Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 17 Bliskie nieznane

Zajechaliśmy na stację kolejową w Czirakczi jako jedni z pierwszych. Ciężarówka stanęła na tej samej łące, na której wyładowaliśmy się z pociągu zaledwie sześć tygodni temu. W ciągu dnia po trochu zjeżdżali się ludzie z innych miejscowości. Pod wieczór na łące był już cały tłum. Część wygnańców znaliśmy z poprzedniej długiej podróży, ale większość stanowili obcy ludzie. Jak zwykle zlepek narodowości.

Z ust do ust rozchodziła się pogłoska, że pociąg ma być podstawiony o ósmej rano… albo może o dwunastej w południe… albo… kto to może wiedzieć? Władze nas nie informują. Chyba same nie wiedzą.

Zapadła już prawie noc, gdy nadjechał kontyngent z kołchozu, w tym Hela z rodziną i jeszcze kilka osób znanych nam z poprzedniej podróży. Razem z nimi rozbiliśmy obóz jak z filmu o Dzikim Zachodzie: bagaże ułożone w stos na środku, a dookoła, zamiast krytych wozów, nasze posłania. Heli i mnie udało się umieścić posłania obok siebie. Tyle mieliśmy sobie do opowiedzenia, tyle pytań cisnęło się na usta. Rozmawialiśmy długo w noc, ale niezadane pytania pozostały bez odpowiedzi.

W kołchozie życie było znośne, opowiadała Hela. Mieli pokój dla siebie, a że był urodzaj, jedzenia nie brakowało. Ojciec pracował w kancelarii, a matka w składzie. Hela wraz z rodzeństwem pracowała w polu. Praca, zupełnie inna niż w Kwaszy, też nie była lekka, często trzeba było stać po kostki w błocie. Zaczęli się już nawet przyzwyczajać, kiedy przyszedł nakaz wyjazdu.

Zasnąłem wreszcie, wciąż nie zadawszy pytania, które miałem na końcu języka. Nagle poczułem, że ktoś potrząsa mnie za ramię. „Druga godzina”, usłyszałem męski głos, „teraz kolej twoja i Olka”. Trzymaliśmy wartę parami, pilnując dobytku naszej grupy, zmieniając się co dwie godziny. Na łące, skąpanej w blasku księżyca i miliona gwiazd, panowała cisza; czasem ktoś tylko westchnął głęboko, ktoś zachrapał, zapłakało dziecko. Dwie godziny ciągnęły się w nieskończoność. Nadeszła wreszcie czwarta, czas na zmianę warty, kolej na naszych ojców. A kiedy znów się obudziłem, ojciec, którego posłanie było w nogach mojego, właśnie szedł spać. Szósta, ranek. Zaczęło mi się robić zimno, naciągnąłem koc na głowę i w półśnie wyciągnąłem nogę, aby się upewnić, że moje buty są na swoim miejscu, u stóp posłania. Noga natrafiła na pustkę, sen znikł z powiek. Gdzie są moje buty? Serce zamarło mi w piersi, ręce szukały niespokojnie dookoła posłania. Tak ich zawsze pilnowałem! Przez całą noc od czasu do czasu wysuwałem nogę, dotykając ich, upewniając się, że stoją tam, gdzie powinny. A teraz ich nie ma! Znikły! Ukradli mi buty!



Jak to się mogło stać? Stałem na warcie z Olkiem od drugiej do czwartej i miałem je wtedy na nogach. O czwartej ojciec i stary Romer objęli wartę, ja się rozebrałem, zdjąłem buty i postawiłem w nogach posłania, od strony bagaży. Jakiś łajdak musiał sięgnąć przeze mnie i ukraść mi buty, moje piękne wysokie buty! Prawie się rozpłakałem.

Te buty nie były znów takie piękne. Nie podszyte, nie bardzo nawet ciepłe. Były za duże, co w Kwaszy zostawiało miejsce na wełniane skarpety, onuce i warstwy gazety. Miały cholewy z czarnego brezentu, przyszwy z matowej skóry i gumowe podeszwy.

Daleko im było do polskich oficerek, ale były to jedyne tak wysokie, choć częściowo skórzane buty w Kwaszy i byłem z nich bardzo dumny. I były nie do zastąpienia. A co najważniejsze, dostałem je w nagrodę za dobrą pracę. „Dostałem” to może niewłaściwe słowo, bo nagroda polegała na tym, że pozwolono mi je kupić w posiołkowym sklepie.

Włożyłem je, bo gdy wyjeżdżaliśmy z Czirakczi, było zimno i mokro. A i łatwiej było je mieć na nogach, niż dołożyć do pełnych tobołów. A teraz zniknęły! Ktoś musiał je ukraść w czasie, kiedy ojciec i pan Romer trzymali wartę. Nie mogłem w to uwierzyć. Zmartwię ojca, gdy mu powiem, że nie uważał, że chyba się zagadał. Ale czy mogę mu wybaczyć? Wykluczone!

