? - zwrócił się do Harry’ego, kiedy Hermio­na wyszła z pokoju śmiertelnie obrażona, wynosząc Krzywołapa, który utkwił w Ronię swoje żółte ślepia.

Harry zawinął fałszoskop w jedną skarpetkę, włożył ją do drugiej, po czym wrzucił zawiniątko do kufra. Teraz w sypialni słychać było tylko jęki bólu i wściekłości Rona. Parszywek skulił się w jego dłoniach. Harry już dawno nie widział szczurka, zwykle śpiącego w kieszeni Rona albo w jego łóżku, więc był niemile zaskoczony, widząc, że zwie­rzątko, niegdyś dość tłuste, jest teraz okropnie wychudzone, a futerko ma wyleniałe.

- Nie wygląda najlepiej.

- To przez ten ustawiczny stres! - powiedział Ron. - Czułby się znakomicie, gdyby ten głupi futrzak zostawił go w spokoju!

Harry, pamiętając o tym, jak sprzedawczyni w Magicz­nej Menażerii mówiła o szczurach, że żyją tylko do trzech lat, czuł jednak, że jeśli Parszywek nie ma w sobie czaro­dziejskich mocy - a jak dotąd nigdy ich nie przejawił - to pozostało mu już niewiele życia. I mimo częstych utyski­wań Rona, że Parszywek jest nudny i bezużyteczny, był pewny, że Ronowi bardzo będzie go brakować.

Tego ranka w pokoju wspólnym nie odczuwało się na­stroju Bożego Narodzenia. Hermiona zamknęła Krzywołapa w swoim dormitorium, ale była wściekła na Rona za to, że próbował go kopnąć, a Ron wściekał się na Hermionę, bo Krzywołap zachowywał się tak, jakby miał ochotę zjeść Parszywka. Harry zrezygnował z namawiania ich do zgody i pochłonięty był bliższymi oględzinami Błyskawi­cy, którą przyniósł z sypialni. Z jakiegoś powodu Hermionie to też się nie podobało; nic nie powiedziała, ale co jakiś czas łypała ponuro na miotłę, jakby i ona krytykowała jej kota.

W porze drugiego śniadania zeszli do Wielkiej Sali, gdzie zobaczyli, że stoły poszczególnych domów przywarły do ścian, a pośrodku sali ustawiono jeden stół nakryty dla dwunastu osób. Siedzieli już przy nim profesorowie Dumbledore, McGonagall, Snape, Sprout i Flitwick, a także woźny Filch, który rozstał się ze swoim nieśmiertelnym brązowym fartuchem i miał na sobie bardzo stary wypłowiały frak. Prócz nich było tylko troje uczniów, dwójka najwyraźniej przerażonych pierwszoroczniaków i Ślizgon z piątej klasy o dość posępnym wyrazie twarzy.

- Wesołych świąt! - zawołał Dumbledore, gdy Harry, Ron i Hermiona podeszli do stołu. - Jest nas tak mało, że byłoby głupio siedzieć przy osobnych stołach... Siadajcie, siadajcie!

Harry, Ron i Hermiona usiedli przy końcu stołu.

- Niespodzianki! - zachęcił wszystkich Dumble­dore, podsuwając koniec wielkiego srebrnego cukierka Snape’owi, który chwycił go niechętnie i pociągnął. Cukierek wystrzelił i rozpadł się, ukazując duży, spiczasty kapelusz czarownicy z wypchanym sępem na czubku.

Harry przypomniał sobie bogina, zerknął na Rona i obaj zdusili w sobie śmiech; Snape zacisnął wargi i popchnął kapelusz ku Dumbledore’owi, który natychmiast włożył go sobie na głowę.

- No to wsuwamy! - zawołał dziarsko, uśmiechając się do wszystkich.

Harry nakładał sobie właśnie pieczone ziemniaki, kiedy drzwi Wielkiej Sali otworzyły się ponownie i ukazała się w nich profesor Trelawney, sunąc ku nim jak na wrotkach. Miała na sobie długą zieloną suknię z cekinami, co jeszcze bardziej upodabniało ją do błyszczącej, wyrośniętej ważki.

- Sybillo, cóż za miła niespodzianka! - powitał ja Dumbledore, powstając.

- Patrzyłam sobie w kryształową kulę, panie dyrekto­rze - powiedziała profesor Trelawney najbardziej mgli­stym i odległym głosem, na jaki ją było stać - i ku mo­jemu zdumieniu ujrzałam siebie rezygnującą z samotnego posiłku i schodzącą tutaj, aby się do was przyłączyć. Jakże bym mogła walczyć z nieubłaganym losem? Natychmiast opuściłam moją wieżę... Proszę mi tylko wybaczyć spóź­nienie...

