Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 10 page

- Wiem, jak się czujesz, Istredd.

- Cóż... - czarodziej uśmiechnął się wymuszenie. - Fakt, że do tego doszło, że zdecydowałem się na coś tak dalece sprzecznego z moją naturą, świadczy o tym, że... Że tak trzeba.

- Wiem. Istredd.

- Oczywiście wiesz także, że ten z nas, który przeżyje, będzie musiał prędko uciekać i schować się przed Yenną na końcu świata?

- Wiem.

- I oczywiście liczysz na to, że gdy ochłonie z wściekłości, będzie można do niej wrócić?

- Oczywiście.

- No, to załatwione - czarodziej zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić, po chwili wahania wyciągnął do niego

dłoń. - Do jutra, Geralt.

- Do jutra - wiedźmin uścisnął podaną mu rękę. - Do jutra, Istredd.

VII

- Hej, wiedźminie!

Geralt uniósł głowę znad stołu, na którego blacie w zamyśleniu rozmazywał rozlane piwo w fantazyjne esy-floresy.

- Niełatwo było cię znaleźć - starosta Herbolth przysiadł się, odsunął dzbanki i kufle. - W oberży powiedzieli, żeś się wyniósł do stajen, w stajniach znalazłem tylko konia i tobołki. A ty tu... To chyba najparszywsza karczma w całym mieście. Tylko najgorsza hołota tu przychodzi. Co tu robisz?

- Pije.

- Widzę. Chciałem z tobą pogwarzyć. Trzeźwyś?

- Jak dziecko.

- Radem.

- O co wam chodzi, Herbolth? Jestem, jak widzicie, zajęty - Geralt uśmiechnął się do dziewki stawiającej na stole kolejny dzban.

- Rozeszła się plotka - zmarszczył się starosta - że ty i nasz czarodziej postanowiliście się pozabijać.

- To nasza sprawa. Jego i moja. Nie wtrącajcie się.

- Nie, to nie wasza sprawa - zaprzeczył Herbolth. - Istredd jest nam potrzebny, nie stać nas na drugiego czarodzieja.

- Idźcie tedy do świątyni i pomódlcie się o jego zwycięstwo.

- Nie kpij, no - warknął starosta. - I nie wymądrzaj się, przybłędo jeden. Na bogów, gdybym nie wiedział, że czarownik mi tego nie wybaczy, to wtrąciłbym cię do lochu, na samo dno jamy, wywlókł za mury dwójką koni albo kazał Cykadzie zakłuć cię jak świnię. Ale, niestety, Istredd ma bzika na punkcie honoru i nie darowałby mi tego. Wiem, że i ty byś mi nie darował.

- Świetnie się składa - wiedźmin dopił kolejny kufel i wypluł pod stół źdźbło słomy, które do niego wpadło. - Upiekło mi się, nie ma co. To wszystko?



- Nie - powiedział Herbolth, wyciągając spod płaszcza nabity mieszek. - Masz tu sto marek, wiedźminie, bierz je i wynoś się z Aedd Gynyael. Wynoś się stąd, najlepiej zaraz, w każdym razie przed wschodem słońca. Powiedziałem, że nie stać nas na drugiego czarodzieja, nie dopuszczę, by nasz ryzykował życiem w pojedynku z kimś takim jak ty, z głupiego powodu, dla jakiejś...

Urwał, nie dokończył, chociaż wiedźmin nawet nie drgnął.

- Zabierz zza tego stołu twoją paskudną mordę, Herbolth - powiedział Geralt. - A twoje sto marek wsadź sobie w rzyć. Odejdź, bo niedobrze mi się robi na twój widok, jeszcze chwila, a obrzygam cię od czapki po ciżmy.

Starosta schował mieszek, położył obie dłonie na stole.

