Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 18 Nieprzewidziane konsekwencje

Szarapchana była małą osadą na skrzyżowaniu dróg. Nigdy się zresztą nie dowiedziałem, czy nazwa Szarapchana odnosiła się do doliny, do osady czy tylko do samego skrzyżowania. Wiosną cała dolina mogła wyglądać malowniczo, ale w grudniu widok był niezachęcający. Szara i błotnista, łaciata plamami brudnego śniegu i kępami szarozielonych krzaków, rozpościerała się z północy na południe między łańcuchami ośnieżonych gór. Środkiem wiła się czarna linia szosy. Gdzieś pośrodku doliny szosę przecinał bity trakt wiodący ze wschodu na zachód i to na tym właśnie rozdrożu przycupnęła osada.

Tuzin lepianek stojących bezładnie wokół herbaciarni nie zasługiwał na miano wsi czy miasteczka. Zamieszkiwało je kilka kazachskich rodzin. Rosyjskiego nikt z nich nie znał, więc przez parę dni, chcąc nie chcąc, byliśmy zdani na własne towarzystwo, nie licząc rzadkich pogawędek ze spragnionym herbaty i kontaktu z ludźmi rosyjskim kierowcą ciężarówki.

Czajchana, mieszcząca się w długim baraku wzdłuż drogi, była sercem osady i jej raison d’être. Po serdecznym przywitaniu weszliśmy wszyscy do środka i zasiedliśmy za stołem. Matki podeszły do lady, skąd przyniosły talerz pociętych na trójkąty lepioszek, stertę kawałków sera, a do tego czarki zielonej herbaty. „Owczy ser, bardzo dobry”, zachwalała lokalny przysmak mama. Czarki były zadziwiająco eleganckie: z białej cienkiej porcelany, z wąskim niebieskim obramowaniem, z delikatnym niebiesko-czerwonym deseniem w środku i na zewnątrz.

Nie przerywając jedzenia, opisywaliśmy wydarzenia ostatniej doby, odpowiadaliśmy na niekończące się pytania. Nie tracąc czasu, rozglądałem się też po sali. Prostokątna, przestronna, trzydzieści kroków na dziesięć, zajmowała cały budynek. Pośrodku ściany znajdowały się drzwi od strony szosy; po obu ich bokach były okna, skąd jedyne światło padało na salę. Wzdłuż ślepej ściany po przeciwnej stronie ciągnęło się podwyższenie ze stertą szarych i brązowych koców.

– Po co ta scena? – spytałem cicho siedzącą obok matkę. – Teatr, tu, na tym pustkowiu?

Matka się roześmiała.

– Nie, nie, to jest sypialnia. Spaliśmy tam pokotem zeszłej nocy, cała nasza grupa, trzydzieści osób. Czajchana to właściwie zajazd przydrożny. Liczą pięć rubli za noc od osoby. Nocują tu często kierowcy ciężarówek, ale ostatniej nocy na szczęście nikogo obcego nie było. Kiedy przyjechaliśmy, na tym podium leżały dywany i kilimy; nawet ładne, kolorowe, niestety brudne i zawszone. Na naszą prośbę je zabrali, a my wyszorowaliśmy deski mydłem karbolowym, zanim rozłożyliśmy naszą pościel. Stąd ten zapach. Dziś rano, zanim przyszliście, kilku kierowców zatrzymało się na śniadanie. Tutaj właśnie jest jadalnia – dodała, wskazując kilka stołów i krzeseł stojących między nami a ladą.



Środek lady, a właściwie długiego stołu ustawionego w poprzek końca sali, zajmowały spiętrzone talerze i rząd porcelanowych czarek. Za ladą, w trzcinowym fotelu, siedział stary Kazach z długą, rzadką, spiczastą brodą. W rękach trzymał gazetę i pochłonięty czytaniem nie zwrócił nawet uwagi na nasze wejście. Miał na sobie długi czarny kaftan i czarną wschodnią czapeczkę z białym haftem, bardziej niż skromną w porównaniu z kolorowymi tiubetejkami Uzbeków. Otwór w ścianie za jego krzesłem kryła zasłona z pasków skóry.