O śnie nie było już mowy. Nagle, jak widmo, z porannej mgły wynurzył się długi rząd towarowych wagonów i powoli wtoczył na naszą bocznicę. Słońce nie wzeszło jeszcze zza gór, ale wschodnia część nieba, oparta o zygzak szczytów, jaśniała z minuty na minutę. Księżyc znikł i gwiazdy gasły jedna po drugiej. Łąka budziła się do życia. Ludzie zbierali posłania, zwoływali dzieci, pakowali toboły, tu ktoś coś komuś perswadował, tam ktoś na kogoś krzyczał. Jak zwykle. Wszystko w pośpiechu, w zdenerwowaniu.

– Co oni się tak śpieszą? – zwróciłem się do leżącej obok Heli. – Pociąg bez nas i tak nie odjedzie.

– A dlaczego tłum zawsze składa się z idiotów? – odpowiedziała mi pytaniem na pytanie.

W kolejnym bydlęcym wagonie zadomowiliśmy się szybko, jak na wytrawnych podróżników przystało. Razem z Romerami zajęliśmy górną tylną półkę, tę z widokiem na kierunek jazdy. Ułożyłem się na moim stałym miejscu, przy zakratowanym otworze pełniącym funkcję okna. Pół leżąc, pół siedząc, z głową opartą o drewnianą ścianę wagonu, lubiłem patrzeć przez okno, czuć wiatr na twarzy, nawet gdy był pełen kurzu i sadzy. Ale na razie widok się nie zmieniał, pociąg stał i ani drgnął, choć mijała godzina za godziną. Zamknąłem oczy.

Miałem już tego dosyć. Czy taka ma być reszta mego życia? Wyjazdy, przyjazdy. Częściej pożegnania niż przywitania. Bez wyboru, bez ładu i składu. Bóg wie dokąd, dlaczego, po co? Czy już zawsze mam być pionkiem na szachownicy, przesuwanym nieznaną ręką? Przeszłości miałem niewiele, teraźniejszość była ponura. A przyszłość? Lepiej nie myśleć.

Nawet czytać mi się nie chciało. Wciąż te same parę książek, okładki wyświechtane. Rozmów dookoła starałem się nie słuchać. Wszystko próżne gadanie, w kółko to samo. Przewidywania, przypuszczenia, bezpodstawne dyskusje, jedna wielka bzdura. Nikt nic nie wie, nie rozumie, niczego się nie nauczył.

Albo to wieczne gadanie o jedzeniu. „Na bigos kapustę trzeba kroić cienko… i trzy rodzaje kiełbasy…”, „A pamiętasz rybkę po żydowsku Pod Bachusem?”, „Najlepszego tatara dostałeś w Bristolu… świeżutki, palce lizać…”, „W czwartek zawsze były flaki… już w środę do ust szła ślinka…”

Zatkałem uszy palcami, ale durne ględzenie trwało dalej. Nic już nie miało sensu. Hela siedziała na najdalszym końcu półki, przy drugim oknie. Milczała. Pogrążona we własnym świecie, już całkiem innym od mojego?

Muszę do czegoś się zabrać, bo zwariuję. Znaleźć podręczniki? Ale po co? Dość już miałem chemii, biologii, matematyki, fizyki. Wciąż te same książki, wielokrotnie rozwiązywane zadania nie przedstawiały żadnej trudności. Zresztą, jaki był w tym cel? Matura, uniwersytet, medycyna… mrzonki, mrzonki! Mam już szesnaście lat, stary byk. Przez resztę życia będę nieukiem, ignorantem, ćwierćinteligentem o dużych aspiracjach.

A co ja mogę ofiarować Heli? Dom? Dzieci? Zapewniony byt? Pusty śmiech! Ale nie było mi do śmiechu. Może i lepiej, że przestaliśmy mówić o przyszłości, o naszej wspólnej przyszłości. Chyba oboje unikaliśmy tego tematu.

Psiakrew, czyżbym tracił rozum? Ileż można tak biadać nad własnym losem? Trzeba wziąć się w garść!

Gwałtowne szarpnięcia, jedno… drugie… przerwały moje czarne myśli. Otworzyłem oczy. Jedziemy. Rząd drzew na skraju łąki zamigotał w promieniach zachodzącego słońca. Cały dzień staliśmy na tej nieszczęsnej bocznicy. Górskie łańcuchy, jeden kryjący się za drugim, mieniły się złotem na tle granatu ciemniejącego nieba. Pociąg jechał na północ, w kierunku Samarkandy. Minęliśmy ją wczesną nocą i skręciliśmy na wschód, chyba w kierunku Taszkentu, znów jechaliśmy w nieznane, ale choć na razie tą samą drogą, którą przybyliśmy do Czirakczi.

Naprzeciwko mnie, na przedniej górnej półce, rezydował Józek. Zawarliśmy znajomość. Józek miał prawie osiemnaście lat i podróżował z matką i młodszym bratem. Przed wojną mieszkali w Baranowiczach. Jego ojciec, inżynier na państwowej posadzie, został aresztowany wkrótce po sowieckiej inwazji we wrześniu 1939 roku. W kwietniu 1940 roku, parę miesięcy przed nami, Józek z matką i bratem też znalazł się w okolicy Archangielska. Od ojca dotychczas nie mieli żadnych wieści, nie wiedzieli nawet, czy żyje. Józek też pracował w lesie, ale o lodowej drodze nie słyszał. A teraz marzył o wstąpieniu do wojska.