- Nie, to nie - powiedział. - Chciałem po dobroci, ale jeśli nie, to nie. Bijcie się, posieczcie, spalcie, porozrywajcie na sztuki dla tej dziwki, rozkładającej nogi dla każdego, kto zechce. Myślę, że Istredd poradzi sobie z tobą, ty płatny zbóju, tak, że tylko buty z ciebie zostaną, ale jeśli nie, to ja cię dopadnę, zanim jeszcze jego trup ostygnie i wszystkie gnaty połamię ci na torturach. Jednego całego miejsca na tobie nie zostawię, ty...

Nie zdążył cofnąć rąk ze stołu, ruch wiedźmina był zbyt szybki, wyskakujące spod blatu ramię zamazało się w oczach starosty, a sztylet z hukiem utkwił pomiędzy palcami jego dłoni.

- Może - szepnął wiedźmin, zaciskając pięść na rękojeści puginału, wpatrzony w twarz Herboltha, z której odpłynęła krew. - Może Istredd mnie zabije. Ale jeśli nie... Wtedy odejdę stąd, a ty, śmieciu plugawy, nie próbuj mnie zatrzymywać, jeśli nie chcesz, by uliczki waszego brudnego miasta spieniły się od posoki. Precz stąd.

- Panie starosto! Co się tu dzieje? Hej, ty...

- Spokojnie, Cykada - powiedział Herbolth, cofając powoli dłoń, wolno sunąc nią po stole, coraz dalej od ostrza sztyletu. - Nic się nie stało. Nic.

Cykada wsunął do pochwy na wpół dobyty miecz. Geralt nie patrzył na niego. Nie patrzył na starostę wychodzącego z karczmy, osłanianego przez Cykadę przed zataczającymi się flisakami i woźnicami. Patrzył na małego człowieczka o szczurzej twarzy i czarnych, przenikliwych oczach, siedzącego kilka stołów dalej.

Zdenerwowałem się, stwierdził ze zdumieniem. Ręce mi drżą. Naprawdę, drżą mi ręce. To nieprawdopodobne, to, co się ze mną dzieje. Czyżby to znaczyło, że...

Tak, pomyślał, patrząc na człowieczka o szczurzej twarzy. Chyba tak.

Tak trzeba, pomyślał.

Jakie zimno...

Wstał.

Patrząc na człowieczka, uśmiechnął się. Potem odchylił połę kurtki, wyciągnął z nabitej sakiewki dwie złote monety, rzucił je na stół. Monety zabrzęczały, jedna, tocząc się, uderzyła o ostrze sztyletu, wciąż tkwiącego w wygładzonym drewnie.

VIII

Uderzenie spadło niespodziewanie, pałka cicho świsnęła w ciemności, tak szybko, że niewdele brakowało, by wiedźmin nie zdążył zasłonić głowy uniesionym odruchowo ramieniem, by nie zdołał zamortyzować ciosu elastycznym ugięciem ciała. Odskoczył, upadając na kolano, przekoziołkował, stanął na nogi, wyczuł ruch powietrza, ustępującego pod nowym zamachem pałki, uniknął ciosu zwinnym piruetem, zawirował pomiędzy dwie otaczające go w ciemności sylwetki, sięgnął nad prawe ramię. Po miecz.

Nie miał miecza.

Nic nie wykorzeni ze mnie tych odruchów, pomyślał, odskakując miękko. Rutyna? Pamięć komórkowa? Jestem mutantem, reaguję jak mutant, pomyślał, padając znów na kolano, unikając uderzenia, sięgając po sztylet do cholewy. Nie miał sztyletu.

Uśmiechnął się krzywo i dostał pałką w głowę. Rozbłysło mu w oczach, ból zapromieniował aż do czubków palców. Upadł, odprężając się, nie przestając uśmiechać.

Ktoś zwalił się na niego, przyciskając do ziemi. Ktoś inny zerwał mu sakiewkę z pasa. Złowił okiem błysk noża. Klęczący na jego piersi rozerwał mu kubrak pod szyją, chwycił za łańcuszek, wyciągnął medalion. I natychmiast wypuścił go z ręki.

