Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 11 page

- Witam i pozdrawiam! Dobry dzień! - zagrzmiał, wchodząc do oberży i ostro pociągając kciukiem po strunach lutni. - Mistrz Jaskier, najsławniejszy poeta w tym kraju, odwiedził twój niechlujny lokal, gospodarzu! Nabrał albowiem ochoty napić się piwa! Czy doceniasz zaszczyt, jaki ci robię, wydrwigroszu?

- Doceniam - rzekł ponuro karczmarz, wychylając się zza kontuaru. - Rad jestem was widzieć, panie śpiewak. Widzę, że w istocie wasze słowo nie dym. Obiecaliście wszak wpaść zaraz z rana i zapłacić za wczorajsze wyczyny. A ja, pomyśleć tylko, sądziłem, że łżecie, jak zwykle.

Wstyd mi, jako żywo.

- Zupełnie niepotrzebnie się sromasz, dobry człowieku - powiedział niefrasobliwie trubadur. - Albowiem nie mam pieniędzy. Później o tym pogwarzymy.

- Nie - rzekł zimno karczmarz. - Zaraz o tym pogwarzymy. Kredyt się skończył, wielmożny panie poeto. Dwa razy pod rząd nikt mnie nie okpi.

Jaskier zawiesił lutnię na sterczącym ze ściany haku, usiadł za stołem, zdjął kapelusik i przygładził w zamyśleniu przypięte do niego piórko egreta.

- Masz pieniądze, Geralt? - spytał z nadzieją w głosie.

- Nie mam. Wszystko, co miałem, poszło na kurtkę.

- Niedobrze, niedobrze - westchnął Jaskier. - Cholera, ani żywej duszy, nikogo, kto mógłby postawić. Gospodarzu, co tak pusto dziś u ciebie?

- Za wcześnie na zwykłych gości. A czeladnicy murarscy, ci, co remontują świątynię, zdążyli już być i wrócili na budowę, zabrawszy majstra.

- I nikogo, nikogutko?

- Nikogo oprócz wielmożnego kupca Biberveldta, który śniada w dużym alkierzu.

- Dainty jest? - ucieszył się Jaskier. - Trzeba było tak od razu. Chodź do alkierza, Geralt. Znasz Dainty Biberveldta, niziołka?

- Nie.

- Nie szkodzi. Poznasz. Oho! - zawołał trubadur, zmierzając w stronę bocznej izby. - Czuję od zachodu powiew i tchnienie zupy cebulowej, miłe mym nozdrzom. A kuku! To my! Niespodzianka!

Przy centralnym stole alkierza, pod słupem, udekorowanym girlandami czosnku i pękami ziół, siedział pucołowaty, kędzierzawy niziołek w pistacjowozielonej kamizeli. W prawej dłoni dzierżył drewnianą łyżkę, lewą przytrzymywał glinianą miskę. Na widok Jaskra i Geralta niziołek zamarł w bezruchu, otworzywszy usta, a jego duże, orzechowe oczy rozszerzyły się ze strachu.

- Cześć, Dainty - powiedział Jaskier, wesoło machając kapelusikiem. Niziołek wciąż nie zmieniał pozycji i nie zamykał ust. Ręka, jak zauważył Geralt, drżała mu lekko, a zwisające z łyżki długie pasemko gotowanej cebuli kołysało się jak wahadło.



- Wwwi... wwwitaj, Jaskier - wyjąkał i głośno przełknął ślinę.

- Masz czkawkę? Przestraszę cię, chcesz? Uważaj: na rogatkach widziano twoją żonę! Zaraz tu będzie! Gardenia Biberveldt we własnej osobie! Ha, ha, ha!

- Aleś ty głupi, Jaskier - rzekł z wyrzutem niziołek. Jaskier znowu roześmiał się perliście, biorąc jednocześnie dwa skomplikowane akordy na strunach lutni.

- No, bo minę masz, bracie, wyjątkowo głupią, a wybałuszasz się na nas, jakbyśmy mieli rogi i ogony. A może wystraszyłeś się wiedźmina? Co? Może myślisz, że otwarto sezon polowania na niziołków? Może...

