Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Autobahn nach Poznań. 266 7 page

– O żesz... – Tomecki przez dłuższą chwilę patrzył jak sparaliżowany. – Dajcie więcej semteksu!

– Ile? – wrzasnął ktoś z tyłu.

– Najlepiej od razu całą tonę...

To chyba nie był udany żart, ale też starszy sierżant nie był w najlepszym humorze.

 

– Tu Cegielnia – w słuchawce rozległ się głos maksymalnie wkurzonej kobiety. „Cegielnia” to kryptonim komendy wojewódzkiej – po prostu budynek, gdzie było dużo gliny. A raczej „glin”. W międzyresortowych rozmowach używało się innych kryptonimów, no i chwila ciszy była dużo dłuższa. Rejestrator telefoniczny był zdecydowanie lepszy i nie wystarczało przytrzymanie taśmy palcem. Trzeba było wykonać więcej czynności.

– Tu Abwehra. Słucham już na luzie – „na luzie”, czyli bez nagrywania. „Abwehra” to po prostu Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, dawne UOP, a skrót ABW sam się prosił o „twórczą” interpretację...

– Cegielnia prosi o wsparcie. Zabili koleżankę, policjanta. Prawdopodobnie napuszczenie wewnętrzne w pewnej sprawie...

– Cooooooooo?!

– Prawdopodobnie sprawa wewnętrzna. Nie wiem. Może wojsko, może wywiad, może policja. W każdym razie ktoś z naszych zabił naszego. Naszą, kurwa!

Pani Anecie Bielak, która odebrała telefon, wydawało się, że się przesłyszała. Ale krąg asystentek Big Bossów działał niezawodnie.

– Oki doki. Abwehra udzieli wam pełnego wsparcia.

– Dobra, dzięki. Puszczam ci sprawę na terminal.

– Tylko nie na terminal! Tu wszystko jest rejestrowane!

– Oki doki. Osobiste spotkanie. Jestem z Warszawy.

– Wiem. A ja z Wrocławia.

– Dobrze. Będę za jakieś sześć godzin.

– Oki doki. Wyłączam komórkę. Dzwoń na numer budki telefonicznej. Zaraz podam ci.

– Dzięki, babo, za pomoc.

– Po to jesteśmy. Po to jesteśmy, „Towarku”. Po to nasi ojcowie rżnęli nasze matki, żebyśmy teraz mogły sobie pomóc – powtórzyła „rodowe” zawołanie kręgu kilkudziesięciu kobiet, które potrafiły przenosić góry, choć oficjalnie nie mogły prawie niczego. Dziewczyny już wiedziały, że teraz nastąpi „nieoficjalne” przeniesienie góry z miejsca na miejsce. Ale za to – to absolutnie pewne – przeniesienie wraz z protokołem zajścia i pełną dokumentacją.

 

Matysik zerknął na Tomeckiego. Ogródek baru przy stacji benzynowej był już zupełnie pusty. Hofman czuł, że drżą mu ręce.

– Mam z wami dziwny problem – powiedział, zapalając papierosa. Zaciągnął się głęboko. – Albo totalnie ściemniacie, albo mówicie prawdę. Ale wtedy należałoby uznać istnienie sił nadnaturalnych.



– A rozmawiałeś z „Pyskówką”?

– To jest duch?

– Nie wiem. Nie wiem, kurwa, co to jest – powiedział Tomecki, zionąc zapachem czosnku. – Nikt, kurwa, nie wie co to jest.

– A mówiąc bardziej kulturalnie – wtrącił Matysik. – Nie wiemy nic więcej, niż nam powiedzieli. A powiedzieli raczej niewiele.

– Co konkretnie wiecie?

– „Pyskówka” to jakiś taki... nie wiem... – były kapitan Wojska Polskiego zawahał się na moment. – My to nazywamy Aniołem Stróżem. To jest taka dziwna postać, jakaś emanacja czy coś. Na pewno nie człowiek...

– Na pewno nie człowiek?