– Za nią jest kuchnia – powiedziała matka. – Kuchenka jest niewiele większa od tej, którą zbudowałeś z Ziną w Czirakczi. Jedno, co tu mają, to niewyczerpane zapasy zielonej herbaty, jak zresztą na herbaciarnię przystało. Jest całkiem niezła, nawet bez cukru.

Życie w Szarapchanie nie zmieniło się od wieków. Jedyną zdobyczą cywilizacyjną była pompa z długą metalową rączką, stojąca na tyłach budynku. Rano ustawiała się do niej kolejka dzieci z kubłami i dzbanami. Nieco dalej stał wychodek zarezerwowany dla gości czajchany.

Koczowniczego życia mieliśmy już wszyscy po dziurki w nosie, marzyliśmy o tym, by osiąść gdzieś wreszcie na stałe, nawet jeżeli tym miejscem miałby być kołchoz Kyzył Dychan. Ale dni mijały, a z kołchozu nie nadchodziły wieści. Z zebranych od szoferów informacji wynikało, że od Czerwonego Koguta dzieliło nas mniej niż dwadzieścia kilometrów, ale dostać się tam można było jedynie bitym traktem, który szybko przechodził w wąską, kamienistą ścieżkę nadającą się tylko dla pieszych i dla arb, czyli niedużych, wysokich wozów o dwóch wielkich kolach, ciągnionych przez osły lub muły.

Następnej nocy musieliśmy się ścieśnić, aby zrobić miejsce dla rosyjskiego kierowcy ciężarówki i jego towarzyszki. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu, gdyby nie pamiątka, którą nam zostawili; znów gryzły nas wszy, a w tych warunkach nic na to nie mogliśmy poradzić. Nieprzespane noce i dni spędzane w bezczynności, w oczekiwaniu nie wiadomo na co, nie wpływały dobrze na nasz humor. Wikt składający się z zielonej herbaty i z lepioszek, okraszonych niekiedy kawałkiem sera, też go nie poprawiał. Staliśmy się znów apatyczni i rozdrażnieni.

Hela i ja, czasem jeszcze ktoś z młodzieży, próbowaliśmy chodzić na spacery w podgórskiej okolicy, ale na ogół przerywał je ulewny deszcz. Było coraz zimniej, teraz już i w dzień, i w nocy. Kiedy nie lało, to albo mżyło, albo mgła, gęsta jak rozpylony talk, wisiała w powietrzu.

Próbowałem znów zbliżyć się do Heli, ona też wyraźnie się starała, ale coś się między nami popsuło. Ospali, przygnębieni, przewrażliwieni, próbowaliśmy odnaleźć dawną intymność, ale jakoś się nie kleiło. A nie mogliśmy przewidzieć, że już wkrótce rozejdą się nasze drogi, że nie spotkamy się przez przeszło trzydzieści lat.

I tak wegetowaliśmy w Szarapchanie dzień po dniu. Minął jeden tydzień, zaczynał się następny, któregoś ranka obudziłem się z gorączką i bólem głowy. Bolało mnie też prawe ucho, coraz bardziej, z minuty na minutę. Gorączka szybko rosła.

Z reszty tego dnia nie pamiętam wiele. Luki w pamięci wypełnili później rodzice. Ponoć bredziłem. Chwilami się budziłem i jak przez mgłę zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje dokoła. Raz po raz matka i Hela kładły mi chłodne kompresy na czoło. Oprzytomniałem na chwilę, ale nie miałem siły otworzyć oczu. To znów ktoś trzymał mnie za rękę. Mama? Gdzieś z daleka dochodziły mnie słowa ojca: „…nie ma wątpliwości… twoją igłę do cerowania…” – Tu głos mu jakby zadrżał. Głos matki: „…można… wygotować… nie jest dość ostra… inne… za małe”. I znów ojciec: „…tępa igła… będzie bolało… czym naostrzyć… poszukam kamienia. Muszę wypuścić ropę… bez zwłoki… przekłuć bębenek… psiakrew, cholera! Nawet głupiej aspiryny nie ma…”.