- Na Baal-Zebutha - usłyszał sapnięcie. - To wiedźmin... Charakternik... Ten drugi zaklął dysząc.

- Nie miał miecza... Bogowie... Tfu, tfu, na urok, na Złe... Wiejmy stąd, Radgast! Nie dotykaj go, tfu, tfu!

Księżyc na moment prześwietlił rzadszą chmurę. Geralt zobaczył tuż nad sobą wychudłą, szczurzą twarz, małe, czarne, lśniące oczka. Usłyszał tupot nóg tego drugiego, oddalający się, niknący w zaułku, z którego śmierdziało kotami i przypalonym tłuszczem.

Człowieczek o twarzy szczura zdjął powoli kolano z jego piersi.

- Następnym razem... - Geralt usłyszał jego wyraźny szept. - Następnym razem, gdy będziesz chciał popełnić samobójstwo, wiedźminie, to nie wciągaj w to innych. Po prostu powieś się w stajni na lejcach.

IX

W nocy musiało padać.

Geralt wyszedł przed stajnię, przecierając oczy, wyczesując palcami słomę z włosów. Wschodzące słońce błyszczało na mokrych dachach, złotem lśniło w kałużach.

Wiedźmin splunął, w ustach wciąż miał niesmak, guz na głowie rwał tępym bólem. Na barierce przed stajnią siedział chudy, czarny kot, w skupieniu liżąc łapkę.

- Kici, kici, koteczku - powiedział wiedźmin, Kot nieruchomiejąc spojrzał na niego złowrogo, położył uszy i zasyczał, obnażając kiełki.

- Wiem - Geralt kiwnął głową. - Ja ciebie też nie lubię. Żartowałem tylko.

Niespiesznymi ruchami mocno pościągał rozluźnione klamry i sprzączki kurtki, wyrównał na sobie fałdy odzieży, sprawdził, czy w żadnym miejscu nie ograniczają swobody ruchów. Przerzucił miecz przez plecy, poprawił położenie rękojeści nad prawym barkiem. Przepasał czoło skórzaną opaską, odgarniając włosy do tyłu, za uszy. Naciągnął długie, bojowe rękawice, najeżone krótkimi stożkami srebrnych kolców.

Jeszcze raz spojrzał na słońce, zwężając źrenice w pionowe szparki. Piękny dzień, pomyślał. Piękny dzień do walki.

Westchnął, splunął i powoli poszedł w dół uliczki, wzdłuż murów wydzielających ostrą, przenikliwą woń mokrego tynku, wapiennej zaprawy.

- Ej, cudaku!

Obejrzał się. Cykada w towarzystwie trzech podejrzanie wyglądających, uzbrojonych osobników siedział na stosie belek ułożonych wzdłuż wału. Wstał, przeciągnął się, wyszedł na środek uliczki, starannie omijając kałuże.

- Dokąd to? - spytał, opierając wąskie dłonie o obciążony bronią pas.

- Nie twój interes.

- Żeby wyjaśnić sprawę, guzik mnie obchodzą starosta, czarownik i całe to zasrane miasto - powiedział Cykada, wolno akcentując słowa. - Idzie mi jednak o ciebie, wiedźminie. Nie dojdziesz do końca tej uliczki. Słyszysz? Chcę sprawdzić jakiś to sprawny w walce. Nie daje mi to spokoju. Stój, powiadam.

- Zjeżdżaj mi z drogi.

- Stój! - wrzasnął Cykada, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Nie pojąłeś, co mówię? Będziemy się bić! Wyzywam cię! Zaraz się okaże, kto jest lepszy!

Geralt wzruszył ramionami, nie zwalniając kroku.

- Wyzywam cię do walki! Słyszysz, odmieńcze? - krzyknął Cykada, ponownie zastępując mu drogę. - Na co czekasz? Wyciągaj żelazo z jaszczura! Co to, strach cię obleciał? Czy też może stajesz tylko tym, którzy, jak Istredd, chędożyli tę twoją wiedźmę?

