Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 8 page

Gdy wyszedł, ostro zalatując szarym mydłem, jego humor nie uległ poprawie, a Aedd Gynvael nie wypiękniało ani trochę. Wciąż nie było tu nic, co mogłoby się podobać. Nie podobały się wiedźminowi kupy wolnego nawozu zalegające uliczki. Nie podobali mu się żebracy kucający pod murem świątyni. Nie podobał mu się koślawy napis na murze, głoszący: ELFY DO REZERWATU!

Do zamku nie wpuszczono go, odesłano za starostą do gildii kupieckiej. Zdenerwowało go to. Zdenerwowało go też, gdy starszy cechu, elf, kazał mu szukać starosty na rynku, patrząc przy tym na niego z pogardą i wyższością dziwną u kogoś, kogo zaraz mają zapędzić do rezerwatu.

Na rynku kłębiło się od ludzi, pełno tu było straganów, wozów, koni, wołów i much. Na podwyższeniu stał pręgierz z delikwentem, obrzucanym przez gawiedź błotem i łajnem. Delikwent z podziwu godnym opanowaniem plugawię lżył swoich dręczycieli, niespecjalnie podnosząc głos.

Dla Geralta, posiadającego niezłe obycie, cel przebywania starosty wśród tego rejwachu był całkowicie jasny. Przyjezdni kupcy z karawan mieli łapówki wkalkulowane w ceny, musieli zatem komuś te łapówki wręczyć. Starosta, także świadom zwyczaju, zjawił się, by kupcy nie musieli się fatygować.

Miejsce, gdzie urzędował, znaczył brudnobłękitny baldachim, rozpięty na tyczkach. Stał tam stół oblężony przez rozjazgotanych interesantów. Za stołem siedział starosta Herbolth, demonstrując wszem i wobec lekceważenie i pogardę, malujące się na wyblakłej twarzy.

- Hej! A ty dokąd?

Geralt powoli odwrócił głowę. I momentalnie zgłuszył w sobie złość, opanował zdenerwowanie, zziębił się w twardy, zimny okruch lodu. Nie mógł już pozwolić sobie na emocje. Mężczyzna, który zastąpił mu drogę, miał włosy żółtawe jak piórka wilgi i takie same brwi nad bladymi, pustymi oczami. Wąskie dłonie o długich palcach opierał o pas z masywnych, mosiężnych płytek, obciążony mieczem, buzdyganem i dwoma sztyletami.

- Aha - powiedział mężczyzna. - Poznaję cię. Wiedź-min, nieprawdaż? Do Herboltha?

Geralt kiwnął głową, nie przestając obserwować rąk mężczyzny. Wiedział, że ręce tego mężczyzny niebezpiecznie było spuszczać z oczu.

- Słyszałem o tobie, pogromco potworów - rzekł żółto-włosy, obserwując czujnie ręce Geralta. - Chociaż zdaje mi się, żeśmy się nigdy nie spotkali, ty też zapewne o mnie słyszałeś. Jestem Ivo Mirce. Ale wszyscy mówią na mnie Cykada.



Wiedźmin kiwnął głową na znak, że słyszał. Znał też cenę, jaką za głowę Cykady dawano w Wyzimie, Caelf i Vattweir.

Gdyby pytano go o zdanie, powiedziałby, że to za mała cena. Ale nie pytano go.

- Dobra - powiedział Cykada. - Starosta, jak mi wiadomo, czeka na ciebie. Możesz iść. Ale miecz, przyjacielu, zostawisz. Mnie tu, uważasz, płacą za to, żebym pilnował takiego ceremoniału. Nikt z bronią nie ma prawa podejść i do Herboltha. Pojąłeś?

Geralt obojętnie wzruszył ramionami, rozpiął pas, owinąwszy nim pochwę wręczył miecz Cykadzie. Cykada uśmiechnął się kątem ust.

- No proszę - powiedział. - Jak grzecznie, ani słowa protestu. Wiedziałem, że plotki o tobie są przesadzone. Chciałbym, żebyś ty kiedyś poprosił o mój miecz, zobaczyłbyś wówczas moją odpowiedź.

