Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






MAPĘ HUNCWOTÓW

 

Była to mapa ukazująca wszystkie szczegóły zamku Hogwart i przylegających do niego terenów szkolnych. Najbar­dziej zadziwiające były jednak maleńkie plamki poruszające się po mapie, każda opatrzona wypisanym drobnymi litera­mi imieniem czy nazwiskiem. Harry, zdumiony, pochylił się nad mapą. Kropka w lewym górnym rogu pokazywała pro­fesora Dumbledore’a przechadzającego się po swoim gabine­cie; po korytarzu na drugim piętrze skradała się kotka woź­nego, Pani Norris, a poltergeist Irytek akurat grasował w sali trofeów. A kiedy Harry wędrował spojrzeniem po znajomych korytarzach, zauważył jeszcze coś innego.

Mapa ukazywała przejścia, o których nie miał dotąd pojęcia. A wiele z nich wiodło chyba do...

- Prosto do Hogsmeade - powiedział Fred, wodząc palcem po jednym z takich przejść. - Jest ich aż siedem. Filch zna tylko cztery - wskazał na nie - ale tylko my wiemy o tych trzech. Zapomnij o tym za lustrem na czwar­tym piętrze. Używaliśmy go aż do ostatniej zimy, ale się zawaliło. A tego też chyba nikt nigdy nie użył, bo przy samym wejściu rośnie wierzba bijąca. Ale to tutaj prowadzi prosto do piwnicy Miodowego Królestwa. Używaliśmy go często. Łatwo spostrzec, że wejście jest tuż za tą klasą, w garbie jednookiej wiedźmy.

- Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz - westchnął George, poklepując czule nagłówek mapy. - Tyle im zawdzięczamy!

- Szlachetni mężowie, niezmordowani w udzielaniu pomocy nowemu pokoleniu łamaczy prawa - powiedział z powagą Fred.

- Tylko nie zapomnij zetrzeć jej po użyciu - dodał George.

- ...bo każdy mógłby z niej skorzystać - dokończył ostrzegawczym tonem Fred.

- Po prostu stuknij w nią różdżką i powiedz: „Koniec psot!", a zrobi się biała.

- A więc, mój młody Harry - powiedział Fred, wspaniale naśladując Percy’ego - zachowuj się jak należy.

- Do zobaczenia w Miodowym Królestwie - rzekł George, mrugając konspiracyjnie.

I opuścili klasę, chichocząc z zadowolenia.

Harry stał, wpatrując się w czarodziejską mapę. Obser­wował Panią Norris, która skręciła w lewo i zatrzymała się, obwąchując kawałek podłogi. Jeśli Filch naprawdę o tym nie wie... można by ominąć warty dementorów...

Ale gdy tak stał, ogarnięty falą radosnego podniecenia, przypomniał sobie nagle słowa pana Weasleya:

Nigdy nie ufaj nikomu i niczemu, jeśli nie wiesz, gdzie jest jego mózg.



Mapa Huncwotów była jednym z tych niebezpiecznych czarodziejskich przedmiotów, przed którymi ostrzegał pan Weasley... Doradcy czarodziejskich psotników... no tak, ale przecież chce tego użyć tylko po to, by dostać się do Hogsmeade, nie zamierza niczego ukraść ani nikogo zaatakować... a Fred i George używali tego przez lata i jak dotąd nie przydarzyło im się nic strasznego...

Powiódł palcem po tajnym przejściu do Hogsmeade.

A potem nagle, jakby posłuchał czyjegoś rozkazu, zwinął mapę, schował ją za pazuchę i pobiegł do drzwi. Uchylił je i wyjrzał przez szparę. Korytarz był pusty. Ostrożnie wy­szedł z klasy i schował się za posągiem jednookiej wiedźmy.

Co powinien teraz zrobić? Znowu wyciągnął mapę i ku swemu zdumieniu zobaczył nową plamkę z napisem: „Harry Potter" - dokładnie w tym miejscu, w którym teraz stał, w połowie korytarza na trzecim piętrze. Patrzył uważ­nie. Jego maleńka postać na mapie zdawała się stukać różdżką w posąg. Szybko wyciągnął różdżkę i stuknął w fi­gurę. Nic się nie stało. Znowu zerknął na mapę. Obok jego postaci wyrósł maleńki dymek ze słowem: Dissendium.

- Dissendium! - wyszeptał Harry, ponownie stuka­jąc różdżką w posąg.