- Ależ oczywiście, oczywiście - powiedział Dumbledore, mrugając oczami. - Zaraz wyczaruję ci krzesło, Sybillo.

I rzeczywiście wyczarował krzesło jednym machnięciem różdżki: pojawiło się w powietrzu, przez chwilę obracało się szybko, po czym runęło z hukiem między Snape’a i McGonagall. Profesor Trelawney jednak nie usiadła; jej olbrzymie oczy błądziły wokół stołu, aż nagle wydała z siebie coś w rodzaju łagodnego krzyku.

- Nie ośmielę się, dyrektorze! Jeśli usiądę przy tym stole, będzie nas trzynaścioro! Nieszczęście murowane! Pro­szę nigdy nie zapominać, że kiedy trzynaście osób zasiada do stołu, pierwsza, która wstanie, będzie pierwszą, która umrze!

- Zaryzykujemy, Sybillo - powiedziała profesor McGonagall zniecierpliwionym tonem. - Usiądź wresz­cie, indyk wyziębnie na kamień.

Profesor Trelawney zawahała się, a potem osunęła się ostrożnie na puste krzesło, z zamkniętymi oczami i zaciśnię­tymi wargami, jakby się spodziewała, że za chwilę piorun trzaśnie w stół. Profesor McGonagall zanurzyła wielką łyżkę w najbliżej stojącej wazie.

- Trochę flaczków, Sybillo?

Profesor Trelawney zignorowała ją. Otworzyła oczy, spojrzała ponownie po wszystkich i zapytała:

- A gdzie jest nasz drogi profesor Lupin?

- Biedak, niestety znowu źle się poczuł - odrzekł Dumbledore, gestem zapraszając wszystkich, aby się sami obsługiwali. - Prawdziwe nieszczęście, że musiało go to dopaść w Boże Narodzenie.

- Ale Sybilla na pewno już o tym wie, prawda? - odezwała się profesor McGonagall, unosząc brwi.

Profesor Trelawney obdarzyła ją bardzo chłodnym spoj­rzeniem.

- Oczywiście, Minerwo - powiedziała spokojnie. - Nie wypada jednak okazywać na każdym kroku, że się o wszystkim wie. Bardzo często zachowuję się tak, jakbym nie miała wewnętrznego oka, aby nie peszyć innych.

- To by wiele wyjaśniało - zauważyła cierpko pro­fesor McGonagall.

Głos profesor Trelawney stał się nagle o wiele mniej tajemniczy.

- Jeśli chcesz wiedzieć, Minerwo, profesora Lupina już niedługo wśród nas zabraknie. On sam jest chyba świadom, że jego czas się zbliża. Żachnął się i uciekł, kiedy mu zapro­ponowałam wróżenie z kryształowej kuli...

- Trudno się dziwić - mruknęła profesor McGonagall.

- A ja wątpię - odezwał się Dumbledore beztrosko, nieco jednak podnosząc głos, co zakończyło konwersację między profesor McGonagall i profesor Trelawney - by profesorowi Lupinowi coś bezpośrednio zagrażało. Severusie, przyrządziłeś mu ponownie eliksir?

- Tak, panie dyrektorze - odpowiedział Snape.

- To dobrze. A więc wkrótce powinien poczuć się lepiej... Derek, próbowałeś już tych kiełbasek? Są wyśmie­nite.

Chłopiec z pierwszej klasy zaczerwienił się gwałtownie, słysząc swoje imię z ust samego dyrektora, i trzęsącymi rękami wziął półmisek z kiełbaskami.

Profesor Trelawney zachowywała się prawie normalnie aż do samego końca świątecznego obiadu, dwie godziny później. Opchani do granic możliwości, wciąż w kapelu­szach z cukierków-niespodzianek, Harry i Ron pierwsi wsta­li od stołu, a wówczas usłyszeli przeraźliwy pisk profesor Trelawney.

- Ach, moi kochani! Kto z was pierwszy podniósł się z krzesła? Kto?

- Nie wiem - wybąkał Ron, patrząc ze strachem na Harry’ego.

- Nie sądzę, by to miało jakieś znaczenie - oświad­czyła chłodno profesor McGonagall - chyba że za drzwia­mi czeka jakiś szaleniec z siekierą, żeby zamordować pierw­szą osobę, która wyjdzie z Wielkiej Sali.

Nawet Ron się roześmiał. Profesor Trelawney zrobiła taką minę, jakby ją znieważono.

- Idziesz? - zapytał Harry Hermionę.

- Nie - mruknęła Hermiona. - Chcę zamienić stówko z profesor McGonagall.

