Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 7 page

Vea, uśmiechnięta nieładnie, stanęła nad Yennefer, szeroko rozstawiwszy nogi. Zerrikanka uniosła szablę. Yennefer, blada, uniosła nogę.

- Nie - powiedział Borch, zwany Trzy Kawki, siedzący na kamieniu. Na kolanach trzymał smoczątko, spokojne i zadowolone.

- Nie będziemy zabijać pani Yennefer - powtórzył smok Villentretenmerth. - To już nieaktualne. Co więcej, teraz jesteśmy wdzięczni pani Yennefer za nieocenioną pomoc. Uwolnij ich, Vea.

- Rozumiesz, Geralt? - szepnął Jaskier, rozcierając zdrętwiałe ręce. - Rozumiesz? Jest taka starożytna ballada o złotym smoku. Złoty smok może...

- Może przybrać każdą postać - mruknął Geralt. - Również ludzką. Też o tym słyszałem. Ale nie wierzyłem.

- Panie Yarpenie Zigrin! - zawołał Villentretenmerth do krasnoluda uczepionego pionowej skały na wysokości dwudziestu łokci nad ziemią. - Czego tam szukacie? Świstaków? Nie jest to wasz przysmak, jeśli dobrze pamiętam. Zejdźcie na dół i zajmijcie się Rębaczami. Potrzebują pomocy. Nie będzie się już zabijać. Nikogo.

Jaskier, rzucając niespokojne spojrzenia na Zerrikanki, czujnie krążące po pobojowisku, cucił wciąż nieprzytomnego Dorregaraya. Geralt smarował maścią i opatrywał poparzone kostki Yennefer. Czarodziejka syczała z bólu i mruczała zaklęcia.

Uporawszy się z zadaniem, wiedźmin wstał.

- Zostańcie tu - powiedział. - Muszę z nim porozmawiać.

Yennefer krzywiąc się wstała.

- Idę z tobą, Geralt - wzięła go pod rękę. - Mogę? Proszę, Geralt.

- Ze mną, Yen? Myślałem...

- Nie myśl - przycisnęła się do jego ramienia.

- Yen?

- Już dobrze, Geralt.

Spojrzał w jej oczy, które były ciepłe. Jak dawniej. Pochylił głowę i pocałował w usta, gorące, miękkie i chętne. Jak dawniej.

Podeszli. Yennefer, podtrzymywana, dygnęła głęboko, jak przed królem, ujmując suknię końcami palców.

- Trzy Kaw... Villentretenmerth... - powiedział wiedźmin.

- Moje imię w wolnym przekładzie na wasz język oznacza Trzy Czarne Ptaki - powiedział smok. Smoczątko, wczepione pazurkami w jego przedramię, podstawiło kark pod głaszczącą dłoń.

- Chaos i Porządek - uśmiechnął się Villentretenmerth. - Pamiętasz, Geralt? Chaos to agresja, Porządek to obrona przed nią. Warto pędzić na koniec świata, by przeciwstawić się agresji i złu, prawda, wiedźminie? Zwłaszcza, jak mówiłeś, gdy zapłata jest godziwa. A tym razem była. To był skarb smoczycy Myrgtabrakke, tej otrutej pod Hołopolem. To ona mnie wezwała, bym jej pomógł, bym powstrzymał grożące jej zło. Myrgtabrakke odleciała już, krótko po tym, gdy zniesiono z pola Eycka z Denesle. Czasu miała dość, gdy wy gadaliście i kłóciliście się. Ale zostawiła mi swój skarb, moją zapłatę.



Smoczątko pisnęło i zatrzepotało skrzydełkami.

- Więc ty...

- Tak - przerwał smok. - Cóż, takie czasy. Stworzenia, które wy zwykliście nazywać potworami, od pewnego czasu czują się coraz bardziej zagrożone przez ludzi. Nie dają już sobie rady same. Potrzebują Obrońcy. Takiego... wiedźmina.

- A cel... Cel, który jest na końcu drogi?