Geralt szedł dalej, zmuszając Cykadę do cofania się, do niezręcznego marszu tyłem. Towarzyszący Cykadzie osobnicy wstali z kupy bierwion, ruszyli za nimi, trzymając się jednak z tyłu, w oddaleniu. Geralt słyszał, jak błoto mlaska pod ich butami.

- Wyzywam cię! - powtórzył Cykada, blednąc i czerwieniąc na przemian. - Słyszysz, wiedźmińska zarazo? Czego ci jeszcze trzeba? Mam napluć ci w gębę?

- Pluj sobie.

Cykada zatrzymał się i rzeczywiście nabrał tchu w piersi, składając usta do plunięcia. Patrzył w oczy wiedźmina, nie na jego ręce. I to był błąd. Geralt, wciąż nie zwalniając kroku, błyskawicznie uderzył go, bez zamachu, tylko z ugięcia kolan, pięścią w kolczastej rękawicy. Uderzył w same usta, prosto w wykrzywione wargi. Wargi Cykady pękły, eksplodowały jak miażdżone wiśnie. Wiedźmin zgarbił się i uderzył jeszcze raz, w to samo miejsce, tym. razem biorąc krótki zamach, czując, jak wraz z siłą i impetem uderzenia uchodzi z niego wściekłość. Cykada, obracając się z jedną nogą w błocie, a drugą w górze, rzygnął krwią i plusnął w kałużę, na wznak. Wiedźmin, słysząc za sobą syknięcie klingi w pochwie, zatrzymał się i obrócił płynnie, z dłonią na rękojeści miecza.

- No - powiedział drżącym ze złości głosem. - No, proszę.

Ten, który dobył broni, patrzył mu w oczy. Przez chwilę. Potem odwrócił wzrok. Pozostali zaczęli się cofać. Powoli, coraz szybciej. Słysząc to, człowiek z mieczem cofnął się również, bezgłośnie poruszając ustami. Ten, który był najdalej, odwrócił się i pobiegł, rozpryskując błoto. Pozostali zamarli w miejscu, nie próbowali podchodzić.

Cykada obrócił się w błocie, uniósł się, wspinając na łokciach, zabełkotał, charknął, wypluł coś białego wraz ze sporą ilością czerwiem. Przechodząc obok Geralt od niechcenia kopnął go w policzek, druzgocąc kość jarzmową, ponownie wchlapując w kałużę.

Poszedł dalej, nie oglądając się.

Istredd już był przy studni, stał tam, oparty o cembrowinę, o drewnianą, zazielenioną mchem obudowę kołowrotu. U pasa miał miecz. Piękny, lekki, tergański miecz z półzamkniętą gardą, opierający się okutym końcem pochwy o lśniącą cholewę jeździeckiego buta. Na ramieniu czarodzieja siedział nastroszony, czarny ptak.

Pustułka.

- Jesteś, wiedźminie - Istredd podstawił pustułce urękawiczoną rękę, delikatnie i ostrożnie posadził ptaka na daszku nad studnią.

- Jestem, Istredd.

- Nie sądziłem, ze przyjdziesz. Myślałem, ze wyjechałeś.

- Nie wyjechałem.

Czarodziej zaśmiał się swobodnie i głośno, odrzucając głowę do tyłu.

- Chciała nas... chciała nas ocalić - powiedział. - Obu. Nic z tego, Geralt. Skrzyżujmy ostrza. Musi zostać jeden.

- Zamierzasz walczyć mieczem?

- To cię dziwi? Przecież i ty zamierzasz walczyć mieczem. Dalej, stawaj.

- Dlaczego, Istredd? Dlaczego mieczem, a nie magią? Czarodziej pobladł, usta drgnęły mu nerwowo.

- Stawaj, mówię! - krzyknął. - Nie czas na pytania, czas pytań minął! Teraz jest czas czynów!

- Chcę wiedzieć - powiedział powoli Geralt. - Chcę wiedzieć, dlaczego miecz. Chcę wiedzieć, skąd i dlaczego znalazła się u ciebie ta czarna pustułka. Mam prawo to wiedzieć. Mam prawo do prawdy, Istredd.

