Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 19 Czymkent – miasto zastrzeżone

W Czymkencie natrafiliśmy na nową dla nas biurokratyczną przeszkodę. Stolica południowego Kazachstanu była tak zwanym miastem zastrzeżonym drugiej kategorii, gdzie wszyscy, nawet rdzenni obywatele ZSRR, musieli mieć specjalne zezwolenie na pobyt.

Matka i ja przyjechaliśmy do Czymkentu dzień później, niż się nas ojciec spodziewał, dając mu tym powód do zdenerwowania. Spędziliśmy jeszcze jedną noc u Katii, rodzice w jej małżeńskim łóżku, ja na podłodze. Rano ojciec poszedł do pracy, a matka i ja ruszyliśmy szukać mieszkania. Idąc za radą Katii, zaczęliśmy od Ujuku, ubogiej dzielnicy położonej między miastem a stacją kolejową.

W Związku Sowieckim miasta i stacje kolejowe wzięły jakby ze sobą rozwód; były położone dość daleko od siebie i często oddzielone pustym, zaniedbanym terenem.

– Bolszewicy odziedziczyli ten problem – wyjaśnił ojciec. – Za carskich czasów przedsiębiorcy budujący koleje dorabiali się w ten sposób. Po prostu zarabiali dodatkowo na transporcie od stacji do centrum i na sprzedaży nieużytków pomiędzy miastem i stacją, gdzie z czasem, mimo zaniedbania, wyrastały warsztaty, składy, domki robotnicze.

Poszliśmy więc w kierunku stacji. Ulica zmieniła się po chwili w szeroką ścieżkę wijącą się między gliniankami, nasypami i dołami ze stojącą zieloną wodą. Drewnianym mostkiem przekroczyliśmy leniwie płynący, brudny, płytki strumyk. Zaraz za mostkiem ścieżka przeszła w szerszy ubity szlak, a po paru minutach znaleźliśmy się w labiryncie niebrukowanych uliczek i lepianek z niewielkimi ogródkami. Lepianki tuliły się do glinianych murków i często trudno było powiedzieć, gdzie kończy się murek, a zaczyna chata. Tu i ówdzie rosło drzewko, parę kępek trawy, wysepka chwastów – i to był właśnie Ujuk. Dzielnica wyglądała dokładnie tak, jak Katia nam opisała.

– Znaleźć pokój w samym Czymkencie to trudna sprawa, ale zacznijcie od Ujuku – poradziła. – Tam jest dużo łatwiej. Po prostu zapytajcie pierwszą napotkaną Rosjankę.

Co okazało się nie takie proste. Ulice były puste, drzwi lepianek zamknięte. Staliśmy przez długą chwilę na jakimś rogu, niepewni, gdzie i kogo szukać. Nagle drzwi jednej z narożnych lepianek otworzyły się i wyszła z nich typowa rosyjska babuszka, z koszykiem w jednym ręku, z laską w drugim, z kwiecistą chustą na głowie. Matka zagadnęła ją.



– Istotnie – odpowiedziała staruszka. – Wiem, że Jewdokia Nikołajewna ma pokój do wynajęcia. Idźcie tędy do następnego rogu, tam skręcicie w prawo… – przerwała. – Nie, nie traficie, lepiej pójdę z wami. – Ruszyły przodem, Rosjanka z mamą, a ja za nimi. – Jewdokia Nikołajewna to moja kuma – zaczęła babuszka. – Mieszka z dwoma synami. Mąż zginął na froncie, a może dostał się do niewoli. Kto to może wiedzieć? W każdym razie wiem, że Jewdokia ma pokój do wynajęcia. A na jak długo wam potrzebny?

– Nie jestem pewna – odrzekła mama. – Może na parę miesięcy.

– To dobrze, przysłużę się i wam, i Jewdokii, biedaczce. Zabili, nie zabili, tak czy owak, męża straciła. A teraz zabierają Griszę, jej młodszego chłopca. Szesnaście ma lat wszystkiego, dzieciak jeszcze. Niby że do FZO17 go biorą, mówią, że to jakaś szkoła. Ale kto ich tam wie, chłopca zabiorą, a potem szukaj wiatru w polu. Czy to im można wierzyć? Pytam się was, czy można? Jaka tam szkoła, na wojnę go poślą i już gołubczika więcej nie zobaczymy. Zawsze nam, biednym ludziom, wiatr w oczy wieje. Tak było i zawsze będzie. Kiedyś car batiuszka brał chłopców w sołdaty. Później ich powybijali w tej ichniej rewolucji. Teraz niby co innego, a po prawdzie to samo – ciągnęła tak przez kilka minut, aż nagle zmieniła ton. – O, ale Wołodia, jej starszy, to bardzo dobry syn. Ho, ho! A jaki uczony… Co za głowa! On elektryk. Pracuje w elektrowni. Jego chyba nie ruszą. Nie zostanie Jewdokia Nikołajewna sama, tylko ze swoim iszakiem – trajkotała dalej jak katarynka.

Zanim doszliśmy do celu, wiedzieliśmy już, że Wołodia ma dwadzieścia pięć lat, że jest kawalerem i nadzorcą nocnej zmiany w elektrowni. Że iszak to po kazachsku osioł. Że Jewdokii potrzebne są pieniądze, bo jak dotąd żadnej renty po mężu nie dostaje.

– Może on i żyje, ale lepiej, żeby go zabili – stwierdziła filozoficznie. – Bo jak popadł w niewolę, to ani kopiejki Jewdokia nie zobaczy. Biedaczka.

Zatrzymaliśmy się przed drewnianą furtką i wciąż kręcąc głową nad niedolą swojej kumy, nasza przewodniczka zapukała głośno raz i drugi. W odpowiedzi zaryczał osioł, donośnie i przejmująco. Chwilę potem otworzyły się drzwi lepianki i babuszka, niemal bliźniaczka naszej przewodniczki, przydreptała do furtki. Otwierając ją, obejrzała się przez ramię.

– Cichaj, cichaj, mój gołubczik… – rzuciła za siebie i osioł zamilkł.

– Powiedziałam tym tutaj, że masz pokój do wynajęcia – przedstawiła nas nasza przewodniczka.

– A mam, mam, prawda, miłosti prosim, proszę do środka. – Jewdokia otworzyła furtkę na całą szerokość. Małe podwóreczko otaczał gliniany murek. W kącie z lewej strony, opierając się o niego, stała lepianka z otwartymi drzwiami. Z małej dobudówki w prawym rogu podwórka dobiegało głośne stąpanie osła. – Cicho, cicho, malutki – rzuciła w jego stronę Jewdokia i hałas ustał.

Przez malutką sionkę weszliśmy do kuchni wąskiej a długiej; na jej końcu było okno, a niewielki piecyk kuchenny stał pod lewą ścianą.

– Ten pokój mogę wam wynająć – powiedziała gospodyni, otwierając drzwi naprzeciwko kuchenki. – Ja z Wołodią przeniosę się do kuchni – wyjaśniła przyjaciółce – a Grisza jutro jedzie do Dżambułu. – Tu zwróciła się do mamy: – Jutro możecie się wprowadzić.

Pokój był spory, o pobielonych ścianach, z dwoma małymi oknami wychodzącymi na ulicę. Na prawo od drzwi stojące wzdłuż ściany podwójne łóżko zasłane było pikowaną kołdrą zszytą z różnobarwnych kawałków, a drugie, pojedyncze, nakryte kocem, stało wzdłuż ściany od strony kuchni. Umeblowanie uzupełniał kwadratowy stolik, dwa krzesła i umywalnia z białą emaliowaną miską i dzbanem na wodę. W sam raz dla nas.