- Hola, Cykada! - zawołał nagle starosta wstając. - Przepuść go! Chodźcie tu żywo, panie Geralcie, witam, witam. Usuńcie się, panowie kupcy, zostawcie nas na chwilę. Wasze interesy muszą ustąpić sprawom o większym znaczeniu dla miasta. Petycje przedstawcie memu sekretarzowi!

Pozorowana wylewność powitania nie zwiodła Geralta. Wiedział, że służyła wyłącznie za element przetargowy. Kupcy dostali czas na przemyślenie, czy łapówki są aby dostatecznie wysokie.

- Założę się, że Cykada usiłował cię sprowokować. - Herbolth niedbałym uniesieniem dłoni odpowiedział na równie niedbały ukłon wiedźmina. - Nie przejmuj się tym. Cykada dobywa broni wyłącznie na rozkaz. Prawda, nie bardzo mu to w smak, ale póki ja mu płacę, musi słuchać, inaczej fora ze dwora, z powrotem na gościniec. Nie przejmuj się nim.

- Po diabła wam ktoś taki jak Cykada, starosto? Aż tak tu niebezpiecznie?

- Bezpiecznie, bo płacę Cykadzie - Herbolth zaśmiał się. - Jego sława sięga daleko i to mi jest na rękę. Widzisz, Aedd Gynvael i inne miasta w dolinie Toiny podlegają namiestnikom z Rakverelina. A namiestnicy ostatnimi czasy zmieniają się co sezon. Nie wiadomo zresztą, po co się zmieniają, bo i tak co drugi to półelf lub ćwierćelf, przeklęta krew i rasa, wszystko, co złe, przez elfów.

Geralt nie dodał, że również przez wozaków,, bo żart, choć znany, nie wszystkich śmieszył.

- Każdy nowy namiestnik - ciągnął nabzdyczony Herbolth - zaczyna od usuwania grododzierżców i starostów starego reżymu, by obsadzić na stołkach swoich krewnych i znajomych. Ale po tym, co Cykada zrobił kiedyś wysłannikom pewnego namiestnika, mnie już nikt nie próbuje rugować z posady i jestem sobie najstarszym starostą najstarszego reżymu, nawet już nie pamiętam którego. No, ale my tu gadu-gadu, a żyła opadła, jak zwykła była mawiać moja świętej pamięci pierwsza żona. Przejdźmy do rzeczy. Jakiż to gad zalęgł się na naszym śmietnisku?

- Zeugl.

- W życiu nie słyszałem o czymś takim. Mniemam, już ubity?

- Już ubity.

- Ile ma to kosztować miejską kasę? Siedemdziesiąt?

- Sto.

- No, no, panie wiedźminie! Chybaście się blekotu napili! Sto marek za zabicie byle robaka zadomowionego w kupie gówna?

- Robak czy nie robak, starosto, pożarł ośmioro ludzi, jak sami twierdziliście.

- Ludzi? Dobre sobie! Potworzysko, jak mi doniesiono, zjadło starego Zakorka, który słynął tym, że nigdy nie trzeźwiał, jedną starą babę z podgrodzia i kilkoro dzieci przewoźnika Sulirada, co nieprędko odkryto, bo Sulirad sam nie wie, ile ma dzieci, za szybko je robi, by mógł zliczyć. Też mi ludzie! Osiemdziesiąt.

- Gdybym nie zabił zeugla, wkrótce pożarłby kogoś znaczniejszego. Aptekarza, dajmy na to. I skąd bralibyście wówczas maść na szankry? Sto.

- Sto marek to kupa pieniędzy. Nie wiem, czy dałbym tyle za dziewięciogłową hydrę. Osiemdziesiąt pięć.

- Sto, panie Herbolth. Zważcie, że chociaż nie była to dziewięciogłową hydra, nikt z tutejszych, nie wyłączając słynnego Cykady, nie potrafił jakoś poradzić sobie z zeuglem.