- Pewnie chce wybadać, czy mogłaby zapisać się na kolejny przedmiot - powiedział Ron, ziewając, kiedy weszli do sali wejściowej, w której nie było ani jednego szaleńca z siekierą.

Kiedy dotarli do dziury pod obrazem, Sir Cadogan sie­dział przy uczcie bożonarodzeniowej z paroma mnichami, kilkoma poprzednimi dyrektorami Hogwartu i swoim tłu­stym konikiem. Na ich widok odsłonił przyłbicę i uniósł pękaty dzban miodu.

- Wesołych... - czknął - świąt! Hasło!

- Nędzny kundel - rzekł Ron.

- Jako i ty, szlachetny panie! - ryknął Sir Cadogan, kiedy obraz odchylił się, aby ich przepuścić.

Harry wspiął się do dormitorium, wziął Błyskawicę i podręczny zestaw miotlarski, który dostał od Hermiony na urodziny, zniósł to wszystko do pokoju wspólnego i pró­bował wymyślić coś, co można by zrobić z Błyskawicą. Nie miała jednak pogiętych witek, żeby je prostować spinacza­mi, a rączka lśniła tak, że nie było sensu jej polerować. Siedzieli więc razem z Ronem i podziwiali ją w milczeniu, gdy nagle dziura pod portretem otworzyła się i weszła Hermiona w towarzystwie profesor McGonagall.

Profesor McGonagall była opiekunką Gryffindoru, ale do tej pory Harry widział ją w pokoju wspólnym tylko raz, a przyszła wówczas, by wydać niezwykle ponuro brzmiące zarządzenie. Obaj z Ronem wlepili w nią oczy, nadal trzy­mając Błyskawicę. Hermiona obeszła ich z daleka, usiadła, wzięła pierwszą z brzegu książkę i schowała się za nią.

- A więc tak wygląda - powiedziała profesor McGo­nagall, podchodząc do kominka i wpatrując się w Błyskawi­cę. - Panna Granger poinformowała mnie właśnie, że przysłano ci miotłę, Potter.

Harry i Ron spojrzeli na Hermionę. Zobaczyli tylko jej czoło koloru wiśni ponad krawędzią książki, którą trzymała do góry nogami.

- Mogę? - zapytała profesor McGonagall, ale nie czekała na odpowiedź, tylko wyjęła im miotłę z rąk. Przyj­rzała się jej dokładnie od rączki do ogona z brzozowych witek. - Hm. I nie było żadnego liściku, Potter? Żadnej kartki? Nic?

- Nic.

- Ach, tak... - powiedziała profesor McGonagall. - No cóż, obawiam się, że muszę ją zabrać.

- C-co? - wyjąkał Harry, wstając. - Dlaczego?

- Trzeba dokładnie sprawdzić, czy ktoś nie rzucił na nią uroku. Ja sama nie jestem ekspertem, ale pani Hooch i profesor Flitwick rozbiorą ją na części i...

- Rozbiorą ją na części? - powtórzył Ron takim to­nem, jakby profesor McGonagall nagle zwariowała.

- Zajmie to kilka tygodni - oznajmiła spokojnie profesor McGonagall. - Dostaniesz ją z powrotem, Pot-ter, jeśli się upewnimy, że nikt jej nie nafaszerował zgubny­mi w skutkach zaklęciami.

- Przecież to nowa miotła, wszystko z nią w porząd­ku! - powiedział Harry lekko roztrzęsiony. - Naprawdę, pani profesor...

- A niby skąd możesz o tym wiedzieć, Potter? - zapytała profesor McGonagall dość łagodnym tonem. - Jeszcze na niej nie latałeś, a obawiam się, że to nie wchodzi w rachubę, dopóki nie będziemy pewni, że nikt przy niej nie majstrował. Powiadomię cię, jak czegoś się dowiemy.

Odwróciła się na pięcie i wyniosła Błyskawicę przez dziurę pod portretem, która zamknęła się za nią. Harry stał i gapił się w ścianę, wciąż ściskając w ręku puszkę pasty do polerowania rączki. Natomiast Ron wpatrywał się groźnie w Hermionę.

- Możesz nam powiedzieć, po co do niej polazłaś? Hermiona odłożyła książkę. Nadal była różowa na twa­rzy, ale wstała i spojrzała na Rona wyzywająco.

- Bo pomyślałam... a profesor McGonagall zgodziła się ze mną... że tę miotłę mógł Harry’emu przysłać Syriusz Black!



Date: 2015-12-11; view: 717


<== previous page | next page ==>
MAPĘ HUNCWOTÓW | ROZDZIAŁ DWUNASTY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.029 sec.)