Kamienny garb otworzył się na tyle, by mogła zmieścić się w nim dość szczupła osoba. Harry szybko rzucił okiem w jedną i drugą stronę korytarza, schował mapę, podciągnął się, wsunął w dziurę głową naprzód, a potem przepchnął się dalej.

Zaczął się ześlizgiwać w dół, jak po kamiennej zjeżdżalni, aż wylądował na chłodnej, wilgotnej ziemi. Wstał i rozejrzał się. Było bardzo ciemno. Uniósł różdżkę, mruknął: Lumos! i zobaczył, że jest w bardzo wąskim i niskim korytarzu wydrążonym w ziemi. Wyjął mapę, stuknął w nią różdżką i mruknął: Koniec psot! Mapa znikła, miał przed sobą czysty pergamin. Zwinął go ostrożnie, wetknął do wewnętrznej kieszeni szaty, a potem, z bijącym mocno sercem, jednocześ­nie podekscytowany i trochę przerażony, ruszył naprzód.

Korytarz wił się i zmieniał raptownie kierunek, przypominając podziemne królestwo jakiegoś olbrzymiego króli­ka. Trzymając różdżkę przed sobą, Harry maszerował żwa­wo, raz po raz potykając się na nierównym gruncie.

Długo to trwało, ale podtrzymywała go myśl o Miodo­wym Królestwie. Wydawało mu się, że minęła godzina, zanim korytarz zaczął piąć się w górę. Harry zadyszał się, twarz miał rozgrzaną i spoconą, a nogi zimne, ale nie zwolnił tempa.

Dziesięć minut później znalazł się u stóp wydeptanych kamiennych schodków. Ostrożnie, na palcach, zaczął się po nich wspinać. Sto stopni, dwieście, w końcu stracił już rachubę, przez cały czas uważnie stawiając stopy... i nagle wyrżnął głową w coś twardego.

Wyglądało to na klapę w suficie. Harry zatrzymał się, rozcierając sobie ciemię i nasłuchując. Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Powoli uchylił klapę i wyjrzał przez szparę.

Znajdował się w piwnicy pełnej pak i drewnianych skrzyń. Wylazł przez otwór w podłodze i zamknął za sobą klapę; pasowała tak idealnie, że po zamknięciu nie dało się jej dostrzec w zakurzonej podłodze. Podszedł na palcach do drewnianych schodów wiodących w górę. Teraz usłyszał głosy, a także odzywający się raz po raz dzwonek u drzwi.

Zastanawiał się, co robić dalej, gdy nagle usłyszał, że w górze, bardzo blisko, otwierają się drzwi: ktoś najwidocz­niej zamierzał zejść do piwnicy.

- I weź skrzynkę ślimaków-gumiaków, mój drogi, pra­wie się skończyły - rozległ się kobiecy głos.

Ktoś schodził po drewnianych schodach. Harry uskoczył za wielką pakę i czekał. Słyszał, jak ktoś przestawia skrzynki pod przeciwległą ścianą. Może to jedyna szansa?...

Wychylił głowę zza skrzyni, a potem cicho podbiegł do schodów i wspiął się na nie szybko. Tylko raz się odwrócił, by zobaczyć wielkie plecy i połyskującą łysinę mężczyzny grzebiącego wśród skrzynek. Dobiegł do drzwi na szczycie, prześliznął się przez nie i znalazł się za ladą Miodowego Królestwa. Dał nurka pod ladę, odpełzł nieco dalej, w bok, po czym się wyprostował.

Miodowe Królestwo było tak zatłoczone uczniami Hogwartu, że nikt nie zwracał na niego uwagi. Zaczął się przepychać, rozglądając się z ciekawością dookoła i po­wstrzymując od śmiechu na myśl o minie, jaką by zrobił Dudley, gdyby się dowiedział, gdzie Harry teraz jest.

Było tam mnóstwo półek z najwspanialszym wyborem słodyczy, jaki można sobie wyobrazić. Kremowe bryły nu­gatu, połyskujące, różowe kostki lodów kokosowych, toffi o barwie miodu, setki najróżniejszych rodzajów czekolad ułożonych w schludnych rzędach, wielka beczka fasolek wszystkich smaków i druga pełna musów-świstusów, lodo­wych kulek umożliwiających lewitację, o których opowiadał Ron. Całą jedną ścianę pokrywały półki pełne słodyczy z gatunku „efekty specjalne": super-guma do żucia Drooblesa (z której można było wydmuchiwać setki szafirowych baloników unoszących się w powietrzu przez wiele dni), dziwaczne samoczyszczące nici do zębów o miętowym sma­ku, maleńkie pieprzne diabełki („zioniesz ogniem na przy­jaciół!"), lodowe myszy („pochrupuj, popiskuj i skrob!"), mię­towe ropuchy („naprawdę skaczą w żołądku!”), cukrowe pióra do pisania i eksplodujące cukierki.