- Przestań - nie wytrzymał Geralt, podchodząc do stołu. - Wybacz, przyjacielu. Jaskier przeżył dziś ciężką tragedię osobistą, jeszcze mu nie przeszło. Usiłuje dowcipem zamaskować smutek, przygnębienie i wstyd.

- Nie mówcie mi - niziołek wysiorbał wreszcie zawartość łyżki. - Sam zgadnę. Vespula wyrzuciła cię wreszcie na zbity łeb? Co, Jaskier?

- Nie wdaję się w rozmowy na delikatne tematy z osobnikami, którzy sami żrą i piją, a przyjaciołom każą stać - powiedział trubadur, po czym, nie czekając, usiadł. Niziołek naczerpał łyżkę zupy i oblizał zwisające z niej nitki sera.

- Co prawda, to prawda - rzekł ponuro. - Zapraszam więc. Siadajcie, i czym chata bogata. Zjecie polewki cebulowej?

- W zasadzie nie jadam o tak wczesnych porach - zadarł nos Jaskier. - Ale niech będzie, zjem. Tyle że nie na pusty żołądek. Hola, gospodarzu! Piwa, jeśli łaska! A chyżo!

Dziewczę z imponującym, grubym warkoczem, sięgającym pośladków, przyniosło kubki i miski z zupą. Geralt, przyjrzawszy się jej okrągłej, pokrytej meszkiem buzi stwierdził, że miałaby ładne usta, gdyby pamiętała o ich domykaniu.

- Driado leśna! - krzyknął Jaskier, chwytając rękę dziewczęcia i całując ją we wnętrze dłoni. - Sylfido! Wróżko! Boska istoto o oczach jak bławe jeziora! Pięknaś jak poranek, a kształt ust twoich rozwartych podniecająco...

- Dajcie mu piwa, szybko - jęknął Dainty. - Bo będzie nieszczęście.

- Nie będzie, nie będzie - zapewnił bard. - Prawda, Geralt? Trudno o bardziej spokojnych ludzi niż my dwaj. Jam, panie kupcze, jest poeta i muzyk, a muzyka łagodzi obyczaje. A obecny tu wiedźmin groźny jest wyłącznie dla potworów. Przedstawiam ci: to Geralt z Rivii, postrach strzyg, wilkołaków i wszelkiego plugastwa. Słyszałeś chyba o Geralcie, Dainty?

- Słyszałem - niziołek łypnął na wiedźmina podejrzliwie. - Cóż to... Cóż to porabiacie w Novigradzie, panie Geralt? Czyżby pojawiły się tu jakieś straszne monstra? Jesteście... hem, hem... wynajęci?

- Nie - uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem tu dla rozrywki.

- O - rzekł Dainty, nerwowo przebierając owłosionymi stopami wiszącymi pół łokcia nad podłogą. - To dobrze...

- Co dobrze? - Jaskier przełknął łyżkę zupy i popił piwem. - Zamierzasz może wesprzeć nas, Biberveldt? W rozrywkach, ma się rozumieć? To się świetnie składa. Tu, pod "Grotami Włóczni", zamierzamy się podchmielić. A potem planujemy skoczyć do "Passiflory", to bardzo drogi i dobry dom rozpusty, gdzie możemy sobie zafundować półelfkę, a kto wie, może i elfkę pełnej krwi. Potrzebujemy jednak sponsora.

- Kogo?

- Tego, kto będzie płacił.

- Tak sądziłem - mruknął Dainty. - Przykro mi. Po pierwsze, jestem umówiony na handlowe rozmowy. Po drugie, nie mam środków na fundowanie takich rozrywek. Po trzecie, do "Passiflory" wpuszczają wyłącznie ludzi.

- A my co jesteśmy, sowy pójdźki? Ach, rozumiem. Nie wpuszczają tam niziołków. To prawda. Masz rację, Dainty. Tu jest Novigrad. Stolica świata.

- Tak... - powiedział niziołek, wciąż patrząc na wiedźmina i dziwnie krzywiąc usta. - To ja już sobie pójdę. Jestem umówiony...