Pod oknem na stołeczku stało duże, czarne naczynie z dwoma uchwytami, w kształcie antycznej greckiej amfory. Widząc moje zdziwienie, matka wyjaśniła:

– To czugun, sagan. Żeliwne naczynie na wodę. U nas na wsiach też takie bywały.

Podczas gdy matka omawiała z gospodynią szczegóły wynajmu, wyszedłem na podwórko. Obok stajni pod płotem stała drewniana wygódka. Pchnąłem drzwi. Zapach niezbyt miły, ale czysto. Widziałem dużo gorsze. Wentylację zapewniało serduszko wycięte w drzwiach i szerokie szczeliny między deskami ścian. Pogładziłem ręką czysto wyszorowane siedzenie, gładkie, bez drzazg! A na kawałku sznurka na gwoździu wisiał plik równo pociętych kawałków gazety. Dobrze zagospodarowane domostwo.

Następną wizytę złożyłem osłu w sąsiadującej stajence. Pogładziłem go po szyi i nozdrzach, miał miłe usposobienie, nie próbował nawet ugryźć mnie w rękę, jak się z innymi osłami zdarzało.

W trzecim kącie podwórka rosło karłowate drzewko. Jakiś rodzaj akacji, sądząc po kilku pozostałych liściach. W kącie między lepianką a murkiem, na wpół zakryta otwartymi drzwiami lepianki, mieściła się pompa z długą rączką, a obok na hakach w ścianie błyszczały świeżo wyszorowaną blachą dwa wiadra. Wszystko czyste i doprawdy dobrze zagospodarowane.

I tak po jeszcze jednej nocy spędzonej w sypialni Katii z pomocą jej znajomego woźnicy załadowaliśmy nasz dobytek na arbę ciągnioną przez wypasionego muła i ruszyliśmy do Ujuku. Ścieżka przez nieużytki była tylko na tyle szeroka, by pomieścić arbę, a sklecony mostek nad strumykiem wytrzymał, co dziwne, ciężar całej naszej karawany.

– Jest i dobra droga na stację – tłumaczył się woźnica – ale bardzo okrężna.

Jewdokia stała przed domem, wnieśliśmy rzeczy, ojciec poszedł do pracy, a mama i ja zabraliśmy się do urządzania kolejnego mieszkania. Zasłaliśmy łóżka naszą pościelą. Starałem się przeciągnąć sznurek od gwoździa w futrynie okna do ściany w ramie pokoju, aby nam służył za szafę. Ale w glinianej ścianie gwóźdź nie chciał się trzymać. Jewdokia przyniosła mi drewniany kołek.

– Kiedy wbijesz, umocnij go gliną i kamykami, jak glina wyschnie, będzie dobrze siedział. Glinę i kamienie znajdziesz w dołku pod płotem. Zawsze mamy zapas na wszelki wypadek. Jak ziemia się czasem zatrzęsie i narobi szkody, to trzeba ścianę czy płot zreperować.

Trzęsienie ziemi! Jak dotąd widziałem je tylko w kinie. Ale możemy się obejść, dość już przez ostatnie lata mieliśmy niespodzianek!

Ale nie obeszliśmy się, nawet długo nie musieliśmy czekać. Na szczęście nie było silne, łatwo było nawet nie zauważyć.

Kilka dni po naszej przeprowadzce na Ujuk rozbolało mnie gardło i miałem trochę gorączki. Matka zostawiła mnie w łóżku i sama poszła na zakupy. Leżałem i czytałem książkę. W pewnej chwili łóżko zakołysało się z lekka. Przestało. Czyżbym majaczył? Znów się zatrzęsło. Usiadłem. Żarówka zwisająca z sufitu bujała się lekko, jak małe dziecko na huśtawce. Woda w saganie chlupnęła, jakby ktoś przechylił naczynie. Podszedłem do okna. Padał deszcz, ale poza tym nic się nie działo. I to było całe trzęsienie ziemi? Wracałem już do łóżka i do książki, kiedy ujrzałem szparę w ścianie. Głowę bym dał, że jej przedtem nie było. Ciągnęła się od sufitu aż do podłogi, poszerzała się w oczach, woda zaczęła się przez nią sączyć, a po chwili dołączyły do niej nowe szczeliny. Żarówka przestała się kołysać, ale woda w saganie wciąż się kołysała. I to było wszystko.

Tak się skończyło moje pierwsze trzęsienie ziemi. Nazajutrz pomogłem Wołodii zalepić szpary w ścianach i w płocie patykami, gliną i kamykami z zapasu w dołku.

Następnym zadaniem było zalegalizowanie naszego pobytu w Czymkencie. Każdy obywatel Związku Sowieckiego miał jakoby prawo zamieszkać gdziekolwiek w kraju, meldując się oczywiście milicji, ale w praktyce to „wszędzie” ograniczało się do miejsca wymienionego w dowodzie osobistym zwanym tutaj paszportem. Każda zmiana miejsca zamieszkania związana była z trudnościami. Pozwolenie na osiedlenie się w miastach zastrzeżonych pierwszej kategorii, czyli w Moskwie, Kijowie i Leningradzie, było prawie nie do zdobycia. Nawet niektóre z prowincjonalnych stolic, jak właśnie Czymkent, były sklasyfikowane jako miasta zastrzeżone drugiej kategorii i aby w nich zamieszkać, obywatel sowiecki musiał mieć szczególne powody, a cudzoziemiec musiał otrzymać wid na żytielstwo dla inostrancew, czyli specjalne pozwolenie.

Do tego dokumentu wymagano szesnastu paszportowych fotografii na osobę, więc pewnego dnia matka i ja spotkaliśmy się z ojcem w centrum miasta, gdzie znaleźliśmy fotograficzną kooperatywę. Wypełnienie koniecznych formularzy zajęło nam cały wieczór. Na każdą osobę cztery stronice do wypisania, w sumie nie mniej niż sto pytań! Z wypełnionymi formularzami i z paczką fotografii w ręku wybrałem się rano do centralnego urzędu milicji na obwód południowego Kazachstanu.

Nie lubię policji, milicji ani temu podobnych urzędów. Nadal, a stuknął mi już ósmy krzyżyk, samo wejście do budynku władz bezpieczeństwa publicznego przyśpiesza mi puls. Czy wciąż towarzyszy mi widmo w mundurze NKWD?

Milicjant w holu był stosunkowo uprzejmy, wypytał mnie dokładnie o rodzaj sprawy, przejrzał formularze, przeliczył fotografie. Wreszcie zapisał nazwisko w książce, obrócił ją w moją stronę i kazał podpisać. „Poczekajcie”, wskazał mi ławkę. Mówił do mnie w drugiej osobie liczby mnogiej, jak do dorosłego, ale to mnie nie uspokoiło. Siedziałem wpatrzony w podłogę. Kciukami kręciłem młynka. Czekałem i czekałem, aż w końcu inny milicjant kiwnął na mnie ręką i zaprowadził długim, ciemnym korytarzem do jednego z gabinetów.

Oficer za biurkiem nie oderwał oczu od rozłożonych przed nim papierów. Miał na sobie niebieski mundur milicji z trzema czerwonymi trójkątami na kołnierzu. Chyba kapitan. Stałem tak przed biurkiem z minutę, aż wreszcie podniósł głowę.