To o mnie mówią! Zrozumiałem: mam zapalenie ucha środkowego. Ojciec zawsze nosił na wizyty komplet instrumentów, między nimi specjalny wąziutki ostry nożyk do nacinania bębenka. Kiedyś mi tłumaczył, że gdy ropa zbiera się w uchu środkowym, ciśnienie w nim rośnie i albo bębenek pęka, albo ropa przedostaje się głębiej i powoduje wrzód mózgu. Żeby temu zapobiec, nacina się bębenek i wypuszcza ropę.

W tym momencie wyobraziłem sobie tępą igłę wbijaną w moje bolące ucho. Wyrwałem rękę, zasłoniłem ucho i krzyknąłem: „Nie! Nie!”.

Ojciec wybiegł na zewnątrz.

Kiedy odzyskałem przytomność, czułem, że gdzieś mnie niosą. Głowę miałem na piersi ojca, który podtrzymywał mnie za ramiona, za jedną nogę trzymała mnie Hela, a Olek za drugą. Matka szła obok z kocem w ręku. Padał deszcz. Niewielka ciężarówka z brezentowym dachem stała przed drzwiami. Mama rozpostarła koc na podłodze, ojciec mnie na nim położył. Mama mnie pocałowała: „Tatuś weźmie cię do szpitala, wszystko będzie dobrze, jutro wrócicie”. Hela też pocałowała mnie na pożegnanie. Ojciec usiadł przy mnie. Ktoś zatrzasnął klapę ciężarówki. Po chwili ruszyliśmy.

Kiedy znów oprzytomniałem, podłoga pode mną dygotała, podskakiwała. Zaświtało mi: jedziemy dokądś ciężarówką. Dotknąłem policzka, był mokry, coś ciekło po nim i po szyi. Dziwny zapach. Czy to dach przecieka? Zgniłe liście na dachu tak pachną? Ale ucho mnie nie boli! Usiadłem. Oj, moja głowa!

Ojciec musiał się zdrzemnąć, oparty plecami o kabinę kierowcy. Otworzył oczy.

– Co, Stefanku? Co się stało?

– Ucho przestało mnie boleć – powiedziałem. – Coś cieknie mi po twarzy, chyba dziura jest w dachu.

Ojciec przysunął się bliżej, spojrzał na mnie badawczo, położył mi rękę na czole.

– Gorączka spadła – stwierdził i obrócił się, by zajrzeć mi w ucho. – Dzięki Bogu, bębenek pękł. Wszystko będzie dobrze. Dzięki Bogu – powtórzył i uśmiechnął się z ulgą.

Ciężarówka wciąż skakała na wybojach.

– To właśnie od tych gwałtownych ruchów pękł ci bębenek – wyjaśnił ojciec. – Teraz już, synku, ucho się szybko zagoi. – Wyjął czystą chusteczkę z kieszeni i delikatnie wytarł mi twarz, ucho i mokrą rękę.

Przesunąłem się na tył ciężarówki i wyjrzałem spod plandeki. Robiło się ciemno i padał deszcz. Jechaliśmy wolno słabo oświetloną ulicą, po obu stronach ciągnęły się jednopiętrowe domy z oświetlonymi oknami. Elektryczność!

– Gdzie jesteśmy? Co się dzieje? Głowa mnie jeszcze trochę boli.

– Masz, przyłóż do ucha. – Ojciec podał mi świeżą chusteczkę. – Przysuń się do mnie i połóż się.

Położyłem się z głową na jego kolanach.

– Postanowiłem zabrać cię do szpitala w Czymkencie. Mieliśmy szczęście, pierwsza ciężarówka jadąca na południe zatrzymała się. Powiedziałem kierowcy, nazywa się Misza, o co chodzi. Od razu wysiadł, bez słowa opuścił klapę i powiedział, żeby cię przynieść. Nawet o pieniądzach nie wspomniał. Porządny chłop, Rosjanin. To było ze trzy godziny temu. Powinienem mu powiedzieć, co się dzieje. – Ojciec uderzył trzy razy w ścianę kabiny kierowcy. – To nasz sygnał umowny.

Ciężarówka zwolniła i stanęła. Kierowca się wychylił.

– Co, chłopiec umarł? – zapytał.