Drzwi alkierza otwarły się z hukiem i do środka wpadł...

Dainty Biberveldt.

- Bogowie! - wrzasnął Jaskier.

Stojący w drzwiach niziołek niczym nie różnił się od niziołka, siedzącego za stołem, jeśli nie liczyć faktu, że ten za stołem był czysty, a ten w drzwiach brudny, potargany i wymięty.

- Mam cię, suczy chwoście! - ryknął brudny niziołek, rzucając się w kierunku stołu. - Ty złodzieju!

Jego czysty bliźniak zerwał się, obalając zydel i strącając naczynia. Geralt zareagował odruchowo i błyskawicznie - porwawszy z ławy miecz w pochwie, smagnął Biberveldta przez kark ciężkim pasem. Niziołek runął na podłogę, poturlał się, zanurkował pomiędzy nogi Jaskra i na czworakach popędził do wyjścia, a ręce i nogi wydłużyły mu się nagle jak łapy pająka. Na ten widok brudny Dainty Biberveldt zaklął, zawył i odskoczył, z hukiem waląc plecami w drewniane przepierzenie. Geralt odrzucił pochwę miecza i kopniakiem usunął z drogi krzesło, rzucając się w pościg. Czysty Damty Biberveldt, w niczym już, poza kolorem kamizelki, niepodobny do Dainty Biberveldta, przesadził próg niczym pasikonik, wpadł do sali ogólnej, zderzając się z panienką o półotwartych ustach. Widząc jego długie łapy i rozlaną, karykaturalną fizjonomię, panienka otwarła usta na pełną szerokość i wydała z siebie świdrujący uszy wrzask. Geralt, korzystając z utraty - tempa, jakie spowodowało zderzenie z dziewczyną, dopadł stwora na środku izby i obalił na podłogę zręcznym kopniakiem w kolano.

- Ani drgnij, braciszku - syknął przez zaciśnięte zęby, przykładając dziwadłu do karku sztych miecza. - Ani drgnij.

- Co tu się dzieje? - zaryczał oberżysta, podbiegając z trzonkiem od łopaty w garści. - Co to ma być? Straż! De-czka, leć po straż!

- Nieee! - zawył stwór, płaszcząc się do podłogi i jeszcze bardziej deformując. - Litości, nieeeee!

- Żadnej straży! - zawtórował mu brudny niziołek, wypadając z alkierza. - Łap dziewczynę, Jaskier!

Trubadur chwycił wrzeszczącą Deczkę, pomimo pośpiechu starannie wybierając miejsca do chwytu. Deczka zapiszczała i kucnęła na podłodze przy jego nogach.

- Spokojnie, gospodarzu - wydyszał Dainty Biberveldt. - To sprawa osobista, nie będziemy wzywać straży. Zapłacę za wszystkie szkody.

- Nie ma żadnych szkód - rzekł trzeźwo karczmarz, rozglądając się.

- Ale będą - zgrzytnął pękaty niziołek. - Bo zaraz go będę lał. I to jeszcze jak. Będę go lał okrutnie, długo i zapamiętale, a on wtedy wszystko tu porozbija.

Rozpłaszczona na podłodze długołapa i rozlana karykatura Dainty Biberveldta zachlipała żałośnie.

- Nic z tego - rzekł zimno oberżysta, mrużąc oczy i unosząc lekko trzonek łopaty. - Lejcie go sobie na ulicy albo na podwórzu, panie niziolku. Nie tu. A ja wzywam straż. Mus mi, głowa moja w tym. Toć to... to przecie potwór jakowyś!

- Panie gospodarzu - rzekł spokojnie Geralt, nie zmniejszając nacisku klingi na kark cudaka. - Zachowajcie spokój. Nikt niczego nie porozbija, nie będzie żadnych zniszczeń. Sytuacja jest opanowana. Jestem wiedźminem, a potwora, jak widzicie, mam w garści. Ponieważ jednak rzeczywiście wygląda to na sprawę osobistą, wyjaśnimy ją spokojnie w alkierzu. Puść dziewczynę, Jaskier i chodź tutaj. W torbie mam srebrny łańcuch. Wyjmij go i zwiąż porządnie łapy tego tu jegomościa, w łokciach, za plecami. Nie ruszaj się, bratku. Stwór zaskomlił cichutko.