– Proszę siadać. – Wskazał piórem krzesło i dalej coś gryzmolił.

Rozejrzałem się dookoła. To była moja pierwsza wizyta w budynku sowieckiej milicji. Gabinet był duży, o brązowych ścianach i podłodze pokrytej wypolerowanym, brązowym linoleum. Pachniał pastą do podłogi i tytoniem. Nic dziwnego. Już teraz, o tak wczesnej porze, popielniczka na biurku pełna była niedopałków. I to nie byle jakich skrętów machorki, ale prawdziwych papierosów z ustnikami. Przy drzwiach stała nieodzowna spluwaczka, mosiężna, a nie pospolita, biała i emaliowana. Druga stała obok biurka. Przypuszczalnie do prywatnego użytku. Kilka szafek na kartoteki i niski stolik z dwoma fotelami uzupełniały umeblowanie.

Wreszcie oficer przestał pisać i zwrócił na mnie uwagę. Wiedział już widocznie, o co chodzi, bo powstrzymał moje wyjaśnienia podniesieniem ręki i zabrał się do przeglądania naszych formularzy.

– A więc… wasz ojciec pracuje w polskiej Delegaturze… – zmarszczył czoło, poszperał w papierach. – Sprawa prosta. Tylko formalność.

Niemniej sprawdził dokładnie każdy formularz, wodząc ołówkiem po każdej linijce. Potem przejrzał jedną po drugiej wszystkie szesnaście moich fotografii, porównując każdą po kolei z twarzą petenta przed biurkiem. Zajęło mu to znów kilka minut. Będzie chyba chciał zlustrować rodziców osobiście, pomyślałem. Ale nie. Ich fotografiami zainteresował się tylko pobieżnie.

– To są wasi rodzice – stwierdził bez zapytania w głosie. Podniósł głowę. – To tylko formalność – powtórzył i odsunął dokumenty na bok. – Sekretarka się tym zajmie, a my tymczasem napijemy się kawy. – Wstał. – Pożałujsta, gospodin Wajdienfield. – Wskazał jeden z foteli.

Nie wierzyłem własnym uszom. Zwrócił się do mnie per gospodin, pan, i wymówił moje nazwisko bardzo starannie i choć z rosyjska, to bez błędu! Usiadłem we wskazanym fotelu. On zajął drugi.

Po raz pierwszy w tym kraju usłyszałem zwrot gospodin. Muszę powtórzyć to rodzicom. Samo słowo wyszło już przecież w tym kraju z użycia. Nieraz nam mówiono, że panow u nas niet, panów u nas nie ma. Członka partii zwało się towarzyszem, a do innych zwracano się per obywatelu. A ja teraz oficjalnie uznany za cudzoziemca stałem się gospodinem! Nikt mi nie uwierzy!

Towarzysz kapitan poczęstował mnie papierosem. Kazbek, dobry gatunek. Może wziąć dla ojca? Ale nie wypada, noblesse oblige.

– Dziękuję, nie palę.

Do gabinetu weszła siwowłosa niewiasta. Towarzysz kapitan wskazał plik formularzy i fotografii na biurku.

– Proszę się zająć tymi dokumentami, a gospodin Wajdienfield poczeka tu ze mną. I przyślijcie nam kawy.

Po czym nastąpiła rozmowa, a raczej kapitański monolog. O tak, on często miewa do czynienia z cudzoziemcami. Nawet całkiem ich lubi. „Dobrze wychowani, kulturnyje liudi”. Okazało się, że mój rozmówca pracował kiedyś na placówce dyplomatycznej w Teheranie. „Co to za miasto! Zadziwiające, sklepy otwarte do późnej nocy, zawsze pełne towarów. Wszystko można dostać: żywność, papierosy, mydło, stosy chałwy. Bez kolejek. Nie musi się nawet robić zapasów. Żadnych braków. Papier toaletowy? Proszę bardzo, skolko ugodno, ile się chce. W zwykłych sklepach! Otwartych dla wszystkich. Dla ludzi z ulicy! A te restauracje… befsztyki, szaszłyki, zamorskie wina…” Przerwał, wypuszczając w zadumie kłęby dymu. Przez kilka chwil był gdzieś daleko… w bogatym Teheranie?

Przyszedł do siebie i spojrzał mi w oczy.

– Opowiedzcie mi o Warszawie. Czy u was też tak było? Czy zwykli ludzie mogli żyć przyzwoicie?

Nie bardzo wiedziałem, jak mu odpowiedzieć. Przedwojenną Warszawę znałem nieźle, ale jego nie znałem i nie wiedziałem, dlaczego mnie wypytuje. Czy można ufać milicjantowi, i to niewątpliwie członkowi partii? Wprawdzie o życiu warszawskiego robotnika miałem dość mgliste pojęcie, ale gdyby ten Rosjanin nie nosił munduru, może opisałbym mu życie warszawiaków w najbardziej różowych kolorach, jak to robili wszyscy uchodźcy. Lepiej nie ryzykować.

Przyniesiono kawę, prawdziwą aromatyczną kawę, z mlekiem, cukrem, z talerzykiem herbatników, co dało mi czas do namysłu. Zabrałem się do stojących przede mną smakołyków. Powolutku, rozkoszując się każdym łykiem prawdziwej, dawno niewidzianej kawy…

– Nam nie było źle – stwierdziłem wreszcie. – Należeliśmy do inteligencji pracującej. – To przecież i tak już wiedział. – Chodziłem do szkoły. Lubiłem się uczyć. – Zastanawiałem się, jak zmienić temat. Ale on miał już chyba dość czy też zaniechał przesłuchania.

– Może jeszcze jeden herbatnik? Wasze papiery już chyba gotowe. – Wstał i usiadł za biurkiem. Zaczął urzędować i zapomniał o mnie. I dobrze. Może naprawdę interesowała go przedwojenna Warszawa, może wraz z Teheranem była przedmiotem jego marzeń, ale mając do czynienia z sowieckim milicjantem, lepiej było trzymać język za zębami.

Po kilku minutach wróciła sekretarka z gotowymi dokumentami. Kapitan je przejrzał, podpisał, podał mi i wrócił do swojej roboty. Nie podnosząc nawet głowy, mruknął coś w odpowiedzi na moje pożegnanie. Koniec audiencji. Czyżby to był ten sam człowiek, który kilka minut temu pił ze mną kawę i marzył o zagranicy?

Mieszkaliśmy na Ujuku u Jewdokii i Wołodii około czterech miesięcy. Młodszy syn, Grisza, wyjechał w dniu naszej przeprowadzki. Z oczami pełnymi łez Jewdokia tuliła chłopca przez dłuższy czas. „Riadi Boga, na miłość boską”, napomniał ją Wołodia, „on jedzie tylko do Dżambułu, sto kilometrów, do szkoły”. W końcu dała za wygraną. Drobny, chudy, z drewnianą walizeczką w ręku, w paltociku, z którego dawno wyrósł, z miną skazańca idącego na szafot, Grisza oglądał się, machając ręką, aż znikł nam z oczu za rogiem ulicy.

Wynająwszy nam jedyny pokój w lepiance, Jewdokia ze starszym synem przeniosła się do kuchni, w której spali na sienniku na zmianę: matka w nocy, a Wołodia w dzień po nocnej pracy w elektrowni. Zastanawiałem się, co będzie w niedzielę, ale okazało się, że Wołodia pracuje siedem dni w tygodniu, a w dzień wolny od pracy „na ochotnika”.