– Nie, sława Bogu – odpowiedział ojciec. – Wszystko w porządku. Wrzód pękł i ropa wyleciała z ucha. Nie musimy iść do szpitala.

Misza przeszedł do tyłu i usiadł przy nas. Powiedział, że musi jechać do składów kolejowych na drugim końcu miasta. Ale mógłby zostawić nas na noc u siostry.

– Jej mąż jest w wojsku, a ona, ułomna, nie może pracować. Z tego, co mąż przysyła, wyżyć trudno. Za dwa czerwońce chętnie odstąpi wam pokój. Sama prześpi się w kuchni, a ja zostanę w składach. Znajdzie się dla was i zupa z chlebem. Każdy na tym skorzysta – zakończył.

Ojciec wręczył Miszy zwitek rubli.

– Nie trzeba – powiedział, ale schował do kieszeni. Posiedział z nami jeszcze kilka minut, wypalił papierosa. Mówił, że oczekuje wezwania do wojska. – Lada dzień przyjdzie – powiedział. – Jak odroczenie się skończy, choć niby moja robota zapewnia odroczenie, ale kto w to wierzy? – dodał, wyskakując na drogę.

Po dalszych dziesięciu minutach jazdy po dziurach i wybojach Misza zatrzymał się przed jednym z domów i zapukawszy, wymienił kilka zdań z kobietą, która otworzyła drzwi. Chwilę później siedzieliśmy przy kuchennym stole, popijając herbatę i chrupiąc lepioszki. Znów na brak apetytu nie mogłem narzekać. Katia, nasza gospodyni, pokuśtykała do pokoju pościelić nasze łóżko.

– Zupa będzie później – uspokoiła nas, wróciwszy do kuchni. – Nie przejmujcie się wszami, Władysławie Michajłowiczu – zapewniła ojca. – Dobrze wiem, jak to jest w drodze. Jutro zabiorę pościel do odwszalni. Nie martwcie się, dam sobie radę, to niedaleko.

W porównaniu z naszymi kwaterami w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy, nawet z dużym, ale pustym pokojem w szpitalu w Czirakczi, pokój Katii był iście królewski. Z sufitu zwisała elektryczna lampa, i to z abażurem! Z rozpalonego kominka buchał ogień. Pod jedną ścianą stało żelazne małżeńskie łoże nakryte pstrokatą kołdrą. Niewielki stolik, dwa krzesła, dwa trzcinowe fotele i wielka szafa uzupełniały umeblowanie. W kącie – szczyt luksusu – stała umywalnia z miską, a przy niej dzban gorącej i kubeł zimnej wody. Czysty biały ręcznik wisiał na krześle, a w miseczce leżał kawałek mydła.

– Niezwykłe – zawyrokował ojciec. – Cały pokój z kuchnią na jedną osobę. Musi mieć znajomości.

Drzwi zamknęły się za naszą gospodynią i zostaliśmy sami. Rozebraliśmy się przed kominkiem i przez następne pół godziny toczyliśmy wojnę z wszami, zdejmując je z siebie i z ubrań i ciskając w ogień. Umyci, ubrani, wróciliśmy do kuchni, gdzie czekała na nas Katia z garnkiem gorącej zupy i bochnem chleba. Syci i odświeżeni, poszliśmy spać. Nic mnie już nie bolało.

Rano, idąc za wskazówkami Katii, znaleźliśmy szeroką, wysadzaną drzewami ulicę Szpitalną i przy niej sam szpital, podobny do tego w Czirakczi, choć nieco mniejszy. Brakowało jedynie pomnika Stalina, musiał stać gdzie indziej. Miła młoda lekarka wyczyściła mi ucho. „Teraz już się szybko zagoi”, powiedziała, a na wszelki wypadek dała mi kilka opłatków z aspiryną zawiniętych – oczywiście – w kawałek tapety.

Po wyjściu ze szpitala poszliśmy ulicą Szpitalną w przeciwnym kierunku i znaleźliśmy się w niewielkim parku pełnym ludzi. Obsiedli wszystkie ławki i wyjąwszy zapasy, zajadali z zapałem. Wyszli do parku na przerwę obiadową; tak jak na całym świecie, pomyślałem i poczułem głód.