- Dobra, Geralt - powiedział Jaskier. - Związałem go. Chodźcie do alkierza. A wy, gospodarzu, co tak stoicie? Zamawiałem piwo. A ja, jak zamawiam piwo, to macie je podawać w kółko dopóty, dopóki nie zakrzyknę: "Wody".

Geralt popchnął związanego stwora do alkierza i niedelikatnie posadził pod słupem. Dainty Biberveldt usiadł także, spojrzał z niesmakiem.

- Okropność, jak toto wygląda - powiedział. - Iście kupa kwaśniejącego ciasta. Patrz na jego nos, Jaskier, zaraz mu odpadnie, psia mać. A uszy ma jak moja teściowa tuż przed pogrzebem. Brrr!

- Zaraz, zaraz, - mruknął Jaskier. - Ty jesteś Biberveldt? No, tak, bez wątpienia. Ale to, co siedzi pod słupem, przed chwilą było tobą. Jeśli się nie mylę. Geralt! Wszystkie oczy zwrócone są ku tobie. Jesteś wiedźminem. Co tu się, do diabła, dzieje? Co to jest?

- Mimik.

- Sam jesteś mimik - powiedział gardłowo stwór, kołysząc nosem. - Nie jestem żaden mimik, tylko doppler, a nazywam się Tellico Lunngrevink Letorte. W skrócie Pen-stock. Przyjaciele mówią na mnie Dudu.

- Ja ci zaraz dam Dudu, skurwysynu jeden! - wrzasnął Dainty, zamierzając się na niego kułakiem. - Gdzie moje konie? Złodzieju!

- Panowie - upominał oberżysta, wchodząc z dzbankiem i naręczem kufli. - Obiecywaliście, że będzie spokojnie.

- Och, piwo - westchnął niziołek. - Alem jest spragniony, cholera. I głodny!

- Też bym się napił - oświadczył bulgotliwie Tellico Lunngreyink Letorte. Został całkowicie zlekceważony.

- Co to jest? - zapytał karczmarz, spoglądając na stwora, który na widok piwa wysunął długi jęzor zza obwisłych, ciastowatych warg. - Co to takiego jest, panowie?

- Mimik - powtórzył wiedźmin, nie bacząc na grymasy potwora. - Ma zresztą wiele nazw. Mieniak, podwójniak, vexling, bedak. Lub doppler, jak sam siebie określił.

- Vexling! - wykrzyknął oberżysta. - Tu, w Novigradzie? W moim lokalu? Chyżo, trzeba wezwać straż! I kapłanów! Głowa moja w tym...

- Powoli, powoli - charknął Dainty Biberveldt, pospiesznie wyjadając zupę Jaskra z cudem ocalałej miski. -Zdążymy wezwać kogo trzeba. Ale później. Ten tu łajdak okradł mnie, nie mam zamiaru oddać go tutejszemu prawu przed odzyskaniem mojej własności. Znam ja was, novigradczyków, i waszych sędziów. Dostałbym może jedną dziesiątą, nie więcej.

- Miejcie litość - zajęczał rozdzierająco doppler. - Nie wydawajcie mnie ludziom! Czy wiecie, co oni robią z takimi, jak ja?

- Pewnie, że wiemy - kiwnął głową oberżysta. - Nad złapanym dopplerem kapłani odprawiają egzorcyzmy. Potem zaś wiąże się takiego w kij i oblepia grubo, w kulę, gliną zmieszaną z opiłkami i piecze w ogniu, dopóki glina nie stwardnieje na cegłę. Tak przynajmniej robiło się dawniej, gdy te potwory trafiały się częściej.