– To akurat wiemy na sto procent. Anioły prawie nie mają pamięci. Nie są w stanie przypomnieć sobie zbyt wielu szczegółów ze swojego „prawdziwego” życia. Właściwie to jest... nie wiem jak powiedzieć... Zgęstka uczuć. To jest zagęszczenie uczuć, które kiedyś kierowały żywym człowiekiem – trochę wiedzy o nim, ale zupełnie ogólnej. Natomiast potrafią wiele. „Pyskówka” na pewno już pomogła ci. Anioły zawsze pojawiają się w momentach, gdy coś ci grozi.

– Owszem. Pomogła mi – przerwał mu Hofman. – Uratowała mnie przed dwoma nasłanymi zabójcami.

– Dokładnie. Anioły po to są. Dlatego kiedyś mówiłem, że cholernie ciężko coś nam zrobić. Cholernie ciężko, na przykład, nas zastrzelić. Cholernie ciężko wykonać na nas wyrok. Anioły widzą to, co chcą. Nie są wszechwiedzące, ale, na przykład, mogą wykryć dwóch zabójców ukrytych za rogiem. Są w stanie zobaczyć, czy panienka na policji w Warszawie przytrzymuje rejestrator palcem. Dlatego też nie warto wysyłać na nas płatnych zabójców. Zabawa polega na napuszczaniu innych służb.

– Nie rozumiem.

– Czego nie rozumiesz? – zdenerwował się Matysik. – Czy wyobrażasz sobie kretyna, który chce mnie zlikwidować i wysyła trzech komandosów z kałachami oraz cywila, Bóg jeden wie skąd? Tego sobie nie wyobrażasz?! Przecież tak idiotycznego ataku nie można wyśnić nawet w najgłupszym koszmarze.

– To akurat prawda – przyznał Hofman.

– Więc właśnie. Anioł nie jest wszechwiedzący. Nie wie wszystkiego, nie jest Bogiem!

– A co potrafi?

– Potrafi natychmiast sprawdzić – i to w kilku miejscach naraz! – czy ktoś nie czai się na ciebie z karabinem snajperskim. Nie jest jednak w stanie przewidzieć, że napuszczą na ciebie osobę, której on nie zna. Zobaczy strzelców wokół, a nawet może cię ostrzec, ale nie umie przewidzieć z góry, że taka akcja w ogóle będzie miała miejsce. Nie potrafi znaleźć zleceniodawcy.

– Reasumując – Hofman zerknął na „Pyskówkę”, ciągle tańczącą na masce jego samochodu. – Anioł może zobaczyć wszystko wokół. Może być wysłany do Warszawy, żeby zobaczyć czy ktoś trzyma rejestrator palcem, ale nie jest w stanie dowiedzieć się, kto wysłał morderców do wykonania wyroku?

– Dokładnie.

– Ciężko nas, kurwa, zabić – wtrącił Tomecki – ale, kurwa, można na nas napuścić inne służby, i wtedy, kurwa, Anioły trochę głupieją. I tak było z Felkiem. Wysłali jakąś brygadę antyterrorystyczną czy coś. Podkładając fałszywe dowody, czy coś. Nie wiem. Anioł sprawdza się na polu bitwy, nie w śledztwie.

– Okej – Hofman zaciągnął się papierosem. – Powiedzcie mi, panowie, jedną rzecz – spojrzał na nich zza kłębu dymu. – Kto to są Anioły?

Matysik przełknął ostatni łyk herbaty. Tomecki zjadł ostatni kęs cuchnącej czosnkiem kanapki.

 

– Tu Abwehra. Superpilne – Aneta, teoretycznie jedynie sekretarka, a praktycznie Bóg, bo miała dostęp do odpowiednich łączy, przygryzła wargi. – Daj mi namiary na jakiegoś ubeka, który miałby pojęcie o sprawach z serii SWW.

– Na cholerę ci ubek? – koleżanka z archiwum ziewnęła lekko.

– Seria SWW.

Chwila ciszy, kiedy tamta sprawdzała w komputerze.

– O Jeeeeezzzuuuuuu...

– No dawaj kogoś.

– Ale w dziwnych sprawach się grzebiesz.

– Bez komentarzy. Masz kogoś?

Dziewczyna po drugiej stronie westchnęła.