- Oto on - Villentretenmerth uniósł przedramię. Smoczątko pisnęło przestraszone. - Właśnie go osiągnąłem. Dzięki niemu przetrwam, Geralcie z Rivii, udowodnię, że nie ma granic możliwości. Ty też znajdziesz kiedyś taki cel, wiedźminie. Nawet ci, co się różnią, mogą przetrwać. Żegnaj, Gerąlt. Żegnaj, Yennefer.

Czarodziejka, chwytając mocniej ramię wiedźmina, dygnęła ponownie. Villentretenmerth wstał, spojrzał na nią, a twarz miał bardzo poważną.

- Wybacz szczerość i prostolinijność, Yennefer. To jest wypisane na waszych twarzach, nie muszę nawet starać się czytać w myślach. Jesteście stworzeni dla siebie, ty i wiedźmin. Ale nic z tego nie będzie. Nic. Przykro mi.

- Wiem - Yennefer pobladła lekko. - Wiem, Villentretenmerth. Ale i ja chciałabym wierzyć, że nie ma granicy możliwości. A przynajmniej w to, że jest ona jeszcze bardzo daleko.

Vea podchodząc dotknęła ramienia Geralta, wypowiedziała szybko kilka słów. Smok zaśmiał się.

- Gerąlt, Vea mówi, że długo pamiętać będzie balię "Pod Zadumanym Smokiem". Liczy, że się jeszcze kiedyś spotkamy.

- Co? - spytała Yennefer mrużąc oczy.

- Nic - rzekł szybko wiedźmin. - Villentretenmerth...

- Słucham cię, Geralcie z Rivii.

- Możesz przybrać każdą postać. Każdą, jaką zechcesz.

- Tak.

- Dlaczego więc człowiek? Dlaczego Borch z trzema czarnymi ptakami w herbie? Smok uśmiechnął się pogodnie.

- Nie wiem, Gerąlt, w jakich okolicznościach zetknęli się po raz pierwszy ze sobą odlegli przodkowie naszych ras. Ale faktem jest, że dla smoków nie ma niczego bardziej odrażającego niż człowiek. Człowiek budzi w smokach instynktowny, nieracjonalny wstręt. Ze mną jest inaczej. Dla mnie... jesteście sympatyczni. Żegnajcie.

To nie była stopniowa, rozmazująca się transformacja, ani mgliste, roztętnione drżenie jak przy iluzji. To było-nagłe jak mgnienie oka. W miejscu, gdzie przed sekundą stał kędzierzawy rycerz w tunice ozdobionej trzema czarnymi ptakami, siedział złoty smok, wyciągając wdzięcznie długą, smukłą szyję. Skłoniwszy głowę smok rozpostarł skrzydła, olśniewająco złote w promieniach słońca. Yennefer westchnęła głośno.

Vea, już w siodle, obok Tei, pokiwała ręką.

- Vea - powiedział wiedźmin - miałaś rację.

- Hm?

- On jest najpiękniejszy.


OKRUCH LODU

 

I

Zdechła owca, spuchła i wzdęta, godząca w niebo zesztywniałymi nogami, poruszyła się. Geralt, przykucnięty pod murem, wolno wydobył miecz, uważając, by klinga nie zgrzytnęła o okucia pochwy. W odległości dziesięciu kroków od niego kupa odpadków wygarbiła się nagle i zafalowała. Wiedźmin zerwał się i skoczył, zanim jeszcze dobiegła do niego fala smrodu bijąca z poruszonego śmieciowiska.

Zakończona obłym, wrzecionowatym, najeżonym kolcami zgrubieniem macka, wystrzelając nagle spod śmieci, pomknęła mu na spotkanie z niesamowitą prędkością. Wiedźmin pewnie wylądował na resztkach rozwalonego mebla, chwiejących się na kupie zgniłych warzyw, zabalansował, złapał równowagę, jednym krótkim cięciem miecza rozpłatał mackę, odcinając maczugowatą przyssawkę. Natychmiast odskoczył, ale tym razem ześlizgnął się z desek i po uda zapadł w grząskie gnojowisko.