- Barbarzyński obyczaj, iście ludzki - skrzywił się Dainty, odsuwając pustą już miskę. - Ale może to i sprawiedliwa kara za bandytyzm i złodziejstwo. No, gadaj, łajdaku, gdzie moje konie? Prędko, bo przeciągnę ci ten twój nos między nogami i wtłoczę do rzyci. Gdzie moje konie, pytam?

- Sprze... sprzedałem - wyjąkał Tellico Lunngrevink Letorte p obwisłe uszy skurczyły mu się nagle w kulki, przypominające miniaturowe kalafiory.

- Sprzedał! Słyszeliście? - pienił się niziołek. - Sprzedał moje konie!

- Jasne - rzekł Jaskier. - Miał czas. Jest tu od trzech dni. Od trzech dni widuję cię... to znaczy, jego... Cholera, Dainty, czy to znaczy...

- Pewnie, że to znaczy! - zaryczał kupiec, tupiąc włochatymi nogami. - On obrabował mnie w drodze, o dzień drogi od miasta! Przyjechał tu jako ja, rozumiecie? I sprzedał moje konie! Ja go zabiję! Uduszę tymi rękoma!

- Opowiedzcie nam, jak to się stało, panie Biberveldt.

- Geralt z Rivii, jeśli się nie mylę? Wiedźmin? Geralt potwierdził skinieniem głowy.

- Bardzo dobrze się składa - powiedział niziołek. - Jestem Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, farmer, hodowca i kupiec. Mów mi Dainty, Geralt.

- Opowiadaj, Dainty.

- Ano, to było tak. Ja i moje koniuchy wiedliśmy konie na sprzedaż, na targ do Diablego Brodu. O dzień drogi od miasta wypadł nam ostatni postój. Zanocowaliśmy, sprawiwszy się wcześniej z antałeczkiem przepalania. W środku nocy budzę się, czuję, mało mi pęcherza nie rozsadzi, zlazłem więc z wozu, a przy okazji rzucę, myślę, okiem, co tam porabiają koniki na łące. Wychodzę, mgła jak zaraza, patrzę nagle, idzie ktoś. Kto tu, pytam. On nic. Podchodzę bliżej i widzę... siebie samego. Jak w zwierciadle. Myślę, nie trzeba było pić przepalanki, przeklętego trunku. A ten tu... bo przecież to był on, jak mnie nie walnie w łeb! Zobaczyłem gwiazdy i nakryłem się nogami. Rano budzę się w jakimś cholernym gąszczu, z guzem niczym ogórek na głowie, dookoła ani żywej duszy, po naszym obozie również ni śladu. Błąkałem się cały dzień, nimem wreszcie szlak odnalazł, dwa dni się wlokłem, żarłem korzonki i surowe grzyby. A on... ten zafajdany Dudulico, czy jak mu tam, pojechał tymczasem do Novigradu jako ja i opędzlował moje konie! Ja go zaraz... A tych moich koniuchów oćwiczę, po sto bizunów dam każdemu na gołą rzyć, ślepym komendom! Żeby własnego pryncypała nie poznać, żeby się tak dać okpić! Durnie, łby kapuściane, moczymordy...

- Nie miej im za złe, Dainty - powiedział Geralt. - Nie mieli szans. Mimik kopiuje tak dokładnie, że nie sposób odróżnić go od oryginału, czyli od ofiary, którą sobie upatrzy. Nigdy nie słyszałeś o mimikach?

- Słyszeć słyszałem. Ale sądziłem, że to wymysły.

- To nie wymysły. Dopplerowi wystarczy bliżej przyjrzeć się ofierze, by błyskawicznie i bezbłędnie zaadaptować się do potrzebnej struktury materii. Zwracam uwagę, że to nie iluzja, ale pełna, dokładna zmiana. W najmniejszych szczegółach. W jaki sposób mimiki to robią, nie wiadomo. Czarodzieje podejrzewają, że działa tu ten sam składnik krwi, co przy łykantropii, ale ja myślę, że to albo coś zupełnie innego, albo tysiąckrotnie silniejszego. W końcu wilkołak ma tylko dwie, góra trzy postacie, a doppler może się zmienić we wszystko, co zechce, byle tylko mniej więcej zgadzała się masa ciała.