Tym razem nasza podróż nie trwała długo. Już po południu trzeciego dnia po wyjeździe z Czirakczi pociąg stanął na bocznicy. Było chłodno i mokro, w powietrzu wisiał kapuśniaczek. Hela, Olek, Józek i ja siedzieliśmy – w tej właśnie kolejności – w otwartych drzwiach wagonu. Czyżby Hela mnie unikała? Kilku milicjantów, z karabinami zwisającymi z ramion, biegło parami wzdłuż pociągu, waląc w ściany i wołając: „Wysiadać, raz-dwa, wszyscy wysiadać”. Tym razem bez żadnego pożałujsta. Czyżbyśmy już stracili status wolnych obywateli?

Góry na wschodzie były dużo bliższe i wyraźnie pokryte śniegiem. Dwóch milicjantów zatrzymało się przy naszym wagonie.

– Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytał Olek. – Jak się to miejsce nazywa? – Wskazał kilka baraków niedaleko toru.

– Jak przyjdzie czas, to się dowiecie – odburknął milicjant.

– Nie nado, Żenia, nie trzeba – zganił go drugi sierżant. – Oni nie zakliuczonnyje, oni grażdanie, to nie są więźniowie, to obywatele. – Uśmiechnął się do nas, szczególnie do Heli. – Można im odpowiadać na pytania. Znajdujecie się w Sowieckiej Republice Kazachstanu – zaczął informować bardziej oficjalnie. – Tamto miasto – wskazał palcem zarysy domów na horyzoncie – to Kentau. – Zakreślił ramieniem wielkie półkole. – Zdies' żyt' budietie – dodał i obaj poszli dalej.

– To słyszeliśmy już nieraz – zauważyłem. – Chyba przez sen to powtarzają.

– Mamy mieszkać tu, w tych szopach? – zapytał Olek. – Nawet na odległość śmierdzą bydłem. To rudery. Dziury w ścianach. Założę się, że dachy przeciekają.

Ale i tym razem nie mieliśmy wyboru. Trzeba się było rozładować. Wzdłuż toru leżały już kupy bagaży, ludzie biegali tam i z powrotem, darli się jeden na drugiego, kłócili się zajadle o taką czy inną ruderę. Naszej grupie udało się w końcu zająć jakąś niewielką szopę, na tyle małą, by nie dzielić jej z obcymi. Cienkie, miejscami wprost ażurowe ścianki z desek ledwie trzymały się kupy i nie zapewniały osłony przed zimnym wiatrem wiejącym od zaśnieżonych gór. Szyby w oknach były powybijane. Olek miał rację: dach przeświecał w wielu miejscach, kawały nieba widać było w dziurach wielkości głowy. Podłoga z ubitej ziemi pokryta była kawałkami zgniłych mat, pękami brudnej słomy, odłamkami szkła, owczymi bobkami. W kącie leżał przewrócony blaszany piecyk z wystającym kawałem rury. Druga jej część zwisała luźno z dachu.

– Najpierw musimy doprowadzić barak do porządku – objął komendę pan Romer. – Mamy tu ponoć czekać na dalszy transport. Tak mi powiedział sierżant. Ale kto wie, kiedy się znajdzie? Jutro…? pojutrze? Bałagan jak zwykle.

– Pod jednym względem mamy szczęście – zabrała głos matka. – Ostatnimi lokatorami były tu owce, a nie ludzie. Owce chociaż wszy po sobie nie zostawiają.

Resztę dnia spędziliśmy, przygotowując się do nocy. Kobiety zabrały się do zamiatania podłogi i dróżki prowadzącej do drzwi. Szczęśliwie ktoś miał w bagażu paczuszkę gwoździ i mężczyźni wzięli się do łatania ścian, ustawiania piecyka, zatykania dziur w oknach kawałkami desek i szyb, które rozrzucone leżały dookoła.

Olek, Józek i ja wdrapaliśmy się na dach i staraliśmy się pozatykać dziury czym popadło: garściami zielska, liści, kawałkami desek podawanymi nam przez Helę, Milę i Magdę.

Wreszcie skończyliśmy. Względnie czysta, uporządkowana chałupa wyglądała już lepiej i rozpalony piecyk obiecywał trochę ciepła. Zmęczeni, w wilgotnych ubraniach, właśnie rozsiedliśmy się na podłodze wokół piecyka, kiedy Heli wpadł do głowy nowy pomysł.

– Musimy na noc rozpakować pościel. Nie lepiej zrobić to teraz, póki jest jeszcze trochę światła, i pustymi workami uszczelnić dach? Jak się rozpada, to te trawki i gałązki, coście tam wsadzili, nie wystarczą.

Może miała rację. Worki od pościeli były brezentowe, choć częściowo nieprzemakalne. Ale komu chciało się zaczynać od początku? Drapać się znów na mokry, śliski dach, w deszczu, na zimnie, pod zasnutym chmurami niebem? Próbowaliśmy się wykręcić:

– Ktoś ukradnie worki i co wtedy?

Ale nas przegłosowano. We trójkę bez entuzjazmu wleźliśmy z powrotem na dach i zamocowaliśmy worki.