– Nie martw się o nich – pocieszała mnie mama. – Pieniądze są im potrzebne. Wołodia dobrze zarabia, ale to im nie wystarcza. W dodatku Jewdokia dała Griszy sporą sumę i obiecała posyłać mu jakąś tygodniówkę. Powiedziała mi, że Wołodia jest bardzo dobrym synem i bratem, ale nie zarabia dosyć dla wszystkich, a ona nie dostaje ani renty, ani zasiłku. Nie martw się, synku – powtórzyła. – Nie robimy im krzywdy. Oni sami postanowili wynająć ten pokój.

Wkrótce problemy mieszkaniowe Jewdokii jeszcze się skomplikowały. Parę tygodni po nas zjechała do Czymkentu pani Kempińska z dziesięcioletnią Zosią. Mając odpowiednie kwalifikacje, dostała pracę w Delegaturze. Jak wiele Polek wywiezionych w głąb Rosji, pani Kempińska nie miała żadnych wieści od męża aresztowanego zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej we wrześniu 1939. Z początku matka z córką mieszkały kątem u jakichś staruszków. Pewnego dnia pani Kempińska poprosiła ojca, by spytał Jewdokię, czy może zna kogoś, kto ma pokój do wynajęcia. W rezultacie matka z córką wprowadziły się nazajutrz do kuchni, Jewdokia z Wołodią przenieśli się do stajni, a osioł został wygnany na podwórko, gdzie porykiwał przywiązany do drzewa.

Wkrótce życie w Czymkencie zaczęło się toczyć własnym rytmem. Ojciec szedł rano do pracy; spacer do centrum zajmował mu około pół godziny. Matka i ja, zrobiwszy porządek w pokoju, wyruszaliśmy na zakupy. Staliśmy w kolejkach po chleb i inne produkty racjonowane, po czym szliśmy na najbliższy niewielki targ koło stacji kolejowej. Tak jak w Czirakczi, żywiliśmy się głównie lepioszkami, cebulą, baranim tłuszczem, suszonymi owocami. Czasami, rzadko, trafiły się jajka, kura czy kawałek baraniny. Ceny na targu były bardzo wysokie. Mama kupiła kiedyś buraka cukrowego i odkryła, że ugotowany i pokrojony na kawałki może z powodzeniem zastąpić cukierek.

Jak na sowieckie warunki, ojciec zarabiał w Delegaturze bardzo dobrze, ale praca nie dawała mu satysfakcji. Większość czasu musiał spędzać na sprawach administracyjnych, na użeraniu się z władzami sowieckimi o lekarstwa i preparaty witaminowe, na beznadziejnych staraniach o specjalne racje żywnościowe dla ludzi schorowanych i wycieńczonych. Przepaść pomiędzy potrzebami a możliwościami była wiecznym źródłem frustracji. Do jego obowiązków należało również leczenie pracowników Delegatury i Polaków w Czymkencie oraz opieka nad polskimi uchodźcami rozrzuconymi po miastach, wsiach i kołchozach południowego Kazachstanu; to ostatnie wymagało ciągłych wyjazdów. Podróżował albo samochodem wyproszonym u władz sowieckich, co było stosunkowo bezpieczne, albo pociągiem, co narażało go na złapanie tyfusu plamistego.

Żywność na czarnym rynku i na targu kosztowała majątek. Kupowanie po oficjalnych cenach w sklepach w mieście wymagało godzin spędzonych w kolejkach, a nierzadko odchodziło się z pustymi rękami. Pewnego wieczoru rozeszła się po Ujuku wieść, że nazajutrz w jednej z piekarni w centrum będą sprzedawać chleb bez kartek. „Kolejka zacznie się ustawiać już dziś wieczorem”, poinformowała matkę nasza gospodyni. Takiej okazji nie można było przepuścić. Kiedy wychodziłem z domu po kolacji, ojciec ze smutkiem pokiwał głową. Matka próbowała mnie zatrzymać. „Nie idź, damy sobie radę”. Poszedłem, wiedziałem, że chleb jest nam potrzebny. Gdy doszedłem do piekarni, kolejka ciągnęła się aż za róg ulicy. Ze dwieście osób, a może więcej. W lutym noce były mroźne i wieczorem temperatura zaczęła szybko spadać. Wtuliłem się w moje zimowe palto od szkolnego mundurka, które tak dobrze służyło mi w Kwaszy. Obcy sobie ludzie, Rosjanie i Kazachowie, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, rozsiedli się grupami na chodniku wzdłuż jezdni, dla ciepła tuląc się jedni do drugich, wymieniając najnowsze informacje na temat zaopatrzenia.

– Wy ostatni? Ja za wami – spytała mnie młoda Kazaszka chwilę po tym, jak ja zadałem to samo rytualne pytanie chłopcu przede mną. Kolejka rosła szybko.

„Włosy mi na dłoni wyrosną, jak napieką dość chleba na tę całą kolejkę. Połowę tej dodatkowej mąki i tak już rozkradli, kto wie, ile bochenków zostało dla nas”. „Czekać, nie czekać?” – wtrącił kobiecy głos. „Trochę osób rozejdzie się przez noc”, dodał jakiś optymista. Większość jednak została w kolejce. Z początku wymieniali dowcipy i plotki, podtrzymując się wzajemnie na duchu, aż w końcu zaczęli zasypiać, nawet pochrapywać na siedząco. Spędziłem noc wciśnięty między dwie babuszki zakutane w wielkie chusty, było mi więc chociaż miękko i ciepło. Ich cicha rozmowa o mężach w wojsku nie przeszkodziła mi zasnąć.

Obudził mnie rano ruch i gwar. Ludzie wstawali, przeciągali się, poprawiali odzież, chodzili na stronę w okoliczne krzaki. Mężczyźni w jedną, kobiety w drugą.

W końcu kolejka ruszyła. Poruszała się całkiem szybko. O ósmej już tylko ze dwadzieścia kroków dzieliło mnie od drzwi piekarni. Kobieta wychodząca ze sklepu z dużym bochnem razowego chleba poinformowała nas: „Dają bochenek na głowę. Zostało nie więcej niż pięćdziesiąt. Reszta może iść do domu”. Szybko policzyłem głowy przede mną. Około pięćdziesięciu, ale nie byłem pewny. Postanowiłem czekać.

Wreszcie dostałem się do sklepu. Przede mną tylko sześć osób. A na półce siedem bochenków. Akurat dla mnie wystarczy. Co za szczęście!

Stoję już przedostatni, gdy do sklepu wchodzi kobieta, dumnie jak sztandar niosąc przed sobą wielki brzuch. Ciężarna czy wypchana poduszką? Na pewno nie było jej w kolejce. Ekspedientka woła ją do przodu i wręcza jej ostatni bochenek. Mój chleb, mój bochenek! Klnąc pod nosem, wychodzę wściekły z pustymi rękami. Po całej nocy w kolejce!

Kilka dni później ojciec wrócił do domu w towarzystwie chłopca w moim wieku. Na imię mu było Felek, przyjechał niedawno do Czymkentu i szybko trafił do Delegatury. Przedsiębiorczy i inteligentny, szybko zaczął wyświadczać drobne przysługi pracownikom urzędu i pozwolono mu spać w jakimś kącie na podłodze. Już po tygodniu okazał się tak niezbędnym członkiem personelu, że dostał posadę chłopca na posyłki i sam znalazł sobie mieszkanie.

