Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 11 Początek końca 2 page

– Zdrastwujtie, powitać, jak się macie… zdrastwuj, Aliosza… zdrastwuj, Dima. – Wyraźnie ucieszyli się naszym przybyciem. Mówili wszyscy naraz, ściskając się za ręce i klepiąc po plecach.

Aż wreszcie oko olbrzymki padło na mnie

– A ten co za jeden?

– Eto nasz Poliacziszka, Stiepan – przedstawił mnie Aliosza.

Nie spodobał mi się ten pogardliwy epitet Poliacziszka, ale nie miałem siły protestować. Oczy mi się kleiły. Kiedy je z wysiłkiem otworzyłem, wysoka kobieta stała przy mnie.

– Zmęczony, biedaczek, ledwie zipie.

I nim się zorientowałem, znalazłem się w jej objęciach. Jak niemowlę, podniosła mnie z konia, przytuliła do piersi, zaniosła do izby i złożyła delikatnie jak porcelanową lalkę na kupie brązowych skór w kącie. Skóry cuchnęły. Niedźwiedzie futra, pomyślałem, ale oczy znów mi się zamknęły. Po chwili, gdy coś twardego spoczęło mi na wargach, otworzyłem je znów na chwilę. Nasza gospodyni klęczała schylona nade mną. Jej szeroka twarz była uosobieniem łagodności i dobroci. Nie, to nie była Horpyna. Przyciskała mi do ust szyjkę butelki.

– Biedniaga, biedaczek, ledwo zipie – powtórzyła. – Łyknij kropelkę i śpij.

Przełknąłem raz, dwa. Gorzkie, parzące. Wódka? Nie, jakiś inny alkohol, skażony spirytus, denaturat? Nagle rozpoznałem słodkawy, mdły zapach: to była woda kolońska sowieckiej firmy Teże!

Obudziły mnie głosy w pokoju. Brzęk szkła, kilkakrotnie wznoszone toasty: Na zdorowie!, przesuwane talerze, ogólne mlaskanie. W oknie słońce stało wysoko. Południe! Czyżbym przespał resztę wczorajszego dnia, całą noc i ranek?

Nagle w żołądku poczułem pustkę jeszcze większą niż zazwyczaj. Od wyjazdu z Kwaszy zjadłem pół bochenka gliniastego chleba i wypiłem sporo wody z Uftiugi, ale od przyjazdu na miejsce nie miałem nic w ustach, oprócz dwóch łyków wody kolońskiej. Zachichotałem na samo wspomnienie. Muszę o tym opowiedzieć Heli.

– Nie śpisz, Stiepanuszka? – zawołała nasza gospodyni. – Dobryj dień! Chodź do stołu, synku. Zjesz z nami.

Tego zaproszenia nie musiała powtarzać. Wstałem i po krótkiej wizycie na podwórku byłem gotów.

– Umyj ręce, chłopcze. – Wskazała ławkę pod oknem.

Na ławce stała biała emaliowana miednica, dzban wody i spodeczek z kawałkiem ciemnożółtego mydła. Na kołku obok wisiał czysty biały ręcznik.



Umyłem ręce. Czego bym nie zrobił, żeby się dorwać do stołu! Poklepała miejsce na ławie przy sobie.

– Grigorij, nalej mu wódki, kapkę tylko.

Gospodarz postawił przede mną szklaneczkę, setkę, ale nalał tylko połowę. Na środku stołu stał duży biały talerz z zakąskami. Nie był już pełny, ale czego tam nie było! Marynowane grzyby, kiszone ogórki, pokrojona cebula polana olejem, kawałki suszonej ryby, kromki domowego chleba.

– Wasze zdrowie, matko – powiedziałem, jak przystało, i uniosłem szklankę.

Anna Michajłowna uśmiechnęła się i aż się zarumieniła.

– I twoje, i twoje, synku.