Śmietnik eksplodował, buchnęła w górę gęsta, smrodliwa maź, skorupy garnków, przegniłe szmaty i blade niteczki kiszonej kapusty, a spod nich wyprysnął ogromny, bulwowaty korpus, bezkształtny jak groteskowy kartofel, smagający powietrze trzema mackami i kikutem czwartej.

Geralt, uwięźnięty i unieruchomiony, ciął z szerokiego skrętu bioder, gładko odrąbując następną mackę. Dwie pozostałe, grube jak konary, spadły na niego z siłą, jeszcze głębiej wbijając w odpadki. Korpus sunął ku niemu, orząc w śmietnisku niby wleczona beczka. Zobaczył, jak ohydna bulwa pęka, rozwierając się szeroką paszczęką pełną wielkich, klockowatych zębów.

Pozwolił, by macki oplotły go w pasie, z mlaśnięciem wyrwały ze śmierdzącej mazi i powlekły w stronę korpusu, kolistymi ruchami wgryzającego się w śmietnik. Zębata paszczęką zakłapała dziko i wściekle. Przywleczony w pobliże okropnej gęby wiedźmin uderzył mieczem, oburącz, klinga wcięła się posuwiście i miękko. Ohydny, słod-kawy odór pozbawiał oddechu. Potwór zasyczał i zadygotał, macki puściły, konwulsyjnie załopotały w powietrzu. Geralt, grzęznąc w śmieciach, ciął jeszcze raz, na odlew, ostrze obrzydliwie chrupnęło i zazgrzytało na wyszczerzonych zębiskach. Stwór zagulgotał i oklapł, ale natychmiast rozdął się, sycząc, bryzgając na wiedźmina cuchnącą mazią. Łapiąc oparcie gwałtownymi ruchami więznących w paskudztwie nóg, Geralt wyrwał się, rzucił w przód rozgarniając śmieci piersią jak pływak wodę, rąbnął z całej siły, z góry, z mocą naparł na ostrze wcinające się w korpus, pomiędzy blado fosforyzujące ślepia. Potwór stęknął bulgotliwie, zatrzepał się, rozlewając na kupie gnoju niczym przekłuty pęcherz, rażąc wyczuwalnymi, ciepłymi podmuchami, falami smrodu. Macki drgały i wiły się wśród zgnilizny.

Wiedźmin wygramolił się z gęstej brei, stanął na pływająco chybotliwym, ale twardym podłożu. Czuł, jak coś lepkiego i wstrętnego, co dostało się do buta, pełza mu po łydce. Do studni, pomyślał, byle prędzej obmyć się z tego, z tej obrzydliwości. Obmyć się. Macki stwora jeszcze raz pacnęły po odpadkach, chlapliwie i mokro, znieruchomiały.

Spadła gwiazda, sekundową błyskawicą ożywiając czarny, upstrzony nieruchomymi światełkami firmament. Wiedźmin nie wypowiedział żadnego życzenia.

Oddychał ciężko, chrapliwie, czując, jak mija działanie wypitych przed walką eliksirów. Przylegająca do murów miasta gigantyczna kupa śmieci i odpadków, stromo opadająca w dół, w stronę połyskliwej wstęgi rzeki, w świetle gwiazd wyglądała ładnie i ciekawie. Wiedźmin splunął.

Potwór był martwy. Był już częścią tej kupy śmieci, w której kiedyś bytował.

Spadła druga gwiazda.

- Śmietnik - powiedział wiedźmin z wysiłkiem. - Paskudztwo, gnój i gówno.

II

- Śmierdzisz, Geralt - skrzywiła się Yennefer, nie odwracając się od zwierciadła, przed którym zmywała barwiczkę z powiek i rzęs. - Wykąp się.

- Wody nie ma - powiedział zaglądając do cebra.

- Zaradzimy temu - czarodziejka wstała, szerzej otworzyła okno. - Wolisz morską czy zwykłą?