- Do prawdy? - powtórzył gorzko czarodziej. - Ano, może i masz. Tak, może i masz. Nasze prawa są równe. Pustułka, pytasz? Przyleciała o świcie, mokra od deszczu. Przyniosła list. Króciutki, znam go na pamięć. "Żegnam, Val. Wybacz mi. Są dary, których nie wolno przyjmować, a nie ma we mnie niczego, czym mogłabym ci się odwdzięczyć. I to jest prawda, Val. Prawda jest okruchem lodu". No, Geralt? Zadowoliłem cię? Skorzystałeś ze swojego prawa?

Wiedźmin powoli kiwnął głową.

- Dobrze - rzekł Istredd. - Teraz ja skorzystam z mojego. Bo ja nie przyjmuję tego listu do wiadomości. Ja nie mogę bez niej... Wolę już... Stawaj, do diabła!

Zgarbił się i wyciągnął miecz szybkim, zwinnym ruchem, świadczącym o wprawie. Pustułka zaskrzeczała.

Wiedźmin stał nieruchomo, z opuszczonymi wzdłuż boków rękami.

- Na co czekasz? - szczeknął czarodziej. Geralt powoli uniósł głowę, popatrzył na niego przez chwilę, potem odwrócił się na pięcie.

- Nie, Istredd - powiedział cicho. - Żegnaj.

- Co to ma znaczyć, do cholery? Geralt zatrzymał się.

- Istredd - rzucił przez ramię. - Nie wciągaj w to innych. Jeżeli musisz, to powieś się w stajni na lejcach.

- Geralt! - krzyknął czarodziej, a głos załamał mu się nagle, uderzył ucho fałszywą, złą nutą. - Ja nie zrezygnuję! Nie ucieknie przede mną! Pojadę za nią do Venger-bergu, pojadę za nią na koniec świata, odnajdę ją! Nie zrezygnuję z niej nigdy! Wiedz o tym!

- Żegnaj, Istredd.

Odszedł w zaułek, nie odwracając się już ani razu. Szedł, nie zwracając uwagi na ludzi, szybko schodzących mu z drogi, na zatrzaskiwane pospiesznie drzwi i okiennice. Nie zauważał nikogo i niczego.

Myślał o liście, który czeka na niego w oberży.

Przyspieszył kroku. Wiedział, że na wezgłowiu łóżka czeka na niego mokra od deszczu, czarna pustułka, trzymająca list w zakrzywionym dziobie. Chciał jak najprędzej przeczytać ten list.

Chociaż znał jego treść.

Wieczny ogień

I

- Ty świnio! Ty zapowietrzony śpiewaku! Ty oszuście!

Geralt, zaciekawiony, pociągnął klacz za róg uliczki. Zanim jeszcze zlokalizował źródło wrzasków, dołączył się do nich głęboki, lepko szklany brzęk. Słój wiśniowych konfitur, pomyślał wiedźmin. Taki odgłos wydaje słój wiśniowych konfitur, gdy rzucić nim w kogoś z dużej wysokości lub z dużą siłą. Pamiętał to dobrze, Yennefer, gdy mieszkali razem, zdarzało się niekiedy w gniewie rzucać w niego słojami konfitur. Tymi, które dostawała od klientów. Yennefer pojęcia bowiem nie miała o wyrobie konfitur, a magia była pod tym względem zawodna.

Za rogiem uliczki, pod wąskim, pomalowanym na różowo domkiem zebrała się spora grupka gapiów. Na maleńkim, ukwieconym balkonie, tuż pod spadzistym okapem dachu, stała młoda, jasnowłosa kobieta w nocnej koszuli. Wyginając pulchniutkie i okrąglutkie ramię, widoczne spod falbanek, kobieta z rozmachem cisnęła w dół obtłuczoną doniczkę.