Okazało się, że Felek ma zupełnie wyjątkową zdolność dawania łapówek i załatwiania w ten sposób każdej sprawy. Czy to było zdobycie taśmy do maszyny do pisania, krzesła czy biurka, paczki kalki, butelki najlepszej wódki czy coś bardziej skomplikowanego, jak kupno biletu kolejowego, załatwienie oficjalnego samochodu z kierowcą, postawienie oficjalnej pieczęci na dokumencie, otrzymanie towaru dostępnego tylko w zakrytych ławkach, sklepach zarezerwowanych dla NKWD i członków partii, nic nie sprawiało Felkowi trudności. Wziąwszy od kasjera pieniądze, a ze składu Delegatury parę skarpetek, krawat czy inny drobiazg z darów amerykańskich, nie było rzeczy, której by nie załatwił, nawet w wypadkach, kiedy oficjalni przedstawiciele Delegatury już dawno zrezygnowali i załamali ręce.

Felek został u nas na kolację i na noc na podłodze. Poszedłem z nim wieczorem na spacer, opowiedzieliśmy nasze historie. Jego ojcem był polski Żyd, a matką Rosjanka. Matka ich opuściła, gdy był małym dzieckiem, i wróciła do Leningradu, zostawiając go z ojcem. Zupełnie jej nie pamiętał. Wojna zastała Felka z ojcem na wschodzie Polski i, tak jak my, zostali wywiezieni na Sybir. Pisali do matki do Leningradu, ale na listy nie dostali odpowiedzi. Ojca przygniotło drzewo w lesie i Felek został sam. Po amnestii, jak tylu z nas, zdecydował się jechać na południe i przypadkiem znalazł się w Czymkencie.

Zostaliśmy przyjaciółmi. Wkrótce dołączył do nas Witek Winnicki, szesnastoletni syn chirurga z Wilna. Doktor Winnicki błagał o jakąkolwiek, najmarniejszą choć posadę w Delegaturze i za wstawiennictwem ojca został mianowany jego zastępcą.

Staliśmy się nierozłączni jak trzej muszkieterowie. Zwiedzaliśmy Czymkent, odkrywaliśmy jego zakątki. W centrum miasta ulice były wysadzane drzewami, czyste, ruchliwe i szerokie. Na ich czystość składało się kilka czynników. Przede wszystkim każdy przedmiot miał swoją wartość. Przydeptane niedopałki znajdowały amatorów wśród obdartych włóczęgów, jakich mnóstwo kręciło się po mieście. Dzieci zbierały niedopałki głównie na sprzedaż tytoniu, ale też i na własny użytek. Każdy kawałek papieru mógł się na coś przydać. Każdy ogryzek jabłka miał jeszcze trochę soku do wyssania, z każdej starej puszki po konserwie można było zrobić nowe naczynie. W tym kraju nic się nie marnowało. To był recykling we właściwym tego słowa znaczeniu, dużo wcześniej stosowany, nim w bogatych krajach zaczął być modny. Oprócz tego obywatele Związku Sowieckiego bardzo lubili wzajemnie się strofować: „Nie rzuca się śmieci na ulicę, podnieście ten papierek. Niekulturno! Nie pluje się w mieście! Niekulturno”.

Każdy uważał się za mentora, nauczyciela, nadzorcę innych. Obcy ludzie zatrzymywali się wzajemnie na ulicy: Jak już zabierasz psa na spacer, to biegnij, zamiast tak wolno chodzić!”, „Co wy nosicie walonki w taką pogodę, schowajcie je na zimę!”, „Co ty go tak publicznie obejmujesz, kurwa jesteś czy co?”.

W centrum było więc czysto, parki były dobrze utrzymane, domy we względnie niezłym stanie. Przedmieścia wyglądały zupełnie inaczej. Żadna zieleń nie ożywiała ponurej monotonii wąskich uliczek o zaniedbanych chodnikach i jezdniach. Ściany domów od lat nie widziały tynku. Dalsze przedmieścia, jak Ujuk, składały się z samych lepianek, ulice były zimą błotniste, a latem spowite kłębami kurzu.

Nowym zjawiskiem dla nas były trupy leżące na ulicach. Trudno się było do tego widoku przyzwyczaić. Zwłoki, chyba głównie włóczęgów, często leżały przez cały dzień w tym miejscu, w którym nieszczęśników spotkała śmierć. W rynsztoku. Na skraju chodnika. Oparte o drzewo. Ludzie umierali z głodu i wycieńczenia. Na skutek chorób, najczęściej tyfusu plamistego. Zresztą śmierć na ulicach nie była jedynym widomym znakiem nędzy. W Związku Sowieckim w teorii nie było żebraków, nie istniały prostytutki, ale życie codzienne nie miało nic wspólnego z partyjną teorią. Każdego dnia widywało się żebraków na dnie nędzy, prostytutki sprzedawały się za bochenek chleba, butelkę wódki. Stałym mieszkańcem ulicy był bezdomny obywatel sowiecki w łachmanach, brudny, zawszony, często pijany. Jedynym jego pocieszeniem była wódka albo i samogon, woda kolońska, denaturat, terpentyna, wszystko, czym można zalać robaka.

Styczeń i większa część lutego 1942 roku minęły bez większych zdarzeń. Pomagałem matce, dużo czytałem. Rozmowy o szkole jakoś ucichły. Może dlatego, że trudno było pogodzić nasze koczownicze życie z regularną nauką, a może w związku z cichą nadzieją na szybkie wydostanie się ze Związku Sowieckiego. Uczyłem się więc głównie sam, z moich starych podręczników. Nie mogłem już znaleźć zadania, którego bym jeszcze nie rozwiązał, wiele razy i na różne sposoby. Wielokrotnie przewertowane podręczniki historii i literatury rozpadały się w rękach. Dziesiątki dat historycznych znałem na pamięć. Wciąż na nowo czytałem Puszkina i Lermontowa, Tołstoja i Dostojewskiego. Sporo wierszy utkwiło mi w pamięci. Niektóre tłumaczyłem na polski. Z ojcem uczyłem się łaciny, z matką francuskiego.

Pod koniec lutego ojciec wrócił do domu z serią nowych pogłosek. Wieści o losie polskich uchodźców w Związku Sowieckim dotarły ponoć do Stanów Zjednoczonych, amerykańskie dary były już w drodze i do Czymkentu miały dojść lada dzień. Coraz częściej mówiło się też o ewakuacji armii polskiej wraz z rodzinami z ZSRR do Persji.

Sprawa darów amerykańskich mogłaby łatwo wypełnić oddzielny rozdział, a może i cały tom. Składały się na nie odzież, na ogół używana, ale często jak nowa, obuwie, konserwy i inne produkty żywnościowe. Przychodziły w dużych skrzyniach. Co nas wszystkich bardzo dziwiło, to rozbieżność pomiędzy ich wielkością a skąpą zawartością. Sprawa wyjaśniła się dopiero po pewnym czasie. Okazało się, że magazynier Delegatury i kilku jego kumpli znaleźli sprytny sposób na wzbogacenie się kosztem innych. Gdy skrzynie z darami docierały do składu Delegatury, szajka oszustów przewracała je do góry dnem, wyjmowała najlepszy towar na handel, i zamknąwszy je i przewróciwszy na właściwą stronę, oddawała do wspólnego użytku. List zawartości nie można się było doszukać, co zwalało się na „sowieckich złodziei”. Następnego dnia skrzynie otwierano w obecności komisji i skrzętnie notowano ich zawartość do podziału między zabiedzonymi uchodźcami na obszarze pod opieką Delegatury. Tajemnica na wpół pustych skrzyń została rozwiązana dopiero kilka tygodni po naszym wyjeździe z Czymkentu, nie wiem więc, jaka kara spotkała cwaniaków bogacących się kosztem byłych zesłańców. Mam nadzieję, że znaleźli się z powrotem na Syberii. I pracowali na lodowej drodze.