– Do wyboru, do koloru. Sprawy wewnętrzne, wywiad, kontrwywiad?

– Daj z kontrwywiadu. Prywatny numer.

W słuchawce słychać było wyraźnie stukanie palców na klawiaturze.

– Nie mam nikogo konkretnie powiązanego z SWW. Dam ci kogoś, kto w tym okresie pełnił naprawdę ważne funkcje.

– Oki doki. Notuję...

– Nie notuj. Dam ci osobiście.

Trzask klawiszy na interkomie, najwyraźniej dziewczyna z archiwum z kimś rozmawia.

– Potrzebuję ubeka z kontrwywiadu. Abwehra prosi.

Chwila ciszy...

– Dawaj mi już! Abwehra prosi!

Po dłuższej chwili Aneta Bielak została połączona ze starszym, kulturalnym panem, który kiedyś zajmował się kontrwywiadem, Wrocławiem, i naprawdę wiele mógł. Ot, jakoś tak. Dziewczyny, jeśli chciały, zawsze potrafiły znaleźć odpowiedniego faceta – po prostu miały dar.

– Dzień dobry – Aneta jest spokojna i skupiona. – Pan mnie nie zna. Jestem z Abwehry.

– Rozumiem – z drugiej strony słychać pogodny głos starszego mężczyzny. Najwyraźniej znał kryptonimy obecnych służb. – W czym mógłbym pani pomóc?

 

Głos Matysika, choć – z powodu sztucznej szczęki – niewyraźny, działał hipnotyzująco. Powolne, leniwie płynące słowa. Kaszel, typowy dla człowieka palącego za dużo. I ten wzrok. Te cholerne oczy, podnoszone czasem znad kubka z niedopitą herbatą. Cholernie wredne oczy. Mimo wieku, mimo zupełnie innych czasów, mimo starczego załzawienia... To były oczy węża. Potrafiły hipnotyzować, usypiać, straszyć i paraliżować jednocześnie. To był mężczyzna. To był samiec alfa. To był gość, którego w dalszym ciągu należało się obawiać w najwyższym stopniu. Jeśli był w pobliżu, najlepiej uciekać. A jeśli się nie dało, to przynajmniej polecić duszę Bogu.

Drugi był jeszcze lepszy. Wydawało się, że Tomecki w ogóle nie miał oczu, a zaledwie dwie ciemne szparki. Jednak w tych szparkach czaił się ogień. To nie był facet od wykonywania podejrzanych zleceń. To był ogień atomowy, chwilowo zamknięty w ciele sześćdziesięciosiedmioletniego człowieka.

– Ty skurwysynu – powiedział właśnie Ogień. – Ty coś czaisz. Skąd wiesz?

Wąż Matysik uśmiechnął się lekko.

– Znam jego oczy. Znam je – odkaszlnął. – Już je kiedyś widziałem. Widziałem na pewno.

– Nie zalewaj.

– Są takie same jak moje. Ja je znam – Matysik skrzywił się lekko. – To oczy drapieżnika.

Hofman podniósł wzrok. Miał oczy jak kobieta, z długimi rzęsami. Kiedyś nawet, będąc dzieckiem, uciął sobie rzęsy nożyczkami, bo ekspedientka w sklepie powiedziała, że wygląda jak dziewczynka. No i co z tego? To, co kryło się POD rzęsami, nie zwiastowało niczego dobrego siedzącym naprzeciw dwóm facetom. I oni doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

– Było tak – Matysik otarł wargi papierową chusteczką. – Przywieźliśmy skrzynię. Sam lot przez ocean to był czysty, żywy horror. Wpadliśmy we wszystkie radarowe pułapki, w jakie mogliśmy wpaść. Kubański samolot z polską załogą. Mieliśmy wrażenie, że ktoś stoi w kabinie pilotów i dyktuje namiary...

– Na szczęście ONI nie byli na tyle władni, żeby wysłać przeciwko nam myśliwce – wtrącił Tomecki. – Ale zaliczyliśmy wszystkie możliwe szykany.

– Tak. Na szczęście nasi dyplomaci byli uprzedzeni i działali bardzo sprawnie.

– Co było w skrzyni? – spytał Hofman.