- Bo nikt tutejszy nie zwykł babrać się w łajnie i odpadkach. Moje ostatnie słowo: dziewięćdziesiąt.

- Sto.

- Dziewięćdziesiąt pięć, na demony i diabły!

- Zgoda.

- No - Herbolth uśmiechnął się szeroko. - Załatwione. Zawsze się tak pięknie targujesz, wiedźminie?

- Nie - Geralt się nie uśmiechnął. - Raczej rzadko. Ale chciałem wam zrobić przyjemność, starosto.

- I zrobiłeś, niech cię dżuma - zarechotał Herbolth. - Hej, Przegrzybek! Sam tu! Księgę dawaj i sakwę i odlicz mi tu migiem dziewięćdziesiąt marek.

- Miało być dziewięćdziesiąt pięć.

- A podatek?

Wiedźmin zaklął z cicha. Starosta postawił na kwicie zamaszysty znaczek, potem podłubał w uchu czystym końcem pióra.

- Tuszę, teraz na gnojowisku spokój będzie? Hę, wiedźminie?

- Powinien. Był tylko jeden zeugl. Co prawda, mógł zdążyć się rozmnożyć. Zeugle są dwupłciowe jak ślimaki.

- Co ty mi tu prawisz za bajki? - Herbolth spojrzał na niego zezem. - Do mnożenia trzeba dwojga, znaczy się samca i samicy. Cóż to, czy te zeugle lęgną się niczym pchły albo myszy, ze słomy zgniłej w sienniku? Każdy głupek to przecież wie, że nie ma myszów i myszowych, że wszystkie one jednakie i lęgną się same z siebie i ze słomy zgniłej.

- A ślimaki z liściów mokrych się lęgną - wtrącił sekretarz Przegrzybek, wciąż zajęty układaniem monet w słupki.

- Każdy to wie - zgodził się Geralt uśmiechając pogodnie. - Nie ma ślimaków i ślimakowych. Są tylko liście. A kto sądzi inaczej, jest w błędzie.

- Dosyć - uciął starosta, patrząc na niego podejrzliwie. - Dosyć mi tu o robactwie. Pytałem, czy się nam może na śmieciowisku znów coś ulać, i bądź łaskaw odpowiedzieć, jasno a krótko.

- Za jakiś miesiąc należałoby spenetrować wysypisko, najlepiej z psami. Małe zeugle nie są niebezpieczne.

- A ty byś tego nie mógł zrobić, wiedźminie? Co do zapłaty, dogadamy się.

- Nie. - Geralt odebrał pieniądze z rąk Przegrzybka. - Nie mam zamiaru tkwić w waszym urokliwym mieście nawet przez tydzień, a co dopiero miesiąc.

- Ciekawe rzeczy prawisz - Herbolth uśmiechnął się krzywo, patrząc mu prosto w oczy. - Zaiste, ciekawe. Bo ja myślę, że dłużej tu pobędziesz.

- Złe myślicie, starosto.

- Czyżby? Przyjechałeś tu z tą czarną wróżką, jak jej tam, zapomniałem... Guinever, chyba. "Pod Jesiotrem" z nią na kwaterze stanąłeś. Mówią, że w jednej izbie.

- I co z tego?

- A to, że ona, ilekroć do Aedd Gynvael zawita, to nie wyjeżdża tak prędko. A bywać, to ona u nas już bywała.

Przegrzybek uśmiechnął się szeroko, szczerbate i znacząco. Herbolth nadal patrzył w oczy Geralta, bez uśmiechu. Geralt uśmiechnął się również, najpaskudniej jak umiał.

- Ja tam zresztą nic nie wiem - starosta odwrócił wzrok i powiercił obcasem w ziemi. - I tyle mnie to obchodzi co łajno sobacze. Ale czarodziej Istredd, pomnijcie na to, to u nas ważna osoba. Niezastąpiona dla tego grodu, bezcenna, rzekłbym. Poważanie ma u ludzi, tutejszych i inszych też. My w jego czarodziejstwo nosów nie pchamy ani osobliwie w inne jego sprawy.