- Masa ciała?

- No, w mastodonta to on się nie zamieni. Ani w mysz.

- Rozumiem. A łańcuch, którym go związałeś, po co?

- Srebro. Dla lykantropa zabójcze, dla mimika, jak widzisz, wyłącznie powstrzymujące przemiany. Dlatego siedzi tu we własnej postaci.

Doppler zacisnął rozklejające się usta i łypnął na wiedź-mina złym spojrzeniem mętnych oczu, które już zatraciły orzechowy kolor tęczówek niziołka i zrobiły się żółte.

- I dobrze, że siedzi, bezczelny sukinsyn - warknął Dainty. - Pomyśleć tylko, zatrzymał się nawet tu, pod "Grotem", gdzie sam zwykłem na kwaterze stawać! Już mu się ubzdurało, że jest mną!

Jaskier pokręcił głową.

- Dainty - powiedział. - On był tobą. Ja się z nim tu spotykam od trzech dni. On wyglądał jak ty i mówił jak ty. On myślał jak ty. Gdy zaś przyszło do stawiania, był skąpy jak ty. A może jeszcze bardziej.

- To ostatnie mnie nie martwi - rzekł niziołek - bo może odzyskam część swoich pieniędzy. Brzydzę się go dotykać. Zabierz mu sakiewkę, Jaskier, i sprawdź, co jest w środku. Powinno tam być sporo, jeśli ten koniokrad rzeczywiście sprzedał moje koniki.

- Ile miałeś koni, Dainty?

- Dwanaście.

- Licząc według cen światowych - powiedział trubadur, zaglądając do trzosa - tego, co tu jest, starczy może na jednego, o ile trafi się stary i ochwacony. Licząc zaś według cen novigradzkich, jest tego na dwie, góra trzy kozy.

Kupiec nic nie powiedział, ale wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Tellico Lunngrevink Letorte opuścił nos nisko, a dolną wargę jeszcze niżej, po czym cichutko zabulgotał.

- Jednym słowem - westchnął wreszcie niziołek - ograbiło mnie i zrujnowało stworzenie, istnienie którego wkładałem między bajki. To się nazywa mieć pecha.

- Nic dodać, nic ująć - rzekł wiedźmin, obrzucając spojrzeniem kurczącego się na zydlu dopplera. - Ja również byłem przekonany, że mimiki wytępiono już dawno temu. Dawniej, jak słyszałem, sporo ich żyło w tutejszych lasach i na płaskowyżu. Ale ich zdolności do mimikry bardzo niepokoiły pierwszych osadników i zaczęto na nie polować. Dość skutecznie. Rychło wytępiono prawie wszystkie.

- I szczęście to - powiedział oberżysta. - Tfu, tfu, klnę się na Wieczny Ogień, wolę już smoka albo diabła, któren zawżdy jest smokiem albo diabłem i wiadomo, czego się trzymać. Ale wilkołactwo, owe przemiany i odmiany, to ohydny, demoni proceder, oszukaństwo i podstęp zdradziecki, ludziom na szkodę i zgubę przez te paskudy wymyślony! Powiadam wam, wezwijmy straż i do ognia z tą wstręcizną!

- Geralt? - zaciekawił się Jaskier. - Radbym usłyszeć zdanie specjalisty. Rzeczywiście te mimiki są takie groźne i agresywne?

- Ich zdolności do kopiowania - rzekł wiedźmin – to właściwość służąca raczej obronie niż agresji. Nie słyszałem...

- Zaraza - przerwał gniewnie Dainty, waląc pięścią w stół. - Jeśli walenie kogoś po łbie i grabież nie jest agresją, to nie wiem, co nią jest. Przestańcie się wymądrzać. Sprawa jest prosta: zostałem napadnięty i ograbiony, nie tylko ze zdobytego ciężką pracą majątku, ale i - własnej postaci. Żądam zadośćuczynienia, nie spocznę...

- Straż, straż trzeba wezwać - powiedział oberżysta. -I kapłanów trzeba wezwać! I spalić to monstrum, tego nieludzia!