– Nie wiemy. Baliśmy się nawet zajrzeć.

– Wy? Wy się baliście?

– Dwóch rzeczy. Niewidzialnych ludzi wokół nas i... I służbowych konsekwencji naruszenia tajemnicy. Rozkazy były jasne.

 

Aneta Bielak z Abwehry nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Były ubek tłumaczył jej właśnie, jak Urząd dowiedział się o akcji CIA w Argentynie. Amerykanie odkryli szczątki polskiego samolotu. Konkretnie trzydzieści osiem tysięcy części, przerobionych przez wieśniaków na potrzebne do życia przedmioty, którymi handlowali tak zawzięcie, że kilka z nich znaleziono nawet pod samą stolicą kraju. Akcję utajniono w najwyższym stopniu. Znaleziono polskie hełmy, mundury, części wyposażenia (pasy, manierki, chlebaki, kamizelki, tysiące łusek czeskiej amunicji, kurtki, wojskowe buty, a nawet kilka ręczników z napisem na naszywce: „Frotex Prudnik”). Odkryto porzucony autobus z ukrytymi pod ramą moździerzami i radziecką amunicją do nich. Odkryto spaloną rezydencję, i to spaloną tak, że nie dało się zidentyfikować żadnego ciała. Oprócz niekumatych wieśniaków znaleziono nawet świadka, archeologa, który, przerażony strzelaniną, leżał w zaroślach i przysięgał, że panowie, którzy spalili wielką posiadłość, nadawali przez megafon po niemiecku: „Tu Wojsko Polskie. Przepraszamy za wyrządzone straty. Życzymy miłego dnia!”.

Urząd Bezpieczeństwa szalał, usiłując wykryć, czyja to prowokacja i do czego Amerykanom posłuży. Nie odkryli niczego, a Stany utajniły wyniki śledztwa. Dowiedziano się jednak, że John Donovan, główny agent CIA w Argentynie, popełnił samobójstwo. Mark Heiman, jego następca, zastrzelił się w samochodzie. Jake Kelly, kolejna agentka, wyskoczyła z siedemnastego piętra. Później był Christian Bergerman – małym, osobowym samochodem wjechał pod rozpędzonego TIR-a. Amerykanie nie ustalili niczego konkretnego, a wyniki śledztwa utajnili i nie wykorzystali ich propagandowo. A to już naprawdę zaczynało strasznie śmierdzieć.

Można to streścić w dwóch słowach: panika i dezorientacja, po obu stronach. Nikt niczego nie wiedział. Ale najgorsze było to, że jeśli to miała być prowokacja, to dlaczego Amerykanie jej nie wykorzystali?

 

– Ból był taki, że mieliśmy dostarczyć skrzynię do Wrocławia – powiedział Matysik. – Dostarczyliśmy. I właściwie odcięli nas od jakichkolwiek informacji. Do czasu.

Znowu wytarł chusteczką załzawione oczy.

– Zaczęli się pojawiać „nie do końca umarli”.

– Co się pojawiało? – Hofman o mało nie rozlał resztki piwa.

– Ludzie, którzy nie umarli do końca. Nie wiem, jak to powiedzieć. Oni robili jakieś eksperymenty.

– Oni? To znaczy kto?

– Nie wiem. Nasi dowódcy. Psiakrew, byłem żołnierzem. Wykonywałem rozkazy.

– Ci z Norymbergi też się tak tłumaczyli – warknął Hofman. – A wy zabijaliście własnych ludzi!

– Aleś ty dowcipny – Matysikowi nawet nie drgnęła powieka.

 

Aneta Bielak z Abwehry patrzyła w okno przed sobą, ale nie widziała nawet ciemnego budynku komendy po drugiej stronie ulicy. Tkwiła w kompletnym stuporze. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.