Czymkent, stolica południowokazachskiej obłasti, czyli obwodu,miał około 80 tysięcy mieszkańców; dawno nie byliśmy w tak dużym mieście. Z parku wyszliśmy na inną ruchliwą, wysadzaną drzewami ulicę.

– Tato – zawołałem. – Zobacz! Tam na rogu jest kawiarnia! Widzisz?

– Widzę, widzę – rzekł ojciec. – Od wczorajszego wieczoru nic nie jadłeś, masz prawo być głodny. Możemy zaryzykować, kartek żadnych nie mamy, ale chodź, zobaczymy.

Kawiarnia składała się z dwóch sal, obu pełnych po brzegi. Własnym oczom nie wierzyłem: wyściełane krzesła, czyste stoły, na nich szklanki herbaty na spodeczkach. Na porcelanowych talerzykach apetyczne bułeczki z rodzynkami. Na innych stały miseczki zupy i leżały kawałki chleba. „Popatrz, tato, popatrz”, powtarzałem w kółko.

Na miejsca nie czekaliśmy dłużej niż piętnaście minut. Podeszła kelnerka, o kartki nawet nie spytała. Zupa była wyśmienita, jarzynowa z mięsem i kartoflami, do tego kromka białego chleba. Niestety, tylko po jednej porcji na osobę. Herbata, wprawdzie erzac, ale za to z cukrem. Bułka z rodzynkami skrzyła się kryształkami cukru. Zjadłem swoją i połowę bułki ojca. Twierdził, że już się najadł.

Dawno nie byłem w tak cywilizowanym lokalu i, najedzony, z ciekawością się rozglądałem. Niektórzy goście rozsiedli się zupełnie po europejsku, czytając gazety umocowane na długich rzeźbionych rękojeściach. Ta sala, o ścianach wyłożonych wytłaczaną tapetą koloru bordowego z kremowym deseniem, śmiało mogła ujść za kawiarnię w Warszawie.

Zegar na ścianie wskazywał drugą, pora obiadowa minęła. Ludzie zaczęli wstawać od stolików i wychodzić.

Nagle w kącie sali uwagę mą przyciągnęła jakby znajoma twarz. Przy stoliku siedziała samotnie młoda kobieta. Mogłem się założyć, że już ją kiedyś widziałem… Ale gdzie i kiedy? Tyle osób spotykaliśmy w podróży…

Ona też musiała mnie zauważyć, bo kilkakrotnie wracała wzrokiem w naszą stronę. Ojciec siedział tyłem do niej i nie widzieli się wzajemnie. Jej znajoma twarz nie dawała mi spokoju. Gdzie ją widziałem? Kiedy? Może jeszcze w Otwocku? Ale od tego czasu tak się zmieniliśmy. Sam trochę urosłem i niewątpliwie schudłem. Kogo ona mi przypomina?

Nagle mnie olśniło: Halina Kachanówna! Koleżanka z gimnazjum, starsza o dwie klasy. Córka właściciela składu aptecznego przy ulicy Kościelnej, gdzie kupowaliśmy mydło, kremy, pastę do zębów.

Zerwałem się z krzesła. Ojciec, nieświadom moich motywów, wskazał mi kierunek do toalety. Wydusiłem tylko: „Halina Kachanówna” i podbiegłem do jej stolika. W tym momencie ona też musiała mnie poznać, bo wstała, wyciągnęła do mnie ręce i pytająco zawołała: „Stefan?” – objęła i pocałowała mnie w oba policzki. Spotkać koleżankę szkolną z Otwocka w odległym mieście w Azji Środkowej to nie byle co.

Mówiąc jedno przez drugie, wróciliśmy do naszego stolika. Ojciec wstał i wyraz zdziwienia na jego twarzy przeszedł w niedowierzanie:

– Kachanówna? – spytał. Był przecież naszym lekarzem szkolnym i znał wszystkich uczniów, chociażby z widzenia.

Koleje losu Haliny nie różniły się wiele od naszego. Wyruszyła z Otwocka sama we wrześniu 1939 roku, zostawiając rodziców w domu. Od tego czasu żadnych wieści od nich nie miała. Wywieziona na Sybir, pracowała w lesie i po amnestii, tak jak my, pojechała na południe. W Czymkencie znalazła się przypadkiem i teraz pracowała jako sekretarka.