- Morską, dla odmiany.

Yennefer gwałtownie rozpostarła ręce, wykrzyczała zaklęcie, wykonując dłońmi krótki, zawiły gest. Przez otwarte okno powiało nagle ostrym, mokrym chłodem, okiennice zatrzęsły się, a do izby wdarła się ze świstem zielona, skotłowana w nieregularną kulę kurzawa. Balia zapieniła się od wody, falującej niespokojnie, uderzającej o brzegi, pryskającej na podłogę. Czarodziejka usiadła, wracając do przerwanej czynności.

- Udało się? - spytała. - Co to było, tam, na śmietnisku?

- Zeugl, jak sądzijtem - Geralt ściągnął buty, zrzucił ubranie i włożył nogę do szaflika. - Zaraza, Yen, jakie to zimne. Nie możesz zagrzać tej wody?

- Nie - czarodziejka, zbliżając twarz do zwierciadła, wkropliła sobie coś do oka za pomocą szklanej pałeczki. -Takie zaklęcie cholernie męczy i powoduje u mnie mdłości. A tobie, po eliksirach, zimna dobrze zrobi.

Geralt nie spierał się. Spieranie się z Yennefer nie miało żadnego sensu.

- Zeugl robił trudności? - czarodziejka zanurzyła pałeczkę we flakoniku i wkropliła sobie coś do drugiego oka, komicznie wykrzywiając usta.

- Nic szczególnego.

Zza otwartego okna rozległ się łomot, ostry trzask łamanego drewna i bełkotliwy głos, fałszywie i nieskładnie powtarzający refren popularnej, obscenicznej piosenki.

- Zeugl - czarodziejka sięgnęła po kolejny flakonik ze stojącej na stole imponującej baterii, wyciągnęła z niego korek. W izbie zapachniało bzem i agrestem. - No, proszę. Nawet w mieście nietrudno o pracę dla wiedźmina, wcale nie musisz włóczyć się po pustkowiach. Wiesz, Istredd twierdzi, ze to już staje się regułą. Miejsce każdego wymierającego stwora z lasów i moczarów zajmuje coś innego, jakaś nowa mutacja, przystosowana do sztucznego, stworzonego przez ludzi środowiska.

Geralt jak zawsze skrzywił się na wzmiankę o Istreddzie. Zaczynał mieć szczerze dosyć zachwytów Yennefer nad genialnością Istredda. Nawet jeśli Istredd miał rację.

- Istredd ma rację - ciągnęła Yennefer wcierając pachnące bzem i agrestem coś w policzki i powieki. - Popatrz sam, pseudoszczury w kanałach i piwnicach, zeugle na śmietniskach, płaskwy w zanieczyszczonych fosach i ściekach, tajęże w stawach młyńskich. To nieledwie symbioza, nie sądzisz?

I ghule na cmentarzach, pożerające nieboszczyków już nazajutrz po pogrzebie, pomyślał, spłukując z siebie mydło. Pełna symbioza.

- Tak - czarodziejka odsunęła flakoniki i słoiczki. - W miastach też może się znaleźć zajęcie dla wiedźmina. Myślę, ze kiedyś osiądziesz na stałe w jakimś mieście, Geralt.

Prędzej mnie szlag trafi, pomyślał. Ale nie powiedział tego głośno. Zaprzeczanie Yennefer, jak wiedział, nieuchronnie wiodło do kłótni, a kłótnia z Yennefer nie należała do rzeczy najbezpieczniejszych.

- Skończyłeś, Geralt?

- Tak.

- Wyjdź z balii.

Nie wstając, Yennefer niedbale machnęła ręką i wypowiedziała zaklęcie. Woda z szaflika wraz z tą rozlaną na podłodze i tą ociekającą z Geralta szumiąc skupiła się w półprzeźroczystą kulę i ze świstem wyleciała przez okno. Usłyszał głośny plusk.