Były ubek wyjaśniał powoli. W latach siedemdziesiątych zajmowali się śledzeniem agentów zachodnioniemieckiego wywiadu BND. Agenci zjawiali się właściwie nie wiadomo po co. Nie werbowali szpiegów, nie śledzili instalacji wojskowych, nie fotografowali lotnisk, nie usiłowali wgryźć się w polską sieć łączności. Kontrwywiad po prostu głupiał, widząc ich niewytłumaczalne akcje. Oni jedynie chcieli się dostać do bunkrów. Wrocław, oprócz setek widocznych do dziś, już jako tako pokrytych trawą pagórków, miał pięć ogromnych, doskonale zachowanych bunkrów. Były to wielopiętrowe konstrukcje, z małymi otworkami w ścianach. Nikt nie wiedział do czego służyły. Po pierwsze, zbudowano je w 1942 roku. To był rok największych sukcesów Hitlera, więc po co stawiano bunkry w mieście znajdującym się w centrum Rzeszy? Aż do roku 1945 nigdy nawet nie bombardowanym? Dlaczego te bunkry są takie ogromne? Dlaczego nie pełnią żadnych funkcji obronnych? Kiedyś sprowadzono nawet snajpera, żeby sprawdził, czy da się strzelać przez te malutkie otworki – powiedział, że nie ma takiej możliwości, z wielu różnych przyczyn. A poza tym ich rozmieszczenie było zupełnie chaotyczne. Zresztą... obrona Breslau, planowana w roku 1941, gdy powstawały te projekty? Przed kim? Po co? Dlaczego? Więc może obrona przeciwlotnicza? W roku 1941? A jakie bombowce mogłyby wtedy nadlecieć nad Wrocław? Pierwszym maszynom aliantów udało się to dopiero cztery lata później. Zresztą, bunkry były za słabe, by podjąć aktywną walkę z lotnictwem. Monstrualne, ogromne, nie wiadomo czemu służące konstrukcje. Nie nadające się do niczego, postawione bez celu, bez ładu i składu, bez żadnych funkcji, co dokładnie wynika z całej ich dokumentacji.

No, ale przecież nie można nazwać Niemców głupcami, którzy budują byle co i byle gdzie. Jakiś cel musieli mieć, ponosząc tak wielkie koszty. Niestety, w żadnym archiwum nie znalazła się jakakolwiek wzmianka dotycząca przeznaczenia tych ogromnych budowli. A potem żaden strateg, wojskowy, architekt czy budowlaniec nie potrafił sobie wyobrazić absolutnie żadnego celu wybudowania tych „współczesnych piramid”. Początkowo myślano, że to konstrukcje do „przechowywania” radzieckich jeńców, którzy budowali metro. Istotnie, istniała sieć specjalnych kanałów łączących bunkry. Ale znowu pojawia się pytanie: po co? Można to załatwić taniej, łatwiej, szybciej i mniejszym kosztem.

Zakładając, że Niemcy nie byli głupcami budującymi megapiaskownice z betonu, to cel ich wysiłków ciągle pozostawał ukryty.

Podziemne miasto istniało. Znano udokumentowane opowieści o podziemnych drogach, gdzie mogły minąć się nawet dwa duże samochody. Gdy przy budowie dworca autobusowego zrobiono dziurę w podłożu i wlewano w nią beton, to szła ciężarówka za ciężarówką, i nie było końca – gdzieś ten beton znikał... W końcu musiano wstawić specjalny czop.

I znowu pojawia się pytanie: po co?

Sprawdzenie bunkrów nic nie dawało, wszystkie przejścia w dół były zalane betonem. Zaczęto więc wiercić. Niestety, z powodu ograniczonego rozmiaru pomieszczeń wiercenia skończyły się na dwudziestu metrach poniżej poziomu. Spędzeni do konsultacji architekci byli bezradni. Żaden nie miał pojęcia na co komu ponad dwudziestometrowa czapa z niezbrojonego betonu. Nikt rozsądny nie wylewa gigantycznych ilości betonu gdziekolwiek, w dodatku bez uzbrojenia. No, to się może sprawdza na czapach amerykańskich wieżowców – wiatr dmucha, wieża chwieje się, nawet o kilka metrów w bok, więc trzeba ją z góry dociążyć. Ale, po pierwsze, nie trzeba na to aż tyle betonu, a po drugie, musi być on zbrojony. A tu? Po co?! Nie wiadomo...