– Koniec, więcej nie wychodzę – powiedziałem stanowczo.

Zjedliśmy po kawałku lepioszki z zimną gotowaną wodą i już był czas iść spać. Miejsca było dość i zrobiłem sobie posłanie w kącie, daleko od Heli i od rodziców. Byłem zły i chciałem być sam.

W nocy zrobiło się zimno i przestał padać deszcz. Worki na dachu okazały się niepotrzebne, ale chociaż nikt ich nie ukradł.

Rano bitym traktem między baraki zajechało kilka samochodów. Wysypała się z nich grupa milicjantów i cywilów. Z zeszytami i chemicznymi ołówkami w rękach rozeszli się parami po barakach, poczynając od drugiego końca osiedla. Dopiero około południa doszli do nas i wywołali nas na zewnątrz. Przed barakiem stało dwóch Kazachów, cywil i milicjant. Śniadzi, o szerokich, typowo mongolskich twarzach, skośnych oczach. Głos zabrał cywil. Mówił po rosyjsku zupełnie płynnie. Przedstawił się jako przewodniczący kołchozu Kyzył Dychan, czyli Czerwony Kogut.

– Potrzebne nam ręce do pracy. A pomieszczenia są dla was gotowe – obiecywał z szerokim uśmiechem. Potem cierpliwie odpowiadał na nasze pytania. Tak, dla wszystkich będzie praca. Dla starych w kancelarii i w składach, a dla innych w polu i w warsztatach. Nawet dla dzieci robota się znajdzie. – Niestety, nie mamy dla was pracy w waszym zawodzie – odpowiedział na pytanie ojca. – Mamy w kołchozie pielęgniarkę, ale nie mamy etatu dla lekarza. – Zastanowił się. – Może z czasem da się coś załatwić. Zobaczymy. – Przynajmniej brzmiało to szczerze.

Milicjant milczał przez cały czas. Przewodniczący kołchozu zaczął teraz zadawać pytania każdemu po kolei, a milicjant robił w zeszycie naszą ewidencję: imię, nazwisko, otczestwo, czyli imię ojca, data i miejsce urodzenia, nazwisko panieńskie matki, babki itp., itd. Biurokracja w pełnym rozkwicie. Obserwowałem milicjanta. Co chwilę wkładał zaostrzony koniec chemicznego ołówka do ust, raz z jednej, raz z drugiej strony. Z kącików ust spływały mu po brodzie fioletowe pasma śliny. Kiedy zapisał kilka kartek, wargi i podbródek miał już zupełnie fioletowosine.

I tak cała nasza grupa, około trzydziestu osób, zapisała się do pracy w kołchozie Czerwony Kogut.

– Jutro przyślę dwie ciężarówki, dołączy do was jeszcze dwanaście osób z sąsiedniego baraku. Kyzył Dychan leży zaraz po drugiej stronie gór. – Wskazał na wschód. – Dwie godziny jazdy. Do swidania. – I wyszedł, a milicjant o fioletowej twarzy za nim.

Pasmo górskie dzielące nas od celu było całkiem blisko i zaśnieżone szczyty majestatycznie królowały nad naszą doliną.

– To te góry musimy przekroczyć? – spytała Hela głosem pełnym niepokoju.

– Mam nadzieję, że nie – powiedziałem. – Widać je przecież stąd dobrze, nie mogą być dalej niż dwa, trzy kilometry od nas, a wygląda na to, że za stromo jest na drogę. Sprawdzałem w atlasie, co to za góry, i jedyne w tej okolicy jest pasmo Karatau, odnoga Tien-szanu. Sięgają dwóch tysięcy metrów, prawie tyle co Tatry. Myślę, że droga obchodzi je bokiem, od północy czy północnego zachodu.

Nie pociągała mnie perspektywa jazdy ciężarówką przez strome zaśnieżone góry. Nawet nie wpadło mi do głowy, że może być jeszcze gorzej.

Po południu chmury się przerzedziły, pokazały się skrawki niebieskiego nieba i nawet słońce próbowało się przedrzeć. Zrobiło się ciepło i większość mieszkańców baraków wyległa na powietrze. Zaczęły się znów przewidywania i rozmowy, głównie na temat naszej „szczęśliwej przyszłości” po drugiej stronie gór. Własnym uszom nie wierzyłem. Czerwony Kogut zdawał się zmieniać w ziemię obiecaną, w bezpieczną przystań na czas wojny. Czy oni zgłupieli, zmienili się w stado baranów?

– Może nie trzeba tracić nadziei – zwróciłem się do Heli – ale w żadne obietnice już nie wierzę.

– Masz rację, ja… też nie – zgodziła się ze mną.

Dziwne, wszystko stanęło na głowie: starsi zrobili się łatwowierni, a my, młodzi, patrzyliśmy na świat coraz bardziej cynicznie. Hela wzięła mnie za rękę.

– Chodźmy się przejść.