Szczupły mężczyzna w śliwkowym kapelusiku z białym piórkiem odskoczył jak oparzony, doniczka mlasnęła o ziemię tuż przed nim, rozpryskując się w kawały.

- Proszę cię, Vespula! - krzyknął mężczyzna w kapelusiku z piórkiem. - Nie dawaj wiary plotkom! Byłem ci wierny, niech skonam, jeśli to nieprawda!

- Łajdaku! Diabli synu! Przybłędo! - wrzasnęła pulchniutka blondynka i skryła się w głębi domu, niewątpliwie w poszukiwaniu dalszych pocisków.

- Hej, Jaskier - zawołał wiedźmin, ciągnąc na plac boju opierającą się i prychającą klacz. - Jak się masz? Co się dzieje?

- Normalnie - rzekł trubadur, wyszczerzywszy zęby. - Jak zwykle. Witaj, Geralt. Co tu porabiasz? Cholera, uważaj!

Cynowy pucharek świsnął w powietrzu i z brzękiem odbił się od bruku. Jaskier podniósł go, obejrzał i cisnął do rynsztoka.

- Zabieraj te łachmany! - wrzasnęła jasnowłosa, wdzięcznie falując falbankami na pulchniutkich piersiach. - I precz z moich oczu! Żeby noga twoja tu więcej nie postała, ty grajku!

- To nie moje - zdziwił się Jaskier, podnosząc z ziemi męskie spodnie o różnych kolorach nogawek. - W życiu nie miałem takich spodni.

- Wynoś się! Nie chcę cię widzieć! Ty... ty... Wiesz, jaki ty jesteś w łóżku? Do niczego! Do niczego, słyszysz? Słyszycie, ludzie?

Następna doniczka świsnęła, zafurkotała wyrastającym z niej suchym badylem. Jaskier ledwo zdążył się uchylić. Za doniczką, wirując, pofrunął w dół miedziany sagan o pojemności minimum dwóch i pół galona. Tłum gapiów, trzymający się poza zasięgiem ostrzału, zataczał się ze śmiechu. Co więksi dowcipnisie bili brawo i niegodnie podżegali blondynkę do czynu.

- Czy ona nie ma w domu kuszy? - zaniepokoił się wiedźmin.

- Tego nie można wykluczyć - powiedział poeta, zadzierając głowę w stronę balkonu. - Ona ma w domu straszną rupieciarnię. Widziałeś te spodnie?

- Może więc lepiej chodźmy stąd? Wrócisz, gdy się uspokoi.

- Diabła tam - skrzywił się Jaskier. - Nie wrócę do domu, z którego rzuca się na mnie kalumnie i miedziane garnki. Nietrwały ów związek uważam za zerwany. Poczekajmy tylko, niech wyrzuci moją... O matko, nie! Vespula! Moja lutnia!

Rzucił się, wyciągając ręce, potknął, upadł, złapał instrument w ostatniej chwili, tuż nad brukiem. Lutnia przemówiła jękliwie i śpiewnie.

- Uff - westchnął bard, zrywając się z ziemi. - Mam ją. Dobra jest, Geralt, teraz już możemy iść. Mam u niej, co prawda, jeszcze płaszcz z kunim kołnierzem, ale trudno, niech będzie moja krzywda. Płaszczem, jak ją znam, nie rzuci.

- Ty kłamliwa łajzo! - rozdarła się blondynka i rozbryzgliwie splunęła z balkonu. - Ty włóczęgo! Ty zachrypnięty bażancie!

- Za co ona ciebie tak? Coś przeskrobał, Jaskier?

- Normalnie - wzruszył ramionami trubadur. - Wymaga monogamii, jedna z drugą, a sama rzuca w człowieka cudzymi spodniami. Słyszałeś, co o mnie wykrzykiwała? Na bogów, ja też znam takie, które ładniej odmawiają, niż ona daje, ale nie krzyczę o tym po ulicach. Idziemy stąd.

- Dokąd proponujesz?