W rezultacie tylko mała część darów trafiała do rąk zabiedzonych polskich uchodźców. Pomijając mafię w składzie, przede wszystkim obłowili się sami pracownicy Delegatury, ich przyjaciele i znajomi. Ojciec uważał, że nie ma do darów pierwszeństwa, nie prosił więc o nic dla siebie. Matka dostała letnią sukienkę o co najmniej cztery rozmiary za dużą, a ja stałem się dumnym właścicielem niebieskawoszarego trenczu. Ten niemal nowy gabardynowy płaszcz wojskowego kroju z naramiennikami leżał na mnie jak ulał. A w jednej z jego kieszeni znalazłem nowiutką miedzianą monetę – amerykańskiego centa. Doszedłem do wniosku, że ktoś włożył go tam na szczęście, i jeżeli miał być amuletem, spełnił swoje zadanie. Najlepszym tego dowodem jest ten pamiętnik.

Któregoś dnia z Felkiem i Witkiem wybraliśmy się do kina. Dla kawału przypiąłem do klapy błyszczący pieniążek na kawałku kolorowej wstążki – wyglądał prawie jak miniaturowy order. Kasjerka spojrzała na mnie i dała mi bilet za darmo.

– Wzięła cię za sojuszniczego lotnika – stwierdził Witek. – I to w dodatku odznaczonego. Czytałem w „Prawdzie”, że do Baku przyjechali już australijscy lotnicy, którzy mają brać udział w obronie kaukaskich pól naftowych i rafinerii. To możliwe, mimo że w „Prawdzie” opisane.

Dość często chodziliśmy do kina. Ten wieczór utkwił mi w pamięci nie tylko przez mój „medal”, ale i dlatego, że wyświetlali Ich stu i ona jedna, amerykański film z Deanną Durbin. Na sowieckich ekranach rzadko pojawiały się filmy zagraniczne, i to tylko gdy władze uznały, że mają znaczenie propagandowe. Z filmów hollywoodzkich wyświetlano właśnie Ich stu i ona jedna i Dzisiejsze czasy z Charliem Chaplinem, chyba dlatego że oba pokazywały życie bezrobotnych i wyzysk robotnika w kapitalistycznym kraju. Propaganda nie zawsze jednak osiągała swój cel. Tego wieczoru kino było pełne. Widzowie patrzyli, jak bohater filmu, bezrobotny muzyk, wraca do domu zmartwiony, bo znów nie znalazł pracy, i idzie do swojej dobrze wyposażonej kuchni, gdzie wyjmuje z lodówki kawał pieczonej kury. Przez kino przeszedł szmer: „Smotritie, kuricu je, patrzcie, on je kurę!”. Szmer narastał z sekundy na sekundę, aż w końcu cała widownia krzyczała jednym głosem: „On je kurę! Je kurę! Je kurę!”. Kurę, to najbardziej odświętne dla sowieckiego obywatela danie, tu, na ich oczach, w kapitalistycznych Stanach Zjednoczonych jadł bezrobotny! Coś się nie zgadzało… wyzysk w słowach partii wyglądał inaczej.

Wychodząc z kina, w holu zobaczyłem swoje odbicie w dużym lustrze. Pod nowym płaszczem nosiłem stary granatowy mundurek szkolny z wąską jasnoniebieską lamówką na spodniach. Na głowie miałem szkolną granatową czapkę z daszkiem, z niebieską obwódką i z orzełkiem, którego przypiąłem zamiast kaganka oświaty, odznaki szkolnej. Mój „medal” w klapie wyglądał jak prawdziwy. Ludzie się za mną oglądali. Odkryłem czar munduru.

Bardzo mi się ten „mundur” przydał. Przez resztę naszego pobytu w Czymkencie nie płaciliśmy za bilety do kina i wchodziliśmy bez kolejki. Nawet w sklepach nieraz udało się nam kupić masło, ser, cukier, wianek kiełbasy czy inny rarytas bez kolejki i po oficjalnych cenach. Nie wiem, jak nazwać to nasze zachowanie, fanfaronadą, zuchowatością czy po prostu bezczelnością. A może w tamtych warunkach można by je nazwać nie inaczej jak tylko chęcią przeżycia.

Pewnego dnia odkryłem nieznaną mi dotąd księgarnię i szperanie po jej półkach doprowadziło do awantury z synem naszej gospodyni, Wołodią. Wszystko zaczęło się od tego, że nie miałem już co czytać. Książki, które w swoim czasie przywłaszczyłem sobie w świetlicy w Kwaszy, czytałem już wiele razy. W miejskiej bibliotece znalazłem trochę więcej rosyjskiej literatury, kilka tłumaczeń Dickensa (który, według przedmów, opisywał warunki we współczesnej Anglii), Jacka Londona i innych starannie wybranych autorów zagranicznych. Szperając w księgarniach, można było czasem natrafić na coś ciekawego.

W nowo odkrytej księgarni półki aż się uginały od książek, ale niewiele z nich wzbudzało moje zainteresowanie. Zebrane dzieła Stalina, takoweż Lenina, Kapitał Marksa, Zagadnienia stalinizmu, Zagadnienia leninizmu, Krótka historia partii, cała ta obowiązkowa lektura dla kandydatów i członków partii nie pobudzała mojej wyobraźni. Z nudów zacząłem przeglądać nawet broszury polityczne i w ręce wpadła mi broszurka z fotografiami i rysunkami, gdzie pierwszą stronę zdobiła fotografia Stalina w całej jego okazałości. Miałem już odłożyć książeczkę na półkę, kiedy zwróciłem uwagę na wyjątkową miękkość papieru. Wielka zaleta w pewnych sytuacjach. Rozmiar kartek też był w sam raz. Propagandowa broszurka kosztowała mniej niż gazeta. Kupiłem ją. W domu rozdzieliłem strony, nawlokłem na sznurek i powiesiłem tam, gdzie trzeba. Ot, szczypta złośliwości.

Traf chciał, że fotografię Stalina znalazł Wołodia. Jak burza wpadł do naszego pokoju.

– Chcecie, żeby nas wszystkich aresztowali? Wysłali na Sybir? Postawili pod ścianą i rozstrzelali? Rozumu nie macie? – Zwykle spokojny i uprzejmy Wołodia nie panował nad sobą, był czerwony na twarzy i aż dygotał ze zdenerwowania. Nie wiedział, kto dopuścił się takiej obrazy majestatu, ale musiał to być ktoś z nas. Spojrzał na matkę, potem na mnie. Ojciec właśnie wrócił z pracy i siadaliśmy do kolacji.

– Wołodia! – powiedział – uspokój się, siądź razem z nami, powiedz, o co chodzi.

Przyznałem się do winy i dostałem burę. Ojciec wytknął mi głupotę mojego uczynku. Musiałem się zgodzić, że był to dziecinny, naiwny figiel, który mógł mieć bardzo przykre konsekwencje. Nie próbowałem więcej mścić się na Stalinie w taki sposób, jakkolwiek było to kuszące i choć najbardziej miękki był papier. Wróciliśmy do gazet, starannie unikając fotografii wodzów i zostawiając codziennie jedną stronę dla Wołodii na jego machorkowe skręty.