Harry przepchał się przez tłum szóstoklasistów i w naj­dalszym kącie sklepu zobaczył tabliczkę z napisem: „Nie­zwykłe smaki". Stali pod nią Ron i Hermiona, przypatrując się tacy z lizakami o barwie krwistych befsztyków.

- Och, nie, Harry się obrazi, to chyba przysmak dla wampirów - mówiła Hermiona.

- A co myślisz o tym? - zapytał Ron, podstawiając Hermionie pod nos słój z waniliowo-czekoladowymi kara­luchami.

- O nie, stanowczo nie - powiedział Harry. Ron o mało nie wypuścił słoja z rąk.

- Harry! - pisnęła Hermiona. - Co ty tu robisz? Jak... W jaki sposób...

- Uauu! - krzyknął Ron z głębokim podziwem. - Nauczyłeś się teleportacji?

- Nic z tych rzeczy! - odpowiedział Harry i szep­tem, żeby nie podsłuchał żaden z szóstoklasistów, opowie­dział im o Mapie Huncwotów.

- I to mają być bracia! Nawet mi jej nie pokazali! - oburzył się Ron.

- Ale przecież Harry jej nie zatrzyma! - powiedzia­ła Hermiona, jakby to było oczywiste. - Oddasz ją pro­fesor McGonagall, prawda, Harry?

- Nie, nie oddam!

- Odbiło ci? - zdumiał się Ron, wytrzeszczając oczy na Hermionę. - Oddać coś takiego?

- Gdybym ją oddał, musiałbym powiedzieć, skąd ją mam! Filch by się dowiedział, że Fred i George zwędzili mu ją z kartoteki!

- Zapomniałeś o Syriuszu Blacku? - syknęła Her­miona. - Przecież on może wykorzystać jedno z tych przejść, żeby dostać się do zamku! Nauczyciele muszą o tym wiedzieć!

- Nie dostanie się do środka - powiedział szybko Harry. - Na mapie jest siedem tajnych korytarzy, rozu­miesz? Fred i George mówią, że Filch zna cztery. Pozostałe trzy... jeden jest zawalony, więc nikt nim nie przejdzie. Jeden wychodzi tuż przy wierzbie bijącej, więc nikt do niego nie wejdzie. A ten, którym ja przyszedłem... no... nikt nie rozpozna, gdzie jest do niego wejście... klapy nie można zobaczyć... więc jak się nie wie, że ona tam jest...

Zawahał się. A jeśli Black wie, że tam jest wejście do korytarza?

Lecz w tym momencie Ron odchrząknął znacząco i wska­zał na drzwi sklepowe. Wisiał na nich pergamin, na którym napisano:

 

------NA POLECENIE------

MINISTERSTWA MAGII

przypomina się szanownym Klientom, że codzien­nie po zachodzie słońca ulice Hogsmeade są patro­lowane przez dementorów. Zarządzenie to wydano w celu zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom Hogsmeade, a zostanie cofnięte dopiero po schwy­taniu Syriusza Blacka.

Dlatego doradzamy szanownym Klientom, aby dokonali zakupów przed zapadnięciem zmierzchu.

Wesołych świąt!

 

- Widzisz? - powiedział cicho Ron. - Ciekawe, jak Syriusz Black miałby włamać się do Miodowego Króle­stwa, kiedy w całej wiosce roi się od dementorów. A zresztą, Hermiono, sama pomyśl, przecież właściciele usłyszeliby, jak się ktoś włamuje, prawda? Mieszkają nad sklepem!

- Tak, ale... ale... - Hermiona sprawiała wrażenie, jakby za wszelką cenę chciała znaleźć argument. - Ale Harry i tak nie może włóczyć się po Hogsmeade, przecież nie ma podpisanego pozwolenia! Jak ktoś go nakryje, będzie awan­tura! Zresztą do zachodu słońca jeszcze daleko... a co będzie, jeśli Syriusz Black pojawi się tu w dzień? Dzisiaj? Teraz?