- A bodaj was zaraza, kurwie syny! - rozległ się z dołu rozsierdzony wrzask. - Nie macie gdzie szczyn wylewać?

A bodaj was wszy żywcem zżarły, bodajby was pokaziło, bodajbyście zdechli!

Czarodziejka zamknęła okno.

- Psiakrew, Yen - wiedźmin zachichotał. - Mogłaś rzucić wodę gdzieś dalej.

- Mogłam - mruknęła. - Ale mi się nie chciało. Wzięła kaganek ze stołu i podeszła do niego. Biała nocna koszula, oblepiając w ruchu jej ciało, czyniła ją nieziemsko atrakcyjną. Bardziej niż gdyby była naga, pomyślał.

- Chcę cię obejrzeć - powiedziała. - Zeugl mógł cię drasnąć.

- Nie drasnął mnie. Poczułbym.

- Po eliksirach? Nie rozśmieszaj mnie. Po eliksirach nie poczułbyś otwartego złamania, dopóki wystająca kość nie zaczęłaby zaczepiać o żywopłoty. A na zeuglu mogło być wszystko, w tym tężec i jad trupi. W razie czego jeszcze jest czas na przeciwdziałanie. Obróć się.

Czuł na ciele miękkie ciepło płomienia kaganka, okazjonalne muśnięcia jej włosów.

- Wygląda, że wszystko w porządku - powiedziała. - Połóż się, zanim eliksiry nie zwalą cię z nóg. Te mieszanki są diabelnie niebezpieczne. Wykańczasz się nimi powoli.

- Muszę je brać przed walką.

Yennefer nie odpowiedziała. Usiadła znowu przed zwierciadłem, powoli rozczesała czarne, kręte, połyskliwe loki. Zawsze czesała włosy przed pójściem do łóżka. Geralt uważał to za dziwactwo, ale wprost uwielbiał obserwować ją przy tej czynności. Podejrzewał, że Yennefer o tym wiedziała.

Zrobiło mu się nagle bardzo zimno, a eliksiry faktycznie trzęsły nim, drętwiły kark, pływały w dole brzucha wirami mdłości. Zaklął pod nosem, zwalił się na łóżko, nie przestając przy tym patrzeć na Yennefer.

Ruch w rogu izby zwrócił jego uwagę, przyciągnął wzrok. Na przybitych krzywo do ściany, omotanych pajęczyną rogach jelenich siedział czarny niby smoła, nieduży ptak.

Odwróciwszy głowę w bok, patrzył na wiedźmina żółtym, nieruchomym okiem.

- Co to jest, Yen? Skąd to tu się wzięło?

- Co? - Yennefer odwróciła głowę. - A, to. To jest pustułka.

- Pustułka? Pustułki są rudodropiate, a to jest czarne.

- To jest czarodziejska pustułka. Zrobiłam ją.

- Po co?

- Jest mi potrzebna - ucięła. Geralt nie zadawał więcej pytań, wiedział, że Yennefer nie odpowie.

- Idziesz jutro do Istredda?

Czarodziejka odsunęła flakoniki na brzeg stołu, schowała grzebień do szkatułki i zamknęła tryptykowe ramki zwierciadła.

- Idę. Z samego rana. A co?

- Nic.

Położyła się obok, nie gasząc kaganka. Nigdy nie gasiła światła, nie znosiła zasypiać w ciemności. Czy to kaganek, czy latarnia, czy świeca, musiały dopalić się do końca.

Zawsze. Jeszcze jedno dziwactwo. Yennefer miała nieprawdopodobną liczbę dziwactw.

- Yen?

- Aha?

- Kiedy stąd wyjedziemy?

- Nie nudź. - Ostro szarpnęła pierzyną. - Jesteśmy tu od trzech dni, a ty zadałeś to pytanie co najmniej trzydzieści razy. Mówiłam ci, mam tu sprawy do załatwienia.

- Z Istreddem?

- Tak - westchnął i objął ją, nie kryjąc intencji.

- Ej - szepnęła. - Brałeś eliksiry...