- A jak myślisz? Do świątyni Wiecznego Ognia? Chodź, wpadniemy pod "Grot Włóczni". Muszę uspokoić nerwy.

Wiedźmin, nie protestując, pociągnął klacz za Jaskrem, raźno ruszającym w ciasny zaułek. Trubadur podkręcił w marszu kołki lutni, dla próby pobrzdąkał po strunach, wziął głęboki, rozwibrowany akord.

Zapachniało powiewem jesieni

Z wiatrem zimnym uleciał stów sens

Tak być musi, niczego nie mogą już zmienić

Brylanty na końcach twych rzęs...

Urwał, wesoło pomachał ręką dwóm smarkulom, przechodzącym obok z koszykami pełnymi warzyw. Smarkule zachichotały.

- Co cię sprowadza do Novigradu, Geralt?

- Zakupy. Uprząż, trochę ekwipunku. I nowa kurtka - wiedźmin obciągnął na sobie szeleszczącą, pachnącą nowością skórę. - Jak ci się wodzi moja nowa kurtka, Jaskier?

- Nie nadążasz za modą - skrzywił się bard, strzepując kurze piórko z rękawa swego połyskliwego, chabrowego kaftana o bufiastych rękawach i kołnierzu powycinanym w ząbki. - Ach, cieszę się, że się spotkaliśmy. Tu, w Novigradzie, stolicy świata, centrum i kolebce kultury. Tutaj człowiek światły może odetchnąć pełną piersią!

- Przejdźmy może oddychać uliczkę dalej - zaproponował Geralt, patrząc na obdartusa, który kucnąwszy i wybałuszywszy oczy wypróżniał się w bocznym zaułku.

- Denerwujący staje się ten twój wieczny sarkazm - Jaskier skrzywił się znowu. - Novigrad, powiadam ci, to stolica świata. Prawie trzydzieści tysięcy mieszkańców, Geralt, nie licząc przyjezdnych, wyobrażasz sobie? Murowane domy, główne ulice brukowane, morski port, składy, cztery młyny wodne, rzeźnie, tartaki, wielka manufaktura produkująca ciżmy, do tego wszelkie wyobrażalne cechy i rzemiosła. Mennica, osiem banków i dziewiętnaście lombardów. Zamek i kordegarda, że aż dech zapiera. I rozrywki - szafot, szubienica z zapadnią, trzydzieści pięć oberży, teatrum, zwierzyniec, bazar i dwanaście zamtuzów. I świątynie, nie pamiętam, ile. Dużo. No, i te kobiety, Geralt, umyte, utrefione i pachnące, te atłasy, aksamity i jedwabie, te fiszbiny i tasiemki... Och, Geralt! Wiersze same cisną się na usta:

Tam, gdzie mieszkasz, już biało od śniegu

Szklą się lodem jeziorka i błota

Tak być musi, już zmienić nie można niczego

Zaczajona w twych oczach tęsknota...

 

- Nowa ballada?

- Aha. Nazwę ją: "Zima". Ale jeszcze niegotowa, nie mogę skończyć, przez Vespulę cały jestem roztrzęsiony i rymy mi się nie składają. Aha, Geralt, zapomniałem spytać, jak tam z Yennefer?

- Nijak.

- Rozumiem.

- Gówno rozumiesz. No, gdzie ta karczma, daleko jeszcze?

- Za rogiem. O, już jesteśmy na miejscu. Widzisz szyld?

- Widzę.

- Witam i pięknie się kłaniam! - Jaskier wyszczerzył zęby do panienki zamiatającej schody. - Czy ktoś już mówił waćpannie, że jest śliczna?

Panienka poczerwieniała i mocno ścisnęła miotłę w dłoniach. Geralt przez chwilę sądził, że przyłoży trubadurowi kijem. Mylił się. Panienka uśmiechnęła się mile i zatrzepotała rzęsami. Jaskier, jak zwykle, nie zwrócił na to żadnej uwagi.


Date: 2015-12-11; view: 712


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 9 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 11 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)