Co zrobić, żeby się dowiedzieć? Architekci udzielili prostej odpowiedzi: rozkuć cały bunkier i wykopać ziemię wokół – wtedy się dowiemy. Ewentualnie wysadzić, ale tego się właściwie nie da zrobić, bo to oznaczało wysadzenie w powietrze połowy Wrocławia. A jakie będą koszty? Architekci zaczęli, mówiąc w przenośni, „uciekać zygzakiem”. Koszty? Jezuuuu... A poza tym w kilku przypadkach trzeba by rozwalić parę okolicznych budynków.

Reasumując: tego się nie da zrobić. Ewentualnie można kuć sztolnie, ale, tak właściwie, to... po co? No i... kto za to zapłaci?

Ponieważ sprawa nie była priorytetowa, tylko jakaś dziwna i trudna do zrealizowania, ostatecznie projekt zarzucono.

Bardzo uprzejmy i kulturalny pan, który kiedyś pracował w UB, wyjaśniał dalej. Zastanawiało go jedno: agenci BND posunęli się nawet do morderstw. Zabili trzech autochtonów, ale nie aresztowano nikogo, bo Urząd był zainteresowany odpowiedzią na proste pytanie: czego też oni szukają w tych cholernych bunkrach? Co mogło tam być interesującego po kilkudziesięciu latach? Chcieli zabrać/ukraść/odzyskać jakąś technologię? Po kilkudziesięciu latach? Kpina! Ukryli tam złoto/kosztowności/papiery? I dla jakiejś garstki złota agenci rządowi zabijali ludzi? Kpina! Ukryli tam Bursztynową Komnatę (bo i takie koncepcje już krążyły)? No, ale nawet zakładając, że uda im się ją odzyskać i w kawałkach przewieźć do RFN, to co z nią zrobią? Umieszczą w muzeum w Zachodnich Niemczech? Sprzedadzą do Brazylii? Czy może wystawią sobie w kuluarach kwatery wywiadu, żeby oglądać? Znów kpina!

Nikt nie miał pojęcia o co im chodzi. Prowadzono akcję inwigilacyjną, ale ta nie doprowadziła do żadnych wniosków. Panowie z BND przyjeżdżali i wyjeżdżali. Po co? Nie wiadomo.

Miły pan z Urzędu Bezpieczeństwa dotarł jedynie do pewnego dokumentu, ale to już w ramach prywatnych zainteresowań. Zadał sobie pytania: dlaczego Wrocław bronił się do końca? Dlaczego podczas wojny Wrocław poddał się ostatni? Nie było żadnego strategicznego celu walki o to miasto – przecież nawet Berlin był już zdobyty! Co więcej, połowę miasta zrównano z ziemią, żeby wybudować na środku ogromne lotnisko. Według legend i dokumentów wystartował z niego tylko jeden malutki samolot, Fieseler Storch, wiozący uciekającego gauleitera Hankego, którego zresztą zabili później Czesi. Ale przecież takie malutkie gówno mogło wystartować z każdej szerszej ulicy. Dlaczego więc komendant Niehoff bronił się do końca, do ostatniej możliwości, dosłownie do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju?!

Trudno udzielić odpowiedzi na te pytania. Na szczęście zachowało się wspomnienie naocznego świadka, zanotowane na malutkim papierku. Otóż z lotniska wystartował nie jeden samolot, ale dwa. Drugi był ogromnym, wojskowym transportowcem. Startował w nocy, na nieoświetlonym pasie. Wiózł jakąś skrzynię i niemieckich naukowców. Bunkry i sztolnie zalano morzem betonu.

A potem Wrocław się poddał. Jako ostatni.

 

– Odsunęli nas od projektu – powiedział Matysik i rozkaszlał się nagle. Wyjął jednak kolejnego papierosa i zapalił, od razu zaciągając się głęboko. – Jednak szybko okazało się, że siły specjalne są cholernie potrzebne. Tłumaczyli nam, że to dla dobra narodu, że czegoś tak szczególnego nie stworzył na świecie nikt i nigdy. Że uzyskamy władzę, jakiej Polska w swej historii nigdy nie posiadała. A po doświadczeniu 1939 roku każdy chciał coś zrobić, żebyśmy byli bezpieczni. Nie pamiętasz tych czasów. W telewizji ciągle filmy wojenne, w prasie wojna, wojna, wojna. Wspomnienia, urazy, leczenie ran.