- No to co?

- Nic - zachichotała jak podlotek, przytulając się do niego, wyginając i unosząc, by ułatwić zsunięcie koszuli. Zachwyt jej nagością jak zwykle spłynął mu dreszczem po plecach, zamrowił w palcach stykających się z jej skórą. Dotknął ustami jej piersi, krągłych i delikatnych, o sutkach tak bladych, że uzewnętrzniających się jedynie kształtem. Wplótł palce w jej włosy pachnące bzem i agrestem.

Poddawała się jego pieszczotom, mrucząc jak kot, trąc zgiętym kolanem o jego biodro.

Rychło okazało się, ze - jak zwykle - przecenił swoją wytrzymałość na wiedźmińskie eliksiry, zapomniał o ich wrednym działaniu na organizm. A może to nie eliksiry, pomyślał, może to zmęczenie walką, ryzykiem, zagrożeniem i śmiercią? Zmęczenie, na które już rutyniarsko nie zwracam uwagi? Ale mój organizm, choć sztucznie poprawiony, nie poddaje się rutynie. Reaguje naturalnie. Tyle że wtedy, kiedy nie trzeba. Zaraza.

Ale Yennefer - jak zwykle - nie pozwoliła się zdeprymować byle drobiazgiem. Poczuł, jak go dotyka, usłyszał, jak mruczy, tuż przy jego uchu. Jak zwykle, mimo woli zastanowił się nad kosmiczną liczbą innych okazji, przy których musiała używać tego wielce praktycznego zaklęcia. A potem przestał się zastanawiać.

Jak zwykle było niezwykle.

Patrzył na jej usta, na ich kącik, drgający w bezwiednym uśmiechu. Dobrze znał ten uśmiech, zawsze wydawał mu się bardziej uśmiechem tryumfu niż szczęścia. Nigdy nie pytał jej o to. Wiedział, że nie odpowie.

Czarna pustułka, siedząca na jelenich rogach, strzepnęła skrzydłami, kłapnęła krzywym dziobem. Yennefer odwróciła głowę i westchnęła. Bardzo smutno.

- Yen?

- Nic, Geralt - pocałowała go. - Nic.

Kaganek pełgał chwiejnym płomieniem. W ścianie chrobotała mysz, a kornik w komódce tykał z cicha, miarowo, jednostajnie.

- Yen?

- Mhm?

- Wyjedźmy stąd. Źle się tu czuję. To miasto fatalnie na mnie działa.

Obróciła się na bok, przesunęła dłonią po jego policzku, odgarniając włosy, pojechała palcami niżej, dotknęła zgrubiałych szram, znaczących bok szyi.

- Czy wiesz, co oznacza nazwa tego miasta? Aedd Gynvael?

- Nie. To z języka elfów?

- Tak. Oznacza okruch lodu.

- Dziwnie to nie pasuje do tej parszywej dziury.

- Wśród elfów - szepnęła czarodziejka w zamyśleniu - krąży legenda o Królowej Zimy, która w czasie zamieci przebiega kraje saniami zaprzężonymi w białe konie. Jadąc, królowa rozsiewa dookoła twarde, ostre, maleńkie okruchy lodu i biada temu, kogo taki okruch trafi w oko lub w serce. Taki ktoś jest zgubiony. Nic już nie będzie w stanie go ucieszyć, wszystko, co nie będzie miało bieli śniegu, będzie dla niego brzydkie, wstrętne, odrażające. Nie zazna spokoju, porzuci wszystko, podąży za Królową, za swoim marzeniem i miłością. Oczywiście, nigdy jej nie odnajdzie i zginie z tęsknoty. Podobno tu, w tym mieście, w zamierzchłych czasach zdarzyło się coś takiego. Piękna legenda, prawda?