- Miałby duże trudności w wyłowieniu Harry’ego z tej zadymki - odpowiedział Ron, wskazując na gotyckie podwójne okno, za którym wirował gęsty śnieg. - Daj spokój, Hermiono, to przecież Boże Narodzenie. Harry zasługuje na chwilę wytchnienia.

Hermiona przygryzła wargi; widać było, że wciąż bardzo się niepokoi.

- Zamierzasz mnie wsypać? - zapytał Harry, szcze­rząc zęby.

- Och... nie... przenigdy... ale naprawdę, Harry...

- Harry, widziałeś musy-świstusy? - zapytał Ron, łapiąc go za rękę i prowadząc do beczułki. - A ślimaki-gumiaki? A kwachy? Fred dał mi jednego, kiedy miałem siedem lat... wypalił mi dziurę w języku... na wylot. Ale był numer! Mama sprała go swoją miotłą. - Zajrzał do pudła z kwachami. - Myślisz, że Fred weźmie grudkę tych ka­raluchów w syropie, jak mu powiem, że to kawałek bloku orzechowego?

W końcu Ron i Hermiona zapłacili za wybrane przez siebie słodycze i wyszli z Miodowego Królestwa na zaśnie­żoną ulicę.

Hogsmeade wyglądało jak bożonarodzeniowa kartka: domki pod strzechami i sklepiki pokrywała gruba warstwa śniegowego puchu, na drzwiach wisiały wieńce z ostrokrzewu, a na drzewach łańcuchy zaczarowanych świeczek.

Harry wstrząsnął się z zimna: w przeciwieństwie do innych, nie miał na sobie płaszcza. Ruszyli ulicą, pochylając głowy przed wiatrem. Ron i Hermiona wykrzykiwali przez szaliki:

- To poczta...

- A tu jest Żonko...

- Możemy iść tam, na wzgórze, do Wrzeszczącej Chaty...

- Wiecie co - powiedział Ron, szczękając zębami - a może byśmy tak poszli pod Trzy Miotły i strzelili sobie po kuflu kremowego piwka?

Harry zgodził się z ochotą, bo wiatr ostro zacinał i prze­marzły mu już ręce, więc przeszli na drugą stronę ulicy i po pięciu minutach stanęli przed maleńką gospodą.

W środku było tłoczno, hałaśliwie, ciepło i mglisto. Za barem uwijała się kształtna kobieta, obsługując grupę roz­ochoconych magów.

- To Madame Rosmerta - powiedział Ron. - Ja zamówię drinki, dobrze? - dodał, rumieniąc się lekko.

Harry i Hermiona znaleźli wolny stolik między oknem i piękną choinką bożonarodzeniową, stojącą obok kominka. Ron przyszedł po pięciu minutach, niosąc trzy dymiące cynowe kufle grzanego kremowego piwa.

- Wesołych świąt! - zawołał uradowany, wznosząc swój kufel.

Harry wypił kilka dużych łyków. Był to najwspanialszy napój, jaki kiedykolwiek pił, a rozgrzewał tak rozkosznie, że od razu poczuł się lepiej.

Nagły powiew zmierzwił mu włosy. Drzwi gospody otworzyły się ponownie. Harry spojrzał na nie ponad brze­giem kufla i zakrztusił się.

Do gospody weszli profesor McGonagall i profesor Flitwick, otrzepując się ze śniegu, a za nimi wkroczył Hagrid, pogrążony w rozmowie z korpulentnym mężczyzną w cytrynowozielonym meloniku i pelerynie w prążki: Korneliuszem Knotem, ministrem magii we własnej osobie.

Ron i Hermiona w mgnieniu oka wepchnęli Harry’ego pod stół. Ociekając kremowym piwem i kuląc się pod stołem, Harry ściskał swój pusty kufel i z biciem serca obserwował stopy nauczycieli i ministra kierujące się do baru, potem zatrzymujące się, zawracające i idące prosto ku niemu.

Gdzieś nad nim Hermiona szepnęła:

- Mobiliarbus!

Choinka uniosła się o parę cali, po czym popłynęła w po­wietrzu i wylądowała z cichym stukiem przed ich stolikiem. Patrząc poprzez gęste gałęzie, Harry zobaczył cztery pary butów zatrzymujące się przy sąsiednim stoliku, a po chwili usłyszał westchnienia i chrząknięcia, kiedy profesorowie i minister usiedli.

Potem zobaczył jeszcze jedną parę stóp, tym tuzem. w turkusowych bucikach na wysokich obcasach, i usłyszał kobiecy głos:

- Mała woda goździkowa...