- Może i słusznie - zgodził się wiedźmin. - A gdzie on mieszka, jeśli wolno spytać?

- Nie wiesz? A przecież o tu, widzisz ten dom? Ten biały, wysoki, wetkany pomiędzy skład a cekhauz jak, nie przymierzając, świeca w rzyć. Ale teraz go tam nie zastaniesz. Istredd niedawno wedle południowego wału wykopał coś w ziemi i ryje teraz dookoła jak kret. I ludzi mi zagonił do tych wykopków. Poszedłem, pytam grzecznie, czego to, mistrzu, kopiecie dołki jak dziecko, ludzie się śmiać zaczynają. Co tam w tej ziemi jest? A on popatrzył na mnie jak na kapcana jakiegoś i mówi: "Historia". Jaka znowu historia, pytam. A on na to: "Historia ludzkości. Odpowiedzi na pytania. Na pytanie, co było, i na pytanie, co będzie". Gówno tu było, ja na to, ugór, krzaki i wilkołaki, zanim miasta nie pobudowano. A co będzie, zależy od tego, kogo w Rakverelinie namiestnikiem naznaczą, jakiego znowu półelfa parszywego. A w ziemi nie ma żadnych historii, nic tam nie ma, chyba glisty, jeśli komuś na ryby wola. Myślisz, że posłuchał? A gdzie tam. Kopie dalej. Jeśli więc chcesz się z nim widzieć, idź pod południowy wał.

- Eee, panie starosto - parsknął Przegrzybek. - Teraz to on w domu. Gdzie mu tam teraz do wykopków, teraz kiedy...

Herbolth spojrzał na niego groźnie. Przegrzybek zgarbił się i zachrząkał, przebierając nogami. Wiedźmin, nadał nieładnie uśmiechnięty, skrzyżował ręce na piersi.

- Tak, hem, hem - starosta odkaszlnął. - Kto wie, może faktycznie Istredd jest teraz w domu. Co mnie to zresztą...

- Bywajcie w zdrowiu, starosto - rzekł Geralt nie wysilając się nawet na parodię ukłonu. - Życzę dobrego dnia.

Podszedł do Cykady, wychodzącego mu na spotkanie, brzęczącego orężem. Bez słowa wyciągnął rękę po swój miecz, który Cykada trzymał w zgięciu łokcia. Cykada cofnął się.

- Spieszno ci, wiedźminie?

- Spieszno.

- Obejrzałem sobie twój miecz. Geralt zmierzył go spojrzeniem, które przy najlepszych chęciach nie mogłoby być uznane za ciepłe.

- Jest się czym chwalić - kiwnął głową. - Niewielu go oglądało. A jeszcze mniej mogło o tym rozpowiadać.

- Ho, ho. - Cykada błysnął zębami. - Strasznie groźnie to zabrzmiało, aż mnie ciarki przeszły. Zawsze mnie ciekawiło, wiedźminie, dlaczego ludzie tak się was boją. I myślę, że już wiem.

- Spieszę się, Cykada. Oddaj miecz, jeśli łaska.

- Dym w oczy, wiedźminie, nic, aby dym w oczy. Straszycie ludzi niby pszczelarz pszczoły dymem i smrodem, tymi waszymi kamiennymi twarzami, tym gadaniem, plotkami, które pewnie sami o sobie rozpuszczacie. A pszczoły uciekają przed dymem, durne one, miast wbić żądło w wiedźmińską rzyć, która spuchnie naonczas jak każda inna. Mówią o was, że nie czujecie jak ludzie. Leż to. Gdyby którego z was dobrze dźgnąć, poczułby.

- Skończyłeś?

- Tak - powiedział Cykada oddając mu miecz. - Wiesz co mnie ciekawi, wiedźminie?

- Wiem. Pszczoły.

- Nie. Tak sobie dumam, jeślibyś ty wszedł w uliczkę z jednej strony z mieczem, a ja z drugiej, to który z nas doszedłby do końca uliczki? Rzecz widzi mi się warta zakładu.