Wołodia szybko się uspokoił i mi przebaczył. Ale wychowany w terrorze chyba nawet w duchu się nie uśmiał.

Mijały dni i tygodnie. W marcu profesor Kościałkowski, nasz delegat, wrócił z kolejnej podróży do ambasady w Kujbyszewie i przywiózł nam nowiuteńkie polskie paszporty. Piękne, oprawne w granatowe płótno, ze złotym orłem na okładce. Oficjalne potwierdzenie naszej polskiej tożsamości podniosło nas na duchu.

Niedługo potem ojciec dostał wezwanie do Kwatery Głównej Armii w Jangi-Julu, niewielkiej mieścinie w pobliżu Taszkentu, ze sto kilometrów na południe od Czymkentu. Pojechał rano i wrócił wieczorem. Oprócz swej pracy w Delegaturze miał jeszcze być członkiem objazdowej komisji poborowej. Zimowa epidemia tyfusu plamistego wciąż szalała i każda podróż koleją groziła zarażeniem się. W 1942 roku, przed antybiotykami, śmiertelność na skutek tyfusu plamistego sięgała 50–60 procent.

Ojciec wrócił z pierwszej wyprawy z komisją poborową zdrów, ale przygnębiony. W Dżambule, w pociągu, natknął się przypadkiem na Jurka Makowskiego, bratanka mamy. Starał się go namówić, aby wrócił z nim do Czymkentu i został z nami, ale mu się nie udało. Jurek miał osiemnaście lat. Do wybuchu wojny mieszkał z rodzicami w Łodzi i nie pamiętam, żebym go kiedykolwiek spotkał. Zawierucha wojenna też rzuciła go na Sybir, a po amnestii do Azji Środkowej. Teraz handlował na czarnym rynku. Zajęcie w Związku Sowieckim zyskowne, ale niebezpieczne. Jechał właśnie na północ do centralnej Rosji, wioząc ze sobą worek pieprzu, który w tamtej okolicy był na wagę złota. Jurek narażał w podróżach nie tylko zdrowie, ale jako spekulant uważany był za przestępcę i groziło mu więzienie lub łagier. Nigdy już nie słyszeliśmy o jego dalszych losach i nie przypuszczam, by przeżył wojnę. Tak zwani „spekulanci” spełniali zresztą w ZSRR, kraju o praktycznie nieistniejącym systemie rozprowadzania towarów, bardzo pożyteczną funkcję, jako tako zaspokajając potrzeby ludności.

Z następnej tury z komisją poborową ojciec wrócił w jeszcze gorszym nastroju. Rozstroił go sposób selekcji, który stosowała komisja. Przed wojną około 30 procent ludności Polski zaliczało się do mniejszości narodowych. Na Kresach, czyli w części zagarniętej przez ZSRR, ten odsetek był jeszcze większy. Reprezentant Wojenokomatu, czyli sowieckich władz wojskowych, z urzędu zasiadający w komisji, odmawiał uznania Żydów, Ukraińców i Białorusinów zamieszkałych dawniej na tak zwanej Zachodniej Białorusi i Ukrainie, za polskich obywateli. Sprzeciwiał się przyjęciu do wojska polskiego ludzi o nazwisku, wyglądzie lub wymowie sugerujących przynależność do tychże mniejszości. Polscy członkowie komisji zaciekle walczyli o każdego Ukraińca i Białorusina, ale chętnie godzili się na odrzucenie Żydów, nawet tych pochodzących ze środkowej i zachodniej Polski.

– Miałem swoje wytyczne – opowiadał nam ojciec – ale dotyczyły wyłącznie stanu zdrowia poborowych i nie mogłem doprosić się, żeby udostępniono mi inne dokumenty z instrukcjami dla członków komisji. W moim pojęciu to bezprawie wynikające z antysemityzmu Polaków. Chyba że mieli rozkaz z góry. To by ich do pewnego stopnia usprawiedliwiało… ale taki rozkaz byłby niezgodny z konstytucją i cała ta historia wyglądałaby jeszcze gorzej… sam nie wiem, co tym myśleć.

O ile mi wiadomo, ta sprawa nigdy nie została wyjaśniona.

W początkach marca ojciec wrócił z kolejnej tury z komisją jeszcze bardziej zmęczony niż poprzednio. Parę dni później obudził się z silnym bólem głowy i z gorączką. Tyfus!

Cały mój świat stanął na głowie. Zastępca ojca, doktor Winnicki, nie miał wątpliwości i załatwił przyjęcie ojca do szpitala kolejowego, podobno najlepszego w Czymkencie. Ordynatorem oddziału był doktor Goldring, rumuński Żyd, też uciekinier, którego ojciec kiedyś poznał. Szpital kolejowy był nieźle wyposażony, miał oddział radiologiczny i laboratorium patologiczne, ale był, jak zresztą wszystkie szpitale, przepełniony; często dwóch pacjentów musiało dzielić jedno łóżko. Wsunąwszy naczelnej siostrze łapówkę, mama uzyskała dla ojca oddzielne łóżko za przepierzeniem, prawie że pokoik. Opieki pielęgniarskiej nad chorymi właściwie nie było. Przekupiona siostra raz czy dwa zajrzała do ojca i na tym się skończyło. Matka została więc w szpitalu, aby opiekować się ojcem. Spała zwinięta w kłębek w nogach łóżka. Nikt nie oponował, to było chyba przyjęte. Doktor Goldring przychodził do ojca kilka razy dziennie, ale jego interwencja ograniczała się siłą rzeczy do dobrego słowa.

Z wyżywieniem było trudno. Na korytarzu był kran z wrzącą wodą, ale karmienie chorych nie należało do szpitala, lecz do obowiązków rodziny.

Pomagałem matce w opiece nad ojcem, jak mogłem, ale większość czasu zajmowała mi pogoń za zaopatrzeniem. Obchodziłem targi, stałem godzinami w kolejkach, ale żadne z tych zajęć nie uśmierzało mego niepokoju, nie odganiało czarnych myśli.

Dni stały się nieznośnie długie, a noce nawet dłuższe. Ojciec słabł z dnia na dzień, twarz mu się dziwnie wydłużyła, policzki zapadły. Pomagając matce przewracać ojca z boku na bok, odnosiłem wrażenie, że z dnia na dzień się kurczy, staje się coraz lżejszy. Rano budziłem się z drżącą nadzieją, że ojciec jeszcze żyje. Po drodze do szpitala błagałem nie wiem kogo, modliłem się, choć tego nie umiałem, żeby go zobaczyć żywego. Wieczorem, wracając na Ujuk, nie mogłem opędzić się od myśli, że może widziałem go ostatni raz… Nie mogłem sobie wyobrazić życia bez ojca.

Gdy matka wychodziła z pokoiku, ojciec patrzył mi w oczy, resztką sił ściskał mnie za rękę i szeptał: „Opiekuj się mamą, Stefanku… nie zapominaj o mateczce…”, dłoń opadała na pościel i, wyczerpany wysiłkiem, zamykał oczy.

Pewnego ranka, na początku drugiego tygodnia choroby, ojciec mnie nie poznał, choć oczy miał otwarte i wydawało się, że patrzy na mnie. Matce drżały wargi.

– Od wczorajszego wieczoru co jakiś czas tak się zapada.

Usiadłem na brzegu łóżka. Siedziałem tak, zdawałoby się, bez końca. Oczy ojca otwierały się, zamykały, nic nie widząc… Usta z trudem łapały powietrze.