- Dla mnie - rozległ się głos profesor McGonagall.

- Cztery kwarty grzanego miodu z korzeniami...

- Tutaj, Rosmerto - powiedział Hagrid.

- Syrop wiśniowy z wodą sodową, lodem i parasolką...

- Mniam! - odezwał się profesor Flitwick, mlaska­jąc głośno.

- A więc dla pana ministra rum porzeczkowy...

- Dziękuję ci, moja kochana Rosmerto - rozległ się głos Knota. - Cudownie cię znowu widzieć. Może napi­jesz się z nami, co? Nie daj się prosić...

- Czemu nie, bardzo dziękuję, panie ministrze.

Błyszczące wysokie obcasy pomaszerowały do baru i po chwili wróciły. Harry czuł niemiłe łomotanie serca tuż pod gardłem. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że to ostatni weekend semestru również dla nauczycieli? Jak długo za­mierzają tu siedzieć? Przecież musi mieć czas, by przemknąć się do Miodowego Królestwa, jeśli chce wrócić na noc do szkoły... Tuż obok drgnęła nerwowo noga Hermiony.

- Więc co sprowadza pana aż na sam skraj puszczy, panie ministrze? - zabrzmiał głos madame Rosmerty.

Harry zobaczył, jak dolna część grubego ciała Knota przekręca się w krześle, jakby się rozglądał, czy nikt nie podsłuchuje, a po chwili usłyszał cichy głos:

- A cóż by innego, jak nie Syriusz Black, moja kocha­na? Chyba już słyszałaś, co się stało w szkole w Noc Du­chów?

- Słyszałam jakieś pogłoski - przyznała madame Rosmerta.

- Rozgadałeś o tym wszystkim w pubie, Hagridzie? - rozległ się pełen wyrzutu głos profesor McGonagall.

- Myśli pan, ministrze, że Black wciąż jest w okolicy? - wyszeptała madame Rosmerta.

- Jestem tego pewny - odrzekł krótko Knot.

- Wie pan, że dementorzy już dwukrotnie przeszuki­wali moją gospodę? - powiedziała madame Rosmerta lekko zjadliwym tonem. - Wypłoszyli mi wszystkich gości... To wcale nie sprzyja prowadzeniu interesu, panie ministrze.

- Moja droga Rosmerto, nie lubię ich tak samo jak ty. To niezbędne środki bezpieczeństwa... niestety, trzeba się z tym pogodzić... Niedawno rozmawiałem z paroma. Są wściekli na Dumbledore’a, bo nie pozwala im wchodzić na teren szkoły.

- Całkowicie się z nim zgadzam - odezwała się pro­fesor McGonagall ostrym tonem. - Jak mielibyśmy pro­wadzić lekcje, gdyby te potwory latały wokół zamku?

- Święta racja! - pisnął profesor Flitwick, którego stopy dyndały w powietrzu.

- Nie zapominajmy jednak - powiedział Knot - że są tutaj, aby nas wszystkich chronić przed czymś o wiele gorszym... Dobrze wiemy, na co stać tego Blacka...

- Ja tam wciąż nie mogę w to uwierzyć - powiedzia­ła madame Rosmerta. - Syriusz Black to chyba ostatnia z osób, które bym posądziła o przejście na stronę Ciemności... Przecież pamiętam go, jak był chłopcem, uczył się tu, w Hogwarcie. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, co z niego wy­rośnie, uznałabym, że wypił za dużo miodu.

- Nie znasz nawet połowy prawdy, Rosmerto - burknął Knot. - Mało kto wie o najgorszym.

- O najgorszym? - zapytała madame Rosmerta gło­sem ożywionym ciekawością. - O czymś gorszym od za­mordowania tych wszystkich biedaków?

- Z całą pewnością.

- Nie mogę w to uwierzyć. Co jeszcze może być gor­szego?

- Mówisz, że pamiętasz go z Hogwartu, Rosmerto - mruknęła profesor McGonagall. - A pamiętasz, kto był jego najlepszym przyjacielem?

- Oczywiście. - Madame Rosmerta zachichotała. - Zawsze wszędzie chodzili razem, prawda? Ile razy tutaj za­chodzili... Ooch, ale mnie rozśmieszali! Nierozłączna para, Syriusz Black i James Potter!

Harry wypuścił z rąk kufel, który upadł na podłogę z głośnym brzękiem. Ron dał mu kopniaka.