- Przestańcie, gospodarzu - poderwał głowę niziołek. - Nudni się robicie z tą waszą strażą. Zwracam wam uwagę, że wam ów nieludź niczego nie zrobił, jeno mnie. A tak nawiasem mówiąc, to ja też jestem nieludź.

- Co też wy, panie Biberveldt - zaśmiał się nerwowo karczmarz. - Gdzie wy, a gdzie on. Wyście są bez mała człek, a ten to monstrum przecie. Dziwię się, panie wiedźmin, że tak spokojnie siedzicie. Od czego, z przeproszeniem, jesteście? Wasza rzecz zabijać potwory, czyż nie?

- Potwory - rzekł Gerald zimno. - Ale nie przedstawicieli rozumnych ras.

- No, panie - powiedział oberżysta. - Teraz toście

przesadzili krzynę.

- Jako żywo - wtrącił Jaskier. - Przegiąłeś pałę, Geralt, z tą rozumną rasą. Spójrz tylko na niego.

Tellico Lunngrevink Letorte, w rzeczy samej, nie przypominał w tej chwili przedstawiciela myślącej rasy. Przypominał kukłę ulepioną z błota i mąki, patrzącą na wiedźmina błagalnym spojrzeniem mętnych, żółtych oczu. Również smarkliwe odgłosy, jakie wydawał sięgającym blatu stołu nosem, nie przystawały przedstawicielowi rasy rozumnej.

- Dość tego pustego pieprzenia! - ryknął nagle Dainty Biberveldt. - Nie ma o czym dyskutować! Jedno, co się liczy, to moje konie i moja strata! Słyszysz, maślaku cholerny? Komu sprzedałeś moje koniki? Coś zrobił z pieniędzmi? Mów zaraz, bo cię skopię, stłukę i obedrę ze skóry!

Deczka, uchylając drzwi, wetknęła do alkierza płową główkę.

- Goście są w karczmie, ojciec - szepnęła. - Mularczykowie z budowy i insi. Obsługuję ich, ale wy tu tak gromko nie krzykajcie, bo się zaczynają dziwować na alkierz.

- Na Wieczny Ogień! - wystraszył się oberżysta, patrząc na rozlanego dopplera. - Jeśli tu ktoś zajrzy i oba-czy go... oj, będzie licho. Jeśli mamy nie wołać straży, to... Panie wiedźmin! Jeśli to prawdziwie vexling, to rzeknijcię onemu, niechże zmieni się w coś przyzwoitego, dla niepoznaki niby. Na razie.

- Racja - rzekł Dainty. - Niech on się w coś zmieni, Geralt.

- W kogo? - zagulgotał nagle doppler. - Mogę przybrać postać, której się dokładnie przyjrzę. W którego z was mam się zatem zmienić?

- We mnie nie - powiedział prędko karczmarz.

- Ani we mnie - żachnął się Jaskier. - Zresztą, to byłby żaden kamuflaż. Wszyscy mnie znają, więc widok dwóch Jaskrów przy jednym stole wywołałby większą sensację niż ten tu we własnej postaci.

- Ze mną byłoby podobnie - uśmiechnął się Geralt. -Zostajesz ty, Dainty. I dobrze się składa. Nie obrażaj się, ale sam wiesz, że ludzie z trudem odróżniają jednego niziołka od drugiego.

Kupiec nie zastanawiał się długo.

- Dobra - powiedział. - Niech będzie. Zdejmij mu łańcuch, wiedźminie. No już, zmieniaj się we mnie, rozumna raso.

Doppler po zdjęciu łańcucha roztarł ciastowate łapy, pomacał nos i wytrzeszczył ślepia na niziołka. Obwisła skóra na twarzy ściągnęła się i nabrała kolorów. Nos skurczył się i wciągnął z głuchym mlaśnięciem, na łysym czerepie wyrosły kędzierzawe włosy. Dainty wybałuszył oczy, oberżysta otwarł gębę w niemym podziwie, Jaskier westchnął i jęknął.


Date: 2015-12-11; view: 787


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 10 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 12 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)