Następna jej wypowiedź radykalnie zmieniła nasz los.

– Pracuję w Polskiej Delegaturze – kontynuowała Halina.

Ojciec się zainteresował i nadstawił ucha.

– Polska Delegatura? Co to właściwie znaczy?

– To oddział naszej ambasady w Moskwie, ale Moskwa jest zagrożona i ambasadę niedawno ewakuowano do Kujbyszewa, wie pan doktor, nad Wołgą. W całym kraju jest teraz tylu polskich uchodźców potrzebujących opieki, tu, w Kazachstanie, są ich całe masy, że ambasada otworzyła Delegatury, jakby konsularne placówki, w różnych miastach, i ja pracuję w takim oddziale w Czymkencie. Nasza Delegatura obejmuje cały południowy Kazachstan, ale nikt nie może się doliczyć, ilu w tym rejonie jest Polaków. Wielu zjechało z północy, z tych strasznych obozów i kopalni w Workucie, na Kołymie. Jest bardzo dużo chorych, niedożywionych. W porównaniu z tymi katorżniczymi obozami my mieliśmy względne szczęście z naszym „dokształceniem” na posiołkach.

– Tak, to prawda – potwierdził ojciec. – Lekarzy pewnie też macie w Delegaturze. Ale jeszcze jeden może by się przydał?

– Właśnie to chciałam powiedzieć. Nie, nie mamy ani lekarza, ani nawet pielęgniarki. Większość wstąpiła do wojska jeszcze na północy. W całym południowym Kazachstanie nie znaleźliśmy ani jednego polskiego lekarza. A czy pan doktor…?

Pytanie zawisło w próżni, ale nie na długo. Wierzyć się wprost nie chciało, że mogą istnieć takie możliwości. Niecałą godzinę potem ojciec spotkał się z profesorem Kościałkowskim, delegatem ambasady w Czymkencie. Książeczka oficerska, którą zawsze miał przy sobie, utorowała ojcu drogę i od razu został mianowany lekarzem Delegatury z pensją 1000 rubli miesięcznie, czyli przeszło dwa razy więcej, niż wynosiła pensja lekarza w Związku Sowieckim. Szczęście, że gdy nas wywozili z Pińska, pani Margulisowa zdążyła uratować tę książeczkę i schowane pieniądze.

I tak niespodziewany uśmiech losu zmienił nasze plany. Ojciec miał się stawić w pracy już na drugi dzień, więc musiałem wrócić sam do Szarapchany po matkę.

Katia chętnie zgodziła się wynająć nam pokój jeszcze na dwie noce, pieniądze były jej potrzebne. Poradziła mi też, gdzie najlepiej złapać okazję do Szarapchany, więc następnego dnia rano wyruszyłem w drogę. Tym razem jechałem komfortowo w kabinie kierowcy. Tę ciężko obładowaną ciężarówkę prowadziła miła i rozmowna Rosjanka, Nastia. Mimo dziurawej szosy jechała iście po kawalersku, paląc przy tym machorkowe skręty, jednego po drugim. Po dwóch godzinach karkołomnej jazdy stanęliśmy w Szarapchanie.

Drzwi czajchany były otwarte, ale oprócz starego Kazacha, jak zwykle z nosem w gazecie, nikogo tam nie było. Zniknęła cała nasza grupa, ludzie i bagaże. Starego Kazacha nie było co pytać, i tak by nie zrozumiał, a nawet na mnie nie spojrzał. Wybiegłem z powrotem na szosę. Nastia właśnie dodawała gazu, żeby ruszyć w dalszą drogę. Wybiegłem przed maszynę, machając rękoma. Opuściła okno.

– Co się dzieje?

– Matki już tu nie ma. Nikogo nie ma, a z tutejszych nikt nie zna słowa po rosyjsku. – Z naszej rozmowy po drodze wiedziałem, że Nastia wyrosła w Kazachstanie i znała język.

Zgasiła silnik, wyskoczyła na drogę.