- No właśnie - powiedziała profesor McGonagall.

- Black i Potter. Przywódcy tej małej bandy. Obaj bardzo bystrzy, oczywiście... wyjątkowo bystrzy... ale chyba nigdy nie mieliśmy takiej pary nicponiów...

- No nie wiem - zachichotał Hagrid. - Fred i George Weasleyowie chyba popędziliby im kota...

- Można było pomyśleć, że Black i Potter to bracia! - odezwał się profesor Flitwick. - Nierozłączni!

- Tak w istocie było, i trudno się dziwić – rzekł Knot. - Potter ufał Blackowi jak nikomu. I ufał mu nadal po ukończeniu szkoły. Black był wciąż jego najlep­szym przyjacielem, kiedy James ożenił się z Lily. Był ojcem chrzestnym Harry’ego. Oczywiście Harry nie ma o tym pojęcia. Łatwo sobie wyobrazić, jak by się poczuł, gdyby się dowiedział.

- Bo Black w końcu przyłączył się do Sami-Wiecie-Kogo? - szepnęła madame Rosmerta.

- Gorzej, moja kochana... - Knot przyciszył głos. - Mało kto wie, iż Potterowie zdawali sobie sprawę z tego, że Sami-Wiecie-Kto na nich dybie. Dumbledore, który niestrudzenie działał przeciw Sami-Wiecie-Komu, miał wielu użytecznych szpiegów. Jeden z nich ostrzegł w porę Jamesa i Lily. Doradzał im, żeby się gdzieś ukryli. No ale wiadomo, że przed Sami-Wiecie-Kim niełatwo się ukryć. Dumbledore powiedział im, że największą szansą obrony będzie dla nich Zaklęcie Fideliusa.

- Jak ono działa? - zapytała madame Rosmerta, le­dwo łapiąc oddech z ciekawości. Profesor Flitwick odchrząknął.

- To niesłychanie złożone zaklęcie - powiedział pi­skliwym głosem - przy którym dochodzi w sposób magicz­ny do zdeponowania tajemnicy w duszy żywego człowieka. Informacja zostaje ukryta w wybranej osobie, nazywanej Strażnikiem Tajemnicy, więc nie można jej odnaleźć... chyba że sam Strażnik Tajemnicy zechce ją wyjawić. Jak długo Strażnik Tajemnicy odmawiał jej ujawnienia, Sami-Wiecie-Kto mógł całymi latami przeszukiwać wioskę, w której mieszkali Lily i James, a i tak by ich nie znalazł, nawet gdyby przykleił nos do szyby ich salonu!

- Więc Black był Strażnikiem Tajemnicy Potterów? - wyszeptała z przejęciem madame Rosmerta.

- Oczywiście - powiedziała profesor McGonagall. - James Potter powiedział Dumbledore’owi, że Black prędzej umrze, niż powie, gdzie oni są, i że Black zamierza sam gdzieś się ukryć... A jednak Dumbledore wciąż był niespokojny. Pamiętam, jak zaproponował Potterom, że sam zostanie ich Strażnikiem Tajemnicy.

- Podejrzewał Blacka? - wysapała madame Rosmerta.

- Był pewny, że ktoś z bliskiego otoczenia Potterów donosi Sami-Wiecie-Komu o ich krokach - powiedziała ponuro profesor McGonagall. - Przez jakiś czas podejrzewał nawet, że zdrajcą jest ktoś z nas.

- A James Potter uparł się, żeby jego Strażnikiem Tajemnicy był Black?

- Niestety - westchnął ciężko Knot. - A potem, w zaledwie tydzień po rzuceniu Zaklęcia Fideliusa...

- Black ich zdradził? - wydyszała madame Rosmerta.

- Tak, zrobił to. Black zmęczył się swoją rolą podwój­nego agenta i gotów już był przyznać się otwarcie do tego, że popiera Sami-Wiecie-Kogo. I wygląda na to, że zamierzał to zrobić zaraz po śmierci Potterów. Ale, jak wiadomo, Sami-Wiecie-Kto napotkał nieprzewidzianą przeszkodę w postaci małego Harry’ego. Nieprzewidzianą i dla niego samego fatalną. Pozbawiony mocy, straszliwie osłabiony, uciekł, a to postawiło Blacka w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Jego pan i mistrz doznał porażki w tym samym momencie, w którym on, Syriusz Black, pokazał wszystkim, kim naprawdę jest, a więc podłym zdrajcą. Nie miał wybo­ru, musiał też uciekać...