- Elfy wszystko umieją ubrać w ładne słowa - mruknął sennie, wodząc ustami po jej ramieniu. - To wcale me legenda, Yen. To ładne opisanie paskudnego zjawiska, jakim jest Dziki Gon, przekleństwo pewnych okolic. Niewytłumaczalny, zbiorowy szał, zmuszający ludzi do przyłączenia się do upiornego orszaku, pędzącego po niebie. Widziałem to. Rzeczywiście, często zdarza się zimą. Dawano mi nieliche pieniądze, bym położył kres tej zarazie, ale nie podjąłem się. Na Dziki Gon nie ma sposobu...

- Wiedźmin - szepnęła całując go w policzek. - Za grosz romantyzmu nie ma w tobie. A ja... ja lubię legendy elfów, są takie piękne. Szkoda, że ludzie nie mają takich legend. Może kiedyś będą mieli? Może stworzą je? Ale o czym mają traktować legendy ludzi? Dookoła, gdziekolwiek spojrzeć, szarość i nijakość. Nawet to, co pięknie się zaczyna, wiedzie rychło w nudę i pospolitość, w ten ludzki rytuał, ten nużący rytm, nazywany życiem. Och, Geralt, niełatwo być czarodziejką, ale porównując to ze zwykłą, ludzką egzystencją... Geralt? - Złożyła głowę na jego pierś, poruszaną wolnym oddechem.

- Śpij - szepnęła. - Śpij, wiedźminie.

III

Miasto źle wpływało na niego. Od samego rana. Od samego rana wszystko psuło mu humor, wprawiało w przygnębienie i złość. Wszystko. Złościło go, że zaspał, przez co same rano stało się praktycznie samym południem. Denerwował go brak Yennefer, która wyszła, zanim się obudził.

Musiała się spieszyć, bo utensylia, które zwykle porządnie układała w szkatułkach, leżały na stole bezładnie rozsypane niczym kostki rzucone przez wróżbitę w rytuale przepowiedni. Pędzelki z delikatnego włosia - te duże, służące do pudrowania twarzy, te mniejsze, którymi nakładała pomadkę na usta, i te zupełnie maleńkie, do henny, którą barwiła rzęsy. Kredki i sztyfty do powiek i brwi. Szczypczyki i łyżeczki ze srebra. Słoiczki i buteleczki z porcelany i mlecznego szkła, zawierające, jak wiedział, eliksiry i maści o ingrediencjach tak banalnych jak sadza, tłuszcz gęsi i sok z marchwi, i tak groźnie tajemniczych jak mandragora, antymon, belladonna, cannabis, smocza krew i skoncentrowany jad skorpionów olbrzymów. A nad tym wszystkim, dookoła, w powietrzu - zapach bzu i agrestu, pachnidła, którego zawsze używała.

Była w tych przedmiotach. Była w tym zapachu.

Ale nie było jej.

Zszedł na dół, czując rosnący niepokój i wzbierającą złość. Na wszystko.

Złościła go zimna i stężała jajecznica, którą podał mu na śniadanie oberżysta, na moment odrywając się od dziewczęcia, które obmacywał na zapleczu. Złościło go to, że dziewczę miało najwyżej dwanaście lat. I łzy w oczach.

Ciepła, wiosenna pogoda i radosny pogwar tętniącej życiem ulicy nie poprawił Geraltowi nastroju. Wciąż nic nie podobało mu się w Aedd Gynyael, miasteczku, które, jak uznał, było jak złośliwa parodia wszystkich znanych mu miasteczek - było karykaturalnie bardziej hałaśliwe, bardziej duszne, brudne i denerwujące.

Ciągle wyczuwał nikły smród śmieciowiska w odzieży i włosach. Postanowił pójść do łaźni.

W łaźni zdenerwowała go mina łaziebnika, patrzącego na jego wiedźmiński medalion, na miecz położony na brzegu kadzi. Zdenerwował go fakt, że łaziebnik nie zaproponował mu dziewki. Nie miał zamiaru korzystać z dziewki, ale w łaźniach wszystkim je proponowano, złościł go więc uczyniony dla niego wyjątek.


Date: 2015-12-11; view: 776


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 6 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)