– Stary mówi, że dziś rano przyjechały po nich arby i że są już chyba blisko tego kołchozu, jak mu tam… Kyzył Dychana? To nie dalej niż osiemnaście kilometrów.

Byłem w kropce. Zmierzch zapadał wcześnie i nie uśmiechał mi się długi marsz po ciemku. Spędziłem noc w czajchanie, na dywanach i z kocami gospodarza. Z wiadomym niemiłym skutkiem.

Ruszyłem w drogę wcześnie rano, bitym traktem, od którego często odchodziły nieróżniące się wiele od niego ścieżki raz w jedną, raz w drugą stronę, i musiałem uważać, żeby nie zabłądzić. Żywej duszy nie spotkałem po drodze.

Maszerowałem tak przez kilka godzin w kierunku gór, które wciąż się dziwnie oddalały. Deszcz przestał padać jeszcze poprzedniego dnia, ziemia wyschła i każdy podmuch wiatru podnosił tumany kurzu. Z początku droga prowadziła lekko w górę, niegościnna, pustynna, usiana głazami i usypiskami kamieni. Potem coraz bardziej stromo wiła się między głazami wielkości domów, pod nawisami skalnymi, biegła grzbietami wzgórz porosłych krzakami, między kępami karłowatych drzew.

Po pięciu godzinach marszu w południe dotarłem wreszcie do Czerwonego Koguta. Znalazłem matkę w jednopokojowej lepiance Romerów.

– Co się stało z ojcem? – zaniepokoiła się, widząc mnie samego. Uspokojona, przygarnęła mnie do siebie na dłuższą chwilę.

Hela przywitała mnie ciepło, jak też jej rodzice i rodzeństwo. Staliśmy się przez te lata jedną dużą rodziną, a teraz znów przychodziło nam się rozstać.

Ale podekscytowany perspektywą przeniesienia się do dużego miasta, nie myślałem nawet o tym, nie żałowałem takiego obrotu sprawy.

Zaledwie dwa dni minęły od chwili, kiedy opuściliśmy Szarapchanę w drodze do szpitala, ale tyle się przez ten czas zdarzyło, że z każdego momentu musiałem zdać dokładne sprawozdanie. Pytano o nowe polskie urzędy, o ogólną sytuację polityczną. Ojciec Heli, zazdrosny o nowy status ojca, powtarzał kilka razy: „Po jakie licho wybrałem prawo? Z równym powodzeniem mogłem przecież iść na medycynę”. On, lekarzem? Nie, moim zdaniem dużo bardziej nadawał się na adwokata.

Matka, już spokojna i jak zwykle praktyczna, raz jeszcze zabrała się do pakowania. A na mnie spadło załatwienie transportu z powrotem do Szarapchany, skąd można było liczyć na przejeżdżającą ciężarówkę. Z kilkoma czerwońcami w kieszeni poszedłem do kancelarii kołchozu. Przewodniczący, ten sam, który nas początkowo zwerbował, chętnie poszedł mi na rękę. Szczerze ucieszył się wiadomością, że ojciec znalazł pracę w swoim zawodzie. Zanim zdążyłem go poprosić, sam zaproponował nam arbę.

– Bądźcie gotowi jutro o świcie, przyślę po was Dżudżajewa, zawiezie was do Szarapchany – powiedział. Po czym spojrzał na mnie poważnie i dodał: – Daj mu dwa czerwońce, zasłuży na to. Ale ani rubla mniej i ani rubla więcej. – Mrugnął do mnie i uśmiechnął się.

Matka i ja spędziliśmy noc na słomianych matach w pokoju Romerów. Dżudżajew z arbą rzeczywiście zjawił się o świcie. Załadowaliśmy bagaż, uścisnęliśmy się na pożegnanie i podreptaliśmy za wozem, oglądając się, machając ręką, aż Hela, jej rodzina i Czerwony Kogut zniknęli za grzbietem pagórka.

Następny raz spotkałem Helę dopiero w 1970 roku. Miałem czterdzieści pięć lat.

 


Date: 2015-12-11; view: 819


<== previous page | next page ==>
Rozdział 17 Bliskie nieznane | Rozdział 19 Czymkent – miasto zastrzeżone
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)