- Dlaczego czepiasz się mnie, Cykada? Szukasz zwady? O co ci chodzi?

- O nic. Tak mnie tylko ciekawi, ileż to prawdy jest w tym, co ludzie gadają. Żeście tacy dobrzy w walce, wy, wiedźmini, bo ani w was serca, ani duszy, ani litości, ani sumienia. I tego wystarczy? Bo o mnie, dla przykładu, mówią to samo. I nie bez podstaw. Straszniem tedy ciekaw, kto z nas dwu, wszedłszy w uliczkę, wyszedłby z niej żywy. Co? Warto by się założyć? Jak myślisz?

- Mówiłem, spieszy mi się. Nie będę tracił czasu na rozmyślanie na głupstwami. I nie zwykłem się zakładać.

Ale gdyby ci kiedyś wpadło do głowy przeszkadzać mi w chodzeniu uliczką, to dobrze ci radzę, Cykada, zastanów się wpierw.

- Dym - Cykada uśmiechnął się. - Dym w oczy, wiedźminie. Nic więcej. Do zobaczenia, kto wie, może w jakiejś uliczce?

- Kto wie.

IV

- Tu będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Siadaj, Geralt.

Tym, co najbardziej rzucało się w oczy w pracowni, była imponująca liczba ksiąg - to one zajmowały najwięcej miejsca w tym obszernym pomieszczeniu. Opasłe tomiska wypełniały regały na ścianach, wyginały półki, piętrzyły się na skrzyniach i komodach. Musiały, jak ocenił wiedźmin, kosztować majątek. Nie brakowało rzecz jasna, innych, typowych elementów wystroju - wypchanego krokodyla, wiszącej u sufitu zasuszonej ryby najeżki, zakurzonego kościotrupa i potężnej kolekcji słojów z alkoholem, zawierających każde chyba wyobrażalne paskudztwo - skolopendry, pająki, węże, ropuchy, a także niezliczone ludzkie i nieludzkie fragmenty, głównie flaki. Był tam nawet homunkulus lub coś, co przypominało homunkulusa, ale równie dobrze mogło być uwędzonym noworodkiem.

Na Geralcie kolekcja ta nie zrobiła wrażenia - mieszkał przez pół roku u Yennefer w Vengerbergu, a Yennefer miała jeszcze ciekawszy zbiór, zawierający nawet niesłychanych rozmiarów fallus, podobno górskiego trolla. Posiadała też wielce udatnie wypchanego jednorożca, na którego grzbiecie lubiła się kochać. Geralt był zdania, że jeżeli istniało miejsce gorzej nadające się do uprawiania miłości, to był nim chyba tylko grzbiet żywego jednorożca. W przeciwieństwie do niego, który łóżko uważał za luksus i cenił sobie wszystkie możliwe zastosowania tego wspaniałego mebla, Yennefer potrafiła być szalenie ekstrawagancka. Geralt przypomniał sobie miłe momenty spędzone z czarodziejką na pochyłym dachu, w pełnej próchna dziupli, na balkonie, i to cudzym, na balustradzie mostu, na chybotliwym czółnie na rwącej rzece i w czasie lewitacji trzydzieści sążni nad ziemią. Ale jednorożec był najgorszy. Któregoś szczęśliwego dnia kukła załamała się jednak pod nim, rozpruła i rozleciała, dostarczając licznych powodów do śmiechu.

- Co cię tak bawi, wiedźminie? - spytał Istredd, siadając za długim stołem, którego blat zalegała spora ilość zmurszałych czerepów, kości i zardzewiałego żelastwa.

- Za każdym razem, gdy widzę te rzeczy - wiedźmin usiadł naprzeciw, wskazując na słoje i słoiki - zastanawiam się, czy rzeczywiście nie można uprawiać magii bez tego całego obrzydlistwa, na widok którego kurczy się żołądek.