- Plugawy, śmierdzący sprzedawczyk! - powiedział Hagrid tak głośno, że pół pubu umilkło.

- Sza! - uciszyła go profesor McGonagall.

- Spotkałem tego śmierdziela! - warknął Hagrid.

- Chyba byłem ostatnim, co go widział, zanim rozwalił tych biedaków! To ja zabrałem Harry ego z domu Lily i Jamesa po ich śmierci! Wyniosłem go z ruin... bidactwo, na czole miało tę ranę, a jego rodzice leżeli tam ukatrupie­ni... No i zjawia się ten Black na swoim latającym motorze. Cholibka, nie miałem zielonego pojęcia, co on tam napra­wdę robi! Nie wiedziałem, że był Strażnikiem Tajemnicy Lily i Jamesa. Pomyślałem, że gdzieś się dowiedział o napa­ści Sami-Wiecie-Kogo i przyleciał, żeby zobaczyć, jak może pomóc. A blady był jak upiór i cały się trząsł. I wiecie, co ja zrobiłem? POCIESZYŁEM TEGO PARSZYWEGO ZDRAJCĘ! SŁUGUSA MORDERCY! - ryknął na całą gospodę.

- Hagridzie, błagam! - powiedziała profesor McGo­nagall. - Przecież nie musisz tak wrzeszczeć!

- A niby skąd miałem wiedzieć, że kicha na śmierć Lily i Jamesa! Ze martwi go tylko parszywy los Sami-Wiecie-Kogo? Jeszcze do mnie zagaja: „Daj mi Harry’ego, jestem jego ojcem chrzestnym, zajmę się nim"... Trele-morele! No, ale ja dostałem rozkazy od Dumbledore’a i mówię Blackowi: „Nie, Dumbledore powiedział, że Harry ma być u ciotki i wuja". Black trochę podskakiwał, ale nie dałem mu się przekabacić. W końcu mi mówi: „Bierz mój motor, nie będzie mi już potrzebny". Tak powiedział. A ja, cholibka, jeszcze się nie skapowałem, że coś tu nie gra. To jego ukochany motor, dlaczego mi go daje? Dlaczego nie będzie mu już potrzebny? No tak, bo zbyt łatwo byłoby go wyśle­dzić. Dumbledore wiedział, że on jest Strażnikiem Tajemni­cy Potterów. Black wiedział, że musi dać dyla jeszcze tej nocy, wiedział, że ministerstwo zaraz będzie go szukać. A co by zrobił, gdybym mu dał Harry’ego? Założę się, że zrzu­ciłby go z motora do morza. Syna swojego najlepszego kumpla! No tak, ale kiedy czarodziej przechodzi na stronę Ciemności, wtedy już nic i nikt się dla niego nie liczy...

Po opowieści Hagrida zapadło długie milczenie. Prze­rwała je madame Rosmerta, która powiedziała z mściwą satysfakcją:

- Ale nie udało mu się zniknąć, prawda? Ministerstwo Magii złapało go następnego dnia!

- Niestety, to nie my - westchnął Knot. - To ten mały Peter Pettigrew, jeden z przyjaciół Pottera. Osza­lały z żalu, wiedząc, że Black był Strażnikiem Tajemnicy Potterów, sam puścił się za nim w pogoń.

- Pettigrew... Czy to ten gruby mały chłopak, który zawsze włóczył się za nimi po Hogwarcie? - zapytała madame Rosmerta.

- Black i Potter byli jego idolami - powiedziała profesor McGonagall. - Nie dorównywał im talentem, zawsze grał w drugiej lidze. Często bywałam dla niego trochę za ostra. Możecie sobie wyobrazić, jak... jak tego teraz żałuję... - Głos jej nabrzmiał, jakby nagle dostała kataru.

- Uspokój się, Minerwo - próbował dodać jej otu­chy Knot. - Pettigrew umarł śmiercią bohatera. Naocz­ni świadkowie... mugole, rzecz jasna, później wymazali­śmy im to z pamięci... opowiedzieli nam, jak Pettigrew osaczył Blacka. Mówili, że się rozpłakał. „Lily i James... Syriuszu! Jak mogłeś!", tak mu powiedział i sięgnął po różdżkę. No i Black był szybszy. Rozwalił tego Pettigrew na kawałeczki...