* * *

Kamienista ścieżka, dość szeroka, by iść ramię w ramię, prowadziła w górę, dalej od tłumu i cuchnących baraków. Po kilku minutach znaleźliśmy się na pogórzu, między coraz większymi łachami i zaspami śniegu. W słońcu było wciąż ciepło. Dróżka się zwęziła, ale szliśmy wciąż obok siebie ze splecionymi ramionami, ciesząc się wzajemną bliskością. Coś z dawnego ciepła między nami wróciło. I znów rozumieliśmy się w pół zdania, a nawet i bez słów. Ale mówiliśmy o tym, co jest i co było, unikaliśmy myśli o przyszłości. I wiele niezadanych pytań pozostało bez odpowiedzi.

Znaleźliśmy słoneczny zakątek zasłonięty od wiatru. Duży gładki kamień posłużył nam za ławkę, usiedliśmy na nim, plecami do gór. U naszych stóp leżała dolina przecięta torem kolejowym, z grupą szop i sylwetkami ludzi błądzącymi wśród nich bez celu.

– Wciąż chyba okłamują się obietnicami różowej przyszłości – zawyrokowała Hela.

Tutaj na szczęście panowała absolutna cisza, a zimny wiatr od gór nie dopuszczał fetoru z doliny. Tu, w górze, wdychaliśmy zapach jesiennej mgiełki, więdnącej roślinności, schnących górskich kwiatów i ziół.

Gdy ostatni urzędowy samochód opuścił dolinę, a słońce znikło za ławą chmur, ruszyliśmy w drogę powrotną.

Nie mogłem przewidzieć, że był to ostatni raz, kiedy byliśmy razem, sami, bliscy sobie.

Ciężarówki z różnych kołchozów zaczęły podjeżdżać nazajutrz. Dolina powoli się wyludniała. Przyszedł wieczór, a wozów z Czerwonego Koguta wciąż nie było. Nie zjawiły się i następnego dnia. Nocą zostaliśmy w dolinie już tylko my i grupa entuzjastów Czerwonego Koguta w sąsiednim baraku. Zapasy żywności się kończyły. Na szczęście działała pompa i mieliśmy wodę do picia. Gotowaliśmy ją na piecyku, ale zapas opału szybko się kurczył.

– Tam go nie braknie – powiedział Rosjanin z drugiej szopy, wskazując step w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Już z okna pociągu zauważyłem wielkie kule splątanej roślinności gonione wiatrem po stepie. Nie przyszło mi do głowy, że można z nich zrobić użytek. – Tylko zbierać je trzeba ostrożnie. Nie bez przyczyny nazywają się koliuczki. Kłują, i to jak.

Nadszedł następny ranek, a ciężarówek z Kyzył Dychana ani widu, ani słychu. Opał się skończył. Trzeba było iść w step po koliuczki.

Ależ kłuły! Kule tańczące na wietrze po stepie składały się z suchych łodyg i gałęzi jakiegoś krzaka. Porośnięte kolcami dwu–trzycentymetrowej długości gałęzie i łodygi były dość giętkie, ale nie dawały się łamać. Zakrywszy plecy i szyje kocami, w najgrubszych rękawicach i czapkach, poszliśmy w step polować na gnane wiatrem koliuczki. Powstawały i rosły w naszych oczach z niczego. Samotna zerwana wiatrem gałąź splątywała się z inną i z jeszcze jedną, i z następną, aż uformowana w kształtną kulę gnała z wiatrem, rosnąc po drodze w niewiarygodnym tempie. W ciągu paru minut miała metr i więcej średnicy. Posłuszne nagłym podmuchom wiatru te abstrakcyjne rzeźby, jak przejrzyste widma, pędziły to w tamtą, to w tę stronę, goniły się, wpadały na siebie, to traciły gałązki, to znów obrastały w inne. Pomagaliśmy jeden drugiemu je łapać, utrzymać i ładować po dwie–trzy na plecy. Kolcami trzymały się koca i jedna drugiej. Były lekkie, ale duże i trzeba było je nieść zgiętym wpół, nie z powodu ciężaru, ale ich spiętrzonej wysokości. Gdy spróbowałeś się wyprostować, wlokły się za tobą po stepie niczym ogon prehistorycznego gada. Olek i Józek obładowali mnie pierwszą porcją koliuczek. Zrobiłem kilka kroków, kiedy podmuch wiatru przewrócił mnie na bok. Załadowany od nowa, ruszyłem w drogę, ale do baraku doniosłem tylko połowę ładunku. Innym nie poszło dużo lepiej. Ale mieliśmy opał, choć niestety nie na długo. Koliuczki paliły się jak słoma. Pierwsza przyniesiona przez nas porcja spłonęła, zanim jeszcze pozbyliśmy się kolców z rękawic, czapek, palt, twarzy i szyi. Jeszcze kilka razy szliśmy w step. Mimo to oba zamieszkane baraki wieczorem były ciemne i zimne.

– Mam dość – przyznała Hela. – Zwariować tu można.

Trudno się było z nią nie zgodzić.

– Co będzie, jak jutro po nas nie przyjadą? Umrzemy tu z głodu.

Rzeczywiście, pomyślałem, ale trzymałem język za zębami.

Robiło się coraz zimniej. Chcąc nie chcąc, poszliśmy wcześnie spać.