- Kwestia gustu - rzekł czarodziej. - Jak też i przyzwyczajenia. Co jednego brzydzi, drugiego jakoś nie rusza. A ciebie, Geralt, co brzydzi? Ciekawe, co też może brzydzić kogoś, kto, jak słyszałem, dla pieniędzy potrafi wejść po szyję w gnój i nieczystości? Nie traktuj, proszę, tego pytania jako obrazę czy prowokację. Naprawdę jestem ciekaw, co może wywołać u wiedźmina uczucie odrazy.

- Czy w tym słoiku nie trzymasz przypadkiem krwi miesięcznej nie tkniętej dziewicy, Istredd? Wiedz, że brzydzi mnie, gdy wyobrażam sobie ciebie, poważnego czarodzieja, z buteleczką w garści, usiłującego zdobyć ten cenny płyn, kropla po kropli, klęcząc, że się tak wyrażę, u samego źródła.

- Celnie - Istredd uśmiechnął się. - Mówię oczywiście o twoim błyskotliwym dowcipie, bo co do zawartości słoika, to nie trafiłeś,

- Ale używasz czasami takiej krwi, prawda? Do niektórych zaklęć, jak słyszałem, ani podejdź bez krwi dziewicy, najlepiej zabitej w czasie pełni księżyca piorunem z jasnego nieba. W czym, ciekawość, krew taka lepsza jest od krwi starej gamratki, która po pijanemu spadła z ostrokołu?

- W niczym - zgodził się czarodziej z miłym uśmiechem na ustach. - Ale gdyby się wydało, że tę rolę może praktycznie równie dobrze spełnić krew wieprza, o ileż

łatwiejsza do zdobycia, wtedy byle hołota zaczęłaby eksperymentować z czarami. A gdy hołocie przyjdzie nazbierać i użyć owej tak fascynującej cię dziewiczej krwi, smoczych łez, jadu białych tarantul, wywaru z obciętych niemowlęcych rączek lub z trupa, ekshumowanego o północy, to niejeden się rozmyśli.

Zamilkli. Istredd, sprawiając wrażenie głęboko zamyślonego, postukał paznokciami w leżącą przed nim spękaną, zbrązowiałą, pozbawioną żuchwy czaszkę, palcem wskazującym wodził po zębatej krawędzi otworu, ziejącego z kości skroniowej. Geralt przyglądał mu się nienatrętnie. Zastanawiał się, ile czarodziej może mieć lat. Wiedział, że ci zdolniejsi potrafili wyhamować proces starzenia się permanentnie i w dowolnym wieku. Mężczyźni, dla reputacji i prestiżu, preferowali wiek zaawansowanie dojrzały, sugerując wiedzę i doświadczenie. Kobiety - jak Yennefer - mniej dbały o prestiż, bardziej o atrakcyjność. Istredd nie wyglądał na więcej niż zasłużone, krzepkie czterdzieści. Miał lekko szpakowate, proste, sięgające ramion włosy i liczne, dodające powagi zmarszczki na czole, przy ustach i w kącikach powiek. Geralt nie wiedział, czy głębia i mądrość szarych, łagodnych oczu była naturalna czy wywołana czarami. Po krótkiej chwili doszedł do wniosku, że to wszystko jedno.

- Istredd - przerwał niezręczne milczenie. - Przyszedłem tu, bo chciałem zobaczyć się z Yennefer. Pomimo że jej nie zastałem, zaprosiłeś mnie do środka. Na rozmowę. O czym? O hołocie, próbującej łamać wasz monopol na używanie magii? Wiem, że do tej hołoty zaliczasz również mnie. Nic to dla mnie nowego. Przez chwilę miałem wrażenie, że okażesz się inny niż twoi konfratrzy, którzy często nawiązywali ze mną poważne rozmowy, po to tylko, by oznajmić mi, że mnie nie lubią.