– Pamiętam – przerwał mu Hofman. – Już jako dziecku chciało mi się rzygać od tej wojny.

– No, to sam wiesz. Umysłowość oblężonego kraju, świadomość klęski. I tylu ofiar! Rosyjska dominacja. I nawet to, że w innych krajach traktowano nas jak „tych gorszych”. A oni powiedzieli nam...

– Co powiedzieli? – Hofman trwał na swoim plastikowym krzesełku z pustą szklanką w jednej ręce, druga spoczywała na ukrytej broni. Co gorsza, siedzący naprzeciw Tomecki również trzymał rękę w torbie. Może i miał gorszy pistolet maszynowy, starszej generacji, ale Hofman wiedział, że w razie czego może mu się z nim nie udać. Facet ze szparkami zamiast oczu był cholernie dobry, nawet w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Po prostu był praktykiem w zabijaniu.

– To trudno określić słowami – Matysik przygryzł wargi. – Potrafili zrobić coś takiego, że... człowiek po śmierci nie umierał do końca. Potrafili zrobić armię upiorów.

Rozmowę przerwało im sześciu młokosów, którzy, ewidentnie napici, podeszli, żeby rabować.

– Podoba mi się twój portfel – powiedział prowodyr do Hofmana. – Mógłbym go dostać na pamiątkę? – wszyscy wyjęli z rękawów krótkie, ołowiane rury. Najgorsza z możliwych broni siecznych, czy raczej „tłucznych”. No, niestety... akurat nie w przypadku ludzi siedzących przy plastikowym stoliku.

– A nie podoba ci się mój pistolet maszynowy, synku? – Hofman wyjął Glauberyt z torby i wycelował w napastników. – Mogę ci dać parę pocisków za darmo.

– Może mój jest lepszy? – Tomecki wyjął z torby Raka. – Też mogę ci dać parę kulek. Tanio, w ramach, kurwa, promocji!

Napastnicy skamienieli. Jeden targnął się w tył, ale Tomecki był na swoim miejscu. Lekkie kopnięcie w kostkę i gość leżał na bruku, usiłując wymacać miejsce, gdzie kiedyś był jego nos.

– Prowadzimy poważną dyskusję – powiedział Matysik. – I proszę nam nie przeszkadzać. Naprawdę jesteśmy zajęci.

– Właśnie – dodał Tomecki. – Zdejmować spodnie i spadać. Ale już!

– Jezu – Hofman obserwował nerwowe ruchy przy rozpinaniu rozporków, wykonywane przez niedoszłych napastników. – Po co ci sześć par spodni?

– Aaaaa... niech se leżą – Tomecki schował Raka. – Może obsługa stacji będzie potrzebowała szmat, żeby zmyć to, co oni narobili?

Matysik tylko pokiwał głową. Nawet nie dotknął własnej spluwy, ukrytej w kaburze na biodrze – on miał swojego sierżanta. A poza tym był za stary na takie akcje. Miał natomiast do rozwiązania problem, i to duży.

 

Aneta Bielak z Abwehry w dalszym ciągu nie mogła dojść do siebie. Po spotkaniu, na rogu ulic Wita Stwosza i Szewskiej, z koleżanką z Warszawy po prostu nie mogła się otrząsnąć. „Zabito Laskę” – to był główny temat rozmowy. „I my im teraz pokażemy!”. Możemy pokazać. Możemy nawet podciągnąć spódnice. Niestety, teraz zapachniało krwią, i to mocno. Kilkadziesiąt dziewczyn, pracujących w komendach rozsianych na terenie całego kraju, naprawdę postanowiło zabić faceta, który zamordował „Laskę”. To nie był sąd, to był tylko wyrok. Kat był już wyznaczony, nie znano tylko miejsca egzekucji... i osoby, na której zostanie wykonana.


Date: 2015-12-11; view: 760


<== previous page | next page ==>
Autobahn nach Poznań. 266 6 page | Autobahn nach Poznań. 266 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)