Rano, kiedy na śniadanie piliśmy zimną wodę, zbyt apatyczni nawet na rozmowy, dobiegły nas dalekie głosy. Wyszliśmy z Olkiem przed barak, a do osiedla wchodziło właśnie stado osłów i ich poganiacze. Za nimi wlokły się ciężarówka i samochód osobowy. Cała karawana zatrzymała się przy naszej szopie. Wszyscy byli Kazachami: poganiacze, kierowca ciężarówki i dwaj milicjanci, pasażerowie samochodu. Zaczęli dłuższą rozmowę między sobą w niezrozumiałym dla nas języku.

Przerwało im ryczenie osła. Kto tego dźwięku nie słyszał, nie może sobie wyobrazić jego donośności i przeraźliwego braku harmonii. Po pierwszych paru chrapliwych wdechach, jak szorowanie tuzina tępych noży po szkle, nastąpił przeciągły, przerywany, równie chrapliwy i głośny wydech. Było to jak rżenie konia, śmiech hieny i kwik zarzynanego prosiaka. Po chwili dołączyły pozostałe osły. Koszmarny chór trwał kilka minut, aż wreszcie pyski znalazły inne zajęcie, skubiąc kępki trawy i zielska po obu stronach drogi.

Jeden z milicjantów, ten sam sierżant, który kilka dni wcześniej powitał nas w Kazachstanie, zwrócił się po rosyjsku do mieszkańców baraków:

– Jak widzicie, przybył po was transport z Kyzył Dychana, osły pod bagaże i ciężarówka dla starych, kobiet i dzieci. A wy – wskazał Olka, Józka i mnie – pójdziecie z karawaną osłów przez góry.

Zabrzmiało to dla mnie jak wyrok. Przyjrzałem się bliżej naszym przewodnikom. Było ich trzech, chłop od chłopa mocniejszy, wysocy, szerocy w barach, a przez obszerne kożuchy i wielkie baranie czapy wydawali się jeszcze potężniejsi. Za pasem u każdego tkwił długi kindżał. Olek, najwyższy z nas trzech, miał chyba 180 centymetrów wzrostu, ale sięgał Kazachom ledwie do ramienia. Ja byłem z nas najszerszy w barach, ale przy nich wyglądałem jak dziecko. Józek był chuderlawy i niższy ode mnie. Ciarki mnie przeszły na myśl o tym, co nas czeka.

Ojciec nigdy na to nie pozwoli! Nie ma mowy! Nas, trzech chłopców, do pilnowania bagaży trzydziestu osób? Te toboły i walizy to przecież wszystko, co nam zostało. Jak my to obronimy? Jak sobie damy radę z trzema… bandytami? Bo że nimi byli, nie miałem wątpliwości. Czy przemierzyliśmy taki kawał świata, żeby nam tu gardła poderżnęli? Przecież nic im nie stało na przeszkodzie – tym potomkom Dżyngis-chana! Oczyma wyobraźni widziałem już trzy trupy porzucone gdzieś przy górskiej ścieżce, zostawione na pożarcie szakalom, sępom czy innym tutejszym zjadaczom padliny, i karawanę idącą dalej bez nas. Przecież dla tych zbójów nasze bagaże przedstawiały majątek!

Szkoda mi się zrobiło i Olka, i mego nowego przyjaciela Józka, a najbardziej samego siebie.

Znów spojrzałem na ojca. On nie może na to pozwolić. Łapówka w tym kraju wszystko załatwia. Widziałem, że był zaniepokojony. Zwrócił się do sierżanta:

– Chodźmy do środka, pomówimy.

Dwa czerwońce powinny załatwić sprawę, pomyślałem. Ale nie!

– Nie ma o czym mówić, obywatelu. Takie są rozporządzenia i to wszystko. Teraz osły i ludzie muszą wypocząć. Wyruszycie za dwie godziny. – Był wyraźnie zły, czy to dlatego, że ojciec chciał mu dać łapówkę, czy dlatego, że z jakiegoś powodu nie mógł jej wziąć. Już wsiadał do samochodu, gdy się odwrócił i dodał już mniej ostro: – Powinniście być mi wdzięczni. Zlitowałem się nad wami i znalazłem wam ciężarówkę. Inaczej wszyscy byście szli przez góry. Nie martwcie się, chłopcy dołączą do was w Szarapchanie, po drugiej stronie. Ruszaj – zawołał na kierowcę.

Przepakowanie rzeczy i załadowanie tobołów na trzydzieści osłów zajęło nam dobre dwie godziny. Pożegnałem się z rodzicami, z Helą i, pewien, że ich nigdy więcej nie zobaczę, ucałowałem się nawet z panią Romerową.

Ruszyliśmy pod górę tą samą ścieżką, po której parę dni temu spacerowałem z Helą. Osły szły parami i rozciągnięta karawana pięła się powoli coraz wyżej. Sześć osłów szło luzem, bez ładunku, i wkrótce nasi przewodnicy ich dosiedli i gestem wskazali nam pozostałe trzy. Znów jazda na oklep, ale trzeba przyznać, że nasze obecne wierzchowce miały dużo pełniejsze kształty niż przepracowane konie w Kwaszy.