Matka chwyciła dzbanek ze stołeczka przy łóżku. Był pełny.

– Pójdę po kipiątek… – powiedziała i poszła po wodę, której nikt nie potrzebował.

Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, ojciec otworzył oczy i poszukał mojej ręki.

– To koniec… – wydusił z trudem. – Płuca… nie wytrzymają. – Ścisnął mi rękę trochę mocniej. – …Kościałkowski… pomoże… do Jangi-Julu. Znajdziesz generała… Borutę… do Persji.

Matka weszła do pokoju. Oczy miała czerwone. Ojciec zamilkł.

– Doktor Goldring prosi cię do gabinetu, Stefanku – powiedziała. – Nie mówił, o co mu chodzi.

– Twój ojciec ma obustronne zapalenie płuc, to częsta komplikacja przy tyfusie – przywitał mnie doktor Goldring. – Jedynym ratunkiem jest sulfonamid, nowy preparat przeciwbakteryjny. W żaden sposób nie mogę go dostać. To ostatnia szansa, bez tego nie ma nadziei. Ojciec jest wycieńczony i serce ma osłabione. Tylko sulfonamid może go jeszcze uratować – powtórzył. – Jedynie na czarnym rynku możesz go znaleźć. – Wstał, podszedł do drzwi, otworzył je szybkim ruchem i wyjrzał. Nikt nie podsłuchiwał. Wrócił za biurko. – Zrób, co możesz. Potrzebne jest pięćdziesiąt sześć tabletek, tygodniowa kuracja. Zapłacisz majątek, ale matka powiedziała, że może dacie radę. Spróbuj pod tym adresem. – Podał mi kawałek papieru. – Ale pod żadnym pozorem nie wspominaj mojego nazwiska.

Spojrzałem na kartkę: ulica Majakowskiego. Pojęcia nie miałem, gdzie jej szukać.

– Koło stacji kolejowej – podsunął doktor Goldring. – Leć tam teraz. Kup też zastrzyki kamfory na wzmocnienie serca. – Próbował się uśmiechnąć i odprawił mnie gestem ręki. – Idź już lepiej, idź.

Znalazłem ulicę Majakowskiego, ulicę warsztatów, składów, nawet niedaleko od naszej lepianki. Pod podanym numerem mieścił się warsztat krawiecki. Zajrzałem przez okno. Tuż pod nim stał stół, a za nim siwowłosa kobieta, z nosem nad kawałkiem ciemnego materiału, szybko poruszała igłą. W głębi pokoju przy drugim stole starszy mężczyzna prasował staromodnym żelazkiem. Nie spodziewałem się, że doktor skieruje mnie do apteki, ale warsztat krawiecki…? Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. Adres się zgadzał. Nazwisko brzmiało po ormiańsku. Krawiec za stołem nie wyglądał ani jak Rosjanin, ani jak Kazach. Mógłby być Ormianinem.

Uchyliłem drzwi.

– Wejdźcie, proszę – powiedział czystym rosyjskim akcentem. – Macie coś do reperacji? Bo nowe spodnie szyjemy tylko z waszego materiału.

– Obywatel Arkanadian? – spytałem.

Kiwnął głową i odstawił żelazko na płytę kuchenną w kącie pokoju.

– Tak… a jaki macie interes?

– Powiedziano mi, że mogę przez was dostać lekarstwa. Czy to prawda?

– Może prawda, a może nieprawda. Zależy.

Spojrzałem na kobietę siedzącą pod oknem, wciąż wpatrzoną w materiał.

– Możecie mówić, to moja żona. Ona słyszy tylko to, co trzeba – powiedział Arkanadian, lustrując mnie od stóp do głów, jakby chciał wziąć miarę na ubranie.

Przystąpiłem do sprawy.

– Mój ojciec jest w szpitalu. Ma obustronne zapalenie płuc i…

– Ja nie doktor, to nie moja sprawa – przerwał mi. – Powiedzcie, co wam potrzebne, to wszystko, co muszę wiedzieć. Proste? Prawda?

Znów spojrzałem na kobietę pod oknem. Uśmiechnęła się ze współczuciem i z lekka kiwnęła głową, jakby chciała powiedzieć: „W porządku, chłopcze, powiedz mu”.

Zebrałem się na odwagę.

– Potrzebuję pięćdziesiąt sześć tabletek sulfonamidu i pudełko zastrzyków kamfory. Dobrze zapłacę…

– No pewnie, że zapłacisz – przerwał mi. – Bez pieniędzy możesz do mnie nie przychodzić. Sulfonamid kosztuje pięćset rubli za tabletkę. Pięćdziesiąt sześć tabletek to dwadzieścia osiem tysięcy rubli. Bez targów. Mogę je mieć dziś wieczorem. Kamfora? Nie wiem, co to jest. Zapisz. – Dał mi kawałek papieru. – Może dorzucę gratis, jeśli można dostać.

Serce podeszło mi do gardła. Miałem tylko 2000 rubli w kieszeni. Gdzie ja znajdę takie pieniądze? Zapasy ojca wyraźnie stopniały od wyjazdu z Pińska. To, co zostało, trzymał schowane za szufladą w naszym stole. Wychodząc z domu, przeliczyłem: 20 tysięcy. Wydawało mi się, że to majątek. Idąc tu, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wziąłem dwa tysiące i naiwnie myślałem, że to aż nadto.

Arkanadian musiał przejrzeć moje myśli.

– Często i pięciodniowe leczenie wystarczy, to by było czterdzieści tabletek za dwadzieścia tysięcy. Teraz daj mi zadatek, tysiąc rubli wystarczy. A resztę wieczorem. – Wyciągnął rękę.

Odwróciłem się, sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki zapiętej na agrafkę, wyciągnąłem plik banknotów i odliczyłem sto czerwońców.

– Przyjdź po lekarstwo o dziewiątej. Z pieniędzmi.

Szedłem do domu jak odurzony. Miałem siedem godzin na zdobycie dodatkowych pieniędzy. Co robić? Dokąd iść? Kto może mi pomóc? Pytania krążyły mi po głowie, oczy łzawiły, wycierałem je co chwilę rękawem. W naszej izbie Jewdokia zaczęła coś mówić, ale tylko kiwnąłem głową, wbiegłem do naszego pokoju i rzuciłem się na łóżko. Nagle poczułem wielki głód, nie jadłem nic od wczesnego ranka. Złapałem kawałek lepioszki, napiłem się wody z saganu. Przetarłem twarz wilgotnym ręcznikiem. Muszę pomyśleć… muszę znaleźć wyjście… Nikt z naszych przyjaciół czy znajomych nie miał grosza na zbyciu. Chyba tylko pójść do delegata. Gotów byłem błagać, paść na kolana…

Nagle coś mi zaczęło świtać w głowie. Kilka tygodni temu zachorował zastępca delegata, pan Talarek, były działacz związkowy ze Lwowa. Czy też na tyfus plamisty? Nie byłem pewny, może na inną chorobę zakaźną. Ojciec starał się dostać jakieś tabletki. Na infekcję, więc chyba też sulfonamid. Nie dostał i Talarek umarł.

– Wielka szkoda – mówił wtedy ojciec. – Rozmawiałem z dyrektorem… spodziewał się, że lada chwila dostarczą… ale dla biedaka już za późno.

Oj


Date: 2015-12-11; view: 727


<== previous page | next page ==>
Rozdział 18 Nieprzewidziane konsekwencje | Rozdział 20 Pożegnanie – bez żalu
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.029 sec.)