- Nie myślę przepraszać cię za moich, jak się wyraziłeś, konfratrów - odrzekł spokojnie czarodziej. - Rozumiem ich, bo tak jak i oni, aby dojść do jakiej takiej wprawy w czamoksięstwie, musiałem się nielicho napracować. Jako zupełny szczeniak, kiedy moi rówieśnicy biegali po polach z łukami, łowili ryby albo grali w cetno i licho, ja ślęczałem nad manuskryptami. Od kamiennej podłogi w wieży łamało mnie w kościach i rwało w stawach, oczywiście latem, bo zimą trzaskało szkliwo na zębach. Od kurzu ze starych zwojów i ksiąg kasłałem, aż oczy wyłaziły mi na łeb, a mój mistrz, stary Roedskilde, nigdy nie przepuścił okazji, by ściobnąć mnie po plecach nahajem, sądząc widocznie, że bez tego nie osiągnę zadowalających postępów w nauce. Nie użyłem ani wojaczki, ani dziewcząt, ani piwa za najlepszych lat, kiedy wszystkie te rozrywki najlepiej smakują.

- Biednyś - wiedźmin skrzywił się. - Zaiste, łza się w oku kręci.

- Po co ta ironia? Próbuję wyjaśnić ci przyczyny, dla których czarodzieje nie przepadają za wsiowymi znachorami, zaklinaczami, uzdrawiaczami, jędzami i wiedźminami. Nazwij to, jak chcesz, nawet zwykłą zawiścią, ale tu właśnie leży przyczyna antypatii. Złości nas, gdy magię, sztukę, którą nauczono nas traktować jako elitarny kunszt, przywilej najlepszych i święte misterium, widzimy w rękach profanów i naturszczyków. Nawet, gdy jest to dziadowska, nędzna i śmiechu warta magia. Dlatego moi konfratrzy cię nie lubią. Ja, nawiasem mówiąc, też cię nie lubię.

Geralt miał dość dyskusji, dość kluczenia, dość przykrego uczucia niepokoju, które było niczym ślimak pełzający po karku i plecach. Spojrzał prosto w oczy Istredda, zacisnął palce na brzegu stołu.

- Chodzi o Yennefer, prawda?

Czarodziej uniósł głowę, wciąż lekko stukając paznokciami po leżącym na stole czerepie.

- Gratuluję przenikliwości - powiedział, wytrzymując spojrzenie wiedźmina. - Moje uznanie. Tak, chodzi o Yennefer.

Geralt milczał. Kiedyś, przed laty, przed wielu, wielu laty, jeszcze jako młody wiedźmin, czekał w zasadzce na mantikorę. I czuł, że mantikora się zbliża. Nie widział jej, nie słyszał. Ale czuł. Nigdy nie zapomniał tego uczucia. A teraz odczuwał dokładnie to samo.

- Twoja przenikliwość - podjął czarodziej – oszczędzi nam sporo czasu, jaki zajęłoby dalsze owijanie w bawełnę. A tak, sprawę mamy jasną. Geralt nie skomentował.

- Moja bliska znajomość z Yennefer - ciągnął Istredd - datuje się od dość dawna, wiedźminie. Przez długi czas była to znajomość bez zobowiązań, oparta na dłuższych lub krótszych, bardziej lub mniej regularnych okresach przebywania ze sobą. Tego typu niezobowiązujące partnerstwo jest powszechnie praktykowane wśród ludzi naszej profesji. Tyle że nagle przestało mi to odpowiadać. Zdecydowałem się złożyć jej propozycję zostania ze mną na stałe.

- Co odpowiedziała?

- Że się namyśli. Dałem jej czas do namysłu. Wiem, że nie jest to dla niej łatwa decyzja.

- Dlaczego mi to mówisz, Istredd? Co tobą kieruje, poza godną szacunku, ale zaskakującą szczerością, tak rzadką wśród ludzi twojej profesji? Jaki cel ma ta szczerość?

- Prozaiczny - czarodziej westchnął. - Bo, widzisz, to twoja osoba utrudnia Yennefer podjęcie decyzji. Proszę cię zatem, abyś zechciał się usunąć. Byś zniknął z jej życia, przestał przeszkadzać. Krótko: byś wyniósł się do diabła. Najlepiej po cichu i bez pożegnania, co, jak mi się zwierzyła, zwykłeś praktykować.


Date: 2015-12-11; view: 732


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 7 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 9 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.026 sec.)