Zimą noc zapada wcześnie, szczególnie w górach i pod niebem zasnutym ciężkimi chmurami. Zaczął prószyć śnieg, z początku delikatnie, potem stawał się coraz gęstszy. Gwałtowny podmuch zimnego wiatru cisnął nam śniegiem prosto w twarz. Zesztywniały i przemarznięty na kość, zsiadłem z osła i maszerowałem obok. Teraz rozgrzały mi się nogi, za to zmarzłem na wskroś i zatęskniłem za ciepłym oślim grzbietem. Wgramoliłem się na mojego kłapoucha tylko po to, żeby zaraz zejść z niego i znowu rozgrzać sobie nogi.

W tym czasie wiatr nabrał mocy. Uwięziony w głębokich wąwozach rwał się, wyjąc, w górę. Na bardziej odsłoniętych odcinkach próbował zepchnąć z półki skalnej i mnie, i osła w przepaść, a w wąskich przejściach zakradał się od tyłu i nagłym podmuchem starał się rzucić mnie na kolana. Albo znienacka z chrapliwym wyciem ciskał mi w twarz tuman śniegu. Przylgnąłem do osła, objąwszy go za szyję. Nie miał nic przeciwko temu.

Ścieżka pięła się wciąż w górę między zwałami śniegu spiętrzonymi z obu stron. Przenikliwy, spotęgowany wiatrem mróz dokuczał bardziej niż w Kwaszy. Głodny i spragniony, wziąłem w garść śnieg i wychłeptałem go z rękawicy jak pies wodę z kałuży. Matka dała mi na drogę ćwierć lepioszki zawiniętej w chustkę. Nie mogłem zdjąć rękawic ze zmarzniętych, zesztywniałych rąk. Po kilku daremnych próbach udało mi się wyciągnąć zawiniątko z kieszeni, ale rozsupłać go nie mogłem. Jak szczur wygryzłem dziurę w chustce i wydostawszy zamarznięty kąsek, musiałem roztopić go w ustach, zanim dał się rozgryźć.

* * *

Drobne wydarzenie trzydzieści lat później przypomniało mi ten epizod. Byliśmy na wakacjach w Ochrydzie, w Macedonii. Pewnego wieczoru, podczas kolacji na tarasie, wskoczył na nasz stolik wielki konik polny. Jak zahipnotyzowany, zastygł w bezruchu. Delikatnie pchnąłem go na czystą chusteczkę i wziąwszy ją za cztery rogi, wytrząsnąłem – tak mi się zdawało – w kwiatowy klomb. Zadowolony z dobrego uczynku, odłożyłem chusteczkę na miejsce.

Gdy rano wyjąłem chustkę z kieszeni, znalazłem w niej konika polnego. Był wciąż nieruchomy, ale już nieżywy. W chustce była duża, nierówna dziura. Nieszczęsny konik usiłował wygryźć sobie drogę na wolność. Ta nieudana próba ucieczki i martwy owad w przegryzionej chustce wracały do mnie przez lata w snach.

* * *

Byłem nieludzko zmęczony. Wszyscy trzej, Olek, Józek i ja, próbowaliśmy dotrzymać kroku karawanie, ale było nam coraz trudniej i zostawaliśmy w tyle. Szliśmy prawie cały czas pod wiatr i wielkie płaty śniegu zalepiały nam oczy. Nareszcie droga przestała się piąć pod górę. Musieliśmy dojść do siodła przełęczy.

– Mam dość, nie mam siły iść dalej – powiedział Olek. – Widzę, że wy też. Jak tym Kazachom powiedzieć, że musimy odpocząć w jakimś miejscu osłoniętym od wiatru? Przed chwilą minęliśmy dobre miejsce, jakby wejście do jaskini – ciągnął Olek. – Z ledwością ich dognałem i starałem się wytłumaczyć temu największemu, co go nazywają Izataj, ale on nawet na mnie nie spojrzał i tylko wzruszył ramionami. Oni chyba w ogóle po rosyjsku nie rozumieją, to zbóje.

– Ja też – podjął Józek. – Próbowałem gestami przekazać innemu z nich, że musimy odpocząć, usiąść choć na chwilę. Jestem pewien, że domyślił się, o co mi chodzi, ale udawał, że nie rozumie.

Nagle mnie olśniło.

– Wiecie, oni biorą nas za Rosjan, a Rosjan przecież nienawidzą!

Olek się ożywił.

– Masz rację, ale jak im dać do zrozumienia, że nie jesteśmy Rosjanami? Musimy spróbować, trzeba ich dogonić – zdecydował i przyśpieszył kroku.

Nie przyszło nam to łatwo, ale resztkami sił dognaliśmy karawanę. Nasi przewodnicy spojrzeli na nas spode łba, mruknęli coś między sobą. Kindżały za pasami zdawały się dłuższe i ostrzejsze.

– Ty – Izataj. – Olek odważnie przytknął palec do torsu domniemanego herszta. Następnie wskazał na siebie. – Ja – Aleksander. – Powtórzył to kilka razy. Zainteresowanie odmalowało się na twarzy Izataja.

– Iskander. Sasza? – Karykatura uśmiechu wykrzywiła mu twarz.

Zrozumiał! Sasza to przecież rosyjskie zdrobnienie od Aleksandra. Dobry początek!