Profesor McGonagall wydmuchała hałaśliwie nos i po­wiedziała:

- Głupi chłopak... och, jaki głupi... zawsze był bez­nadziejny w pojedynkach... powinien zostawić to minister­stwu...

- Mówię wam, jakbym przed nim dorwał tego Blacka, nie bawiłbym się różdżkami... tylko bym go rozerwał na strzępy... kawałek... po kawałku.. - warknął Hagrid.

- Nie wiesz, o czym mówisz, Hagridzie - powie­dział ostro Knot. - Nikt poza dobrze wyszkolonymi cza­rodziejami z brygady uderzeniowej naszego ministerstwa nie miałby najmniejszej szansy w starciu z Blackiem. Byłem wówczas zastępcą szefa Wydziału Magicznych Katastrof i jako jeden z pierwszych pojawiłem się na scenie po tym, jak Black zamordował tych wszystkich ludzi. Ja... ja nigdy tego nie zapomnę. Śni mi się to do tej pory. Lej pośrodku ulicy, tak głęboki, że pękła rura kanalizacyjna. Wszędzie trupy. Mugole wrzeszczą. A Black stoi sobie i zanosi się śmiechem! Możecie sobie wyobrazić? Stoi przed tym, co pozostało z Petera... kupka pokrwawionych szat i trochę... trochę strzępów...

Głos mu się nagle załamał. Dał się słyszeć odgłos wy­dmuchiwania pięciu nosów.

- No więc tak to było, Rosmerto - powiedział Knot ochrypłym głosem. - Blacka obezwładnił dwudziesto­osobowy patrol brygady uderzeniowej, a Pettigrew dostał pośmiertnie Order Merlina pierwszej klasy, co może jakoś pocieszyło jego biedną matkę. A Blacka uwięziono w Azkabanie.

Madame Rosmerta westchnęła głośno.

- Czy to prawda, że to szaleniec, panie ministrze?

- Chciałbym, żeby tak było - odpowiedział powoli Knot. - Jestem pewny, że klęska jego pana i mistrza wytrąciła go na jakiś czas z równowagi. Zamordowanie

Petera Pettigrew i tych wszystkich mugoli było desperac­kim czynem osaczonego i gotowego na wszystko człowie­ka... To było okrutne i... bezsensowne. Ale podczas mojej ostatniej inspekcji w Azkabanie widziałem Blacka. Wię­kszość więźniów siedzi tam w ciemnych celach i mruczy coś do siebie... niewiele w nich rozumu... A ten Black... Byłem wstrząśnięty jego normalnością. Rozmawiał ze mną całkiem sensownie. To było bardzo deprymujące. Można było po­myśleć, że jest tylko znudzony... Zapytał, czy już przeczy­tałem gazetę, może bym mu ją zostawił, to sobie rozwiąże krzyżówkę... Tak, byłem naprawdę zdumiony, widząc, że dementorzy nie zdołali z niego nic wyssać... a był jednym z najbardziej strzeżonych więźniów. Dementorzy stali przy jego drzwiach dzień i noc.

- Ale... jak pan myśli, po co on stamtąd uciekł? - zapytała madame Rosmerta. - Na miłość boską, panie ministrze, on chyba nie próbuje połączyć się z Sami-Wiecie-Kim?

- Powiedziałbym, że taki może być jego... ee... ewen­tualny plan - odpowiedział wymijająco Knot. - Ma­my jednak nadzieję, że go szybko złapiemy. Tak, Sami-Wiecie-Kto samotny i pozbawiony popleczników to zupełnie co innego... ale wystarczy, że będzie miał znowu przy boku swojego najwierniejszego sługę, a obawiam się, że może szybko odzyskać moc...

Rozległo się ciche stuknięcie. Ktoś odstawił szklankę na stolik.

- No, Korneliuszu, jeśli masz dzisiaj zjeść kolację z dy­rektorem, to musimy już wracać do zamku - powiedziała profesor McGonagall.

Pary stóp przed Harrym po kolei przejęły pełny ciężar swoich właścicieli, mignęły mu przed oczami rąbki peleryn, połyskujące obcasy madame Rosmerty zniknęły za barem. Drzwi znowu się otworzyły, do środka wpadł tuman śniegu i nauczyciele zniknęli.

- Harry?

Pod stołem pojawiły się twarze Rona i Hermiony. Oboje wpatrywali się w niego milcząc, jakby zabrakło im słów.



Date: 2015-12-11; view: 693


<== previous page | next page ==>
Mapa Huncwotów | ROZDZIAŁ JEDENASTY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)