Olek znów wskazał palcem siebie.

– Iskander – nie Ruski. – Potem pokazał na mnie i na Józka. – Nie Ruski, nie Ruski – powtórzył to jeszcze raz, wskazując palcem każdego z nas po kolei.

Obserwowałem wyraz twarzy Izataja. Przebłysk zrozumienia?

Znów minęła chwila. Aż nagle szeroką twarz Izataja rozjaśnił prawdziwy uśmiech. Zalał nas potokiem niezrozumiałych słów. Podniesioną ręką zatrzymał karawanę. Dołączyli doń dwaj pozostali Kazachowie i nastąpiła długa wymiana zdań. Nie do zrozumienia. Zarzucili nas setką pytań, każde zdanie z wyraźnym znakiem zapytania na końcu – ale o co nas pytali? Co chcieli wiedzieć?

Nastrój niewątpliwie się zmienił, o co najmniej sto osiemdziesiąt stopni. Każde nasze słowo witali rozbrajającym śmiechem, a my śmialiśmy się razem z nimi, choć sami nie wiedzieliśmy z czego. Zaczęli nas poklepywać po plecach. Nawet ich noże jakby się skurczyły i wyglądały mniej groźnie. Nagle olśniło mnie po raz wtóry.

– Oni chcą wiedzieć, cośmy za jedni!

Ale jak im to wytłumaczyć? Próbowaliśmy na różne sposoby. Słowa Polsza, polski okazały się im obce. Polska, Pologne, Polen, Poland, Polonia też im nic nie mówiły. Nazwy innych krajów, jak Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, we wszystkich znanych nam językach, też do nich nie docierały, a tylko intrygowały. Utknęliśmy.

Na moment zaległa cisza. Olka natchnęło.

– Lechistan – powiedział. Tylko to jedno słowo. Po chwili, wskazując palcem na siebie, na Józka i na mnie, dodał: – Lechistani, Lechistani, Lechistani.

Izataj powtórzył jak echo:

– Lechistani…? – Obracał nowe słowo w ustach, jakby je smakował. – Lechistani, Lechistan. – A jego towarzysze za nim.

Nagle coś w ich mózgach drgnęło. Któryś pojął pierwszy. Nastąpiła ożywiona dyskusja. Podawali sobie nowe słowo jak piłkę na treningu. Rezultaty zrozumienia i nowo zawartej przyjaźni nie kazały na siebie długo czekać. Uśmiechom nie było końca. Zaczęła się żywa, choć jednostronna rozmowa, połączona z kiwaniem głowami, ze ściskaniem rąk, klepaniem po plecach. Wciąż nic nie rozumiałem, ale jakoś było mi raźniej na duszy.

Kazachowie są potomkami Tatarów, a Lechistan znaczy po tatarsku i po turecku Polska. To słowo przetrwało w pamięci ludów środkowej Azji, których praprapradziadowie najeżdżali nieraz nasz kraj. Karawana znów ruszyła w drogę i po kilku minutach znaleźliśmy się w dużym, skleconym z desek schronisku pod skalnym okapem, z ogrodzeniem dla zwierząt obok. Spod okapu szerokie wejście prowadziło do wielkiej pieczary. Czy ten przystanek był w planie, czy był następstwem naszej nowo zawartej przyjaźni, nigdy się nie dowiem. Grota zaopatrzona była w opał w postaci sterty kiziaku i suchych drewienek na rozpałkę. Żywność też musiała być na składzie, bo wnet siedzieliśmy wokół ogniska, żując lepioszki i zapijając je kumysem. W kociołku nad ogniem gotowała się zupa z łazankami. Rozmowa, najpierw urywana, ożywiała się z każdym łykiem kumysu. Okazało się, że nasi przewodnicy mówią szczątkowym, łamanym rosyjskim i można się z nimi jako tako dogadać. Rozgrzany, syty, z lekka pijany i zawinięty w cuchnące baranie skóry, zasnąłem w mgnieniu oka. I nawet nie śniły mi się długie noże, poderżnięte gardła ani moi biedni rodzice biadający nad ciałem syna, zostawionym sępom na górskiej przełęczy.

Obudziłem się w samą porę na śniadanie składające się z lepioszek i mleka o dziwnym smaku: owcze? kozie? ośle? – nie pytałem. Dzień był szary, pochmurny, ale bez śniegu. Wkrótce ścieżka zaczęła schodzić w dolinę. W pół drogi Izataj wskazał grupkę baraków i lepianek na skrzyżowaniu.

– Szarapchana – rzucił.

W godzinę byliśmy na miejscu.

Poszliśmy prosto do podłużnego, niskiego budynku z kamienia i gliny.

– Czajchana, zajazd, herbaciarnia – wyjaśnił Izataj.

Hela i jej siostry czekały już przed drzwiami, widziały nas schodzących z gór. Po chwili zbiegli się inni. Obejmowany po kolei przez mamę, ojca, Helę i panią Romer, byłem znów wśród swoich.

 


Date: 2015-12-11; view: 786


<== previous page | next page ==>
Rozdział 16 Przystanek Czirakczi | Rozdział 18 Nieprzewidziane konsekwencje
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.021 sec.)