Reszta biesiadników wychyliła szklanki do dna. Prawdziwa wódka tym razem, nie woda kolońska. Wszyscy sięgnęli do talerza na środku stołu i ja też nareszcie mogłem coś bardziej konkretnego włożyć do ust. Ależ to było dobre!

– A ile ty masz lat? – spytała.

– Skończyłem szesnaście w czerwcu.

Znów się uśmiechnęła, pokręciła głową i cmoknęła ze zdziwienia.

– To tyle, ile by miał teraz nasz Paszeńka. – Przeżegnała się szerokim prawosławnym gestem, od prawej do lewej strony.

Grigorij napełnił szklanki, moją znów do połowy.

– Jeszcze raz wasze zdrowie, Anno Michajłowna – wzniósł toast Aliosza, trącając jej szklaneczkę.

Zakąsiliśmy, popiliśmy i Anna Michajłowna poszła do kuchni. Sięgałem właśnie po jeszcze jedną kromkę chleba, kiedy wróciła, niosąc w rękach parujący półmisek z pieczonym szczupakiem. Ale czy mnie też dadzą? Nie miałem talerza.

– Grigorij złowił go dziś rano, kiedy wy wszyscy jeszcze spaliście. – Znów wyszła i wróciła z miską jaglanej kaszy, drugą pełną chleba i z talerzem dla mnie.

Co za uczta, niemal jak u Wierzynka! Od przeszło roku tak dobrze nie jadłem. Był nawet deser, zwykła namiastka herbaty, ale za to piernik z prawdziwym miodem! Kusiło mnie, żeby wziąć kawałek dla Heli. Ale chyba nie wypada.

Skończyliśmy jeść i wszystkim się głośno odbiło. Mnie też. Co kraj, to obyczaj, a tutaj to należało do bon ton. Kilka minut posiedzieliśmy w milczeniu.

– Czas na nas – stwierdził Aliosza.

Wyszliśmy na ulicę. Anna Michajłowna usiadła na ławce przed domem, wygrzewając się na słońcu.

– Idź po konie, Dima – zwrócił się Grigorij Fiedorowicz do stajennego. – Dobrze się spasły przez te sześć tygodni. Są na zachodniej łące. A ty, Stiepan, chodź się ze mną przejść.

Poszliśmy ulicą w stronę lasu i dopiero wtedy zauważyłem niewielki pagórek, zaledwie wyrastający ponad drzewa, na którego szczycie wznosił się duży prawosławny krzyż. Niezwykły widok w tym bezbożnym kraju.

Ulica skończyła się na skraju lasu i poszedłem za Grigorijem ścieżką lekko w górę. Po paru minutach doszliśmy do szczytu pagórka, porośniętego świeżą trawą i kępkami polnych kwiatów. Grigorij padł na kolana pod krzyżem. Przeżegnał się trzykrotnie, powtarzając z cicha: „Gospodi pomiłuj, miej litość nad nami, Panie Boże”. Długo jeszcze poruszały się jego wargi, ale słowa już do mnie nie docierały.

Czekałem cicho i w bezruchu.

Grigorij podniósł się z kolan i obaj spojrzeliśmy na osadę leżącą u naszych stóp. Gusino było sporo większe od Kwaszy, ale mniejsze od Pietrakowa. Z ulicami ułożonymi pod kątem prostym, przypominało mi amerykańskie miasta zapamiętane z podręcznika geografii. Ale w przeciwieństwie do tych ostatnich miasteczko było puste, wymarłe. Na ulicach ani jednego człowieka. Domy też puste i ciche. Wyglądały inaczej niż te w Kwaszy czy nawet w Pietrakowie, zbudowane z większym polotem, bardziej ozdobne. Wszystkie miały ganki z daszkiem przed wejściowymi drzwiami, do nich prowadziły schodki z drewnianymi balustradami, na oknach ozdobne okiennice, a pod nimi skrzynki na kwiaty. Ale dachy wyraźnie wymagały reperacji, a duża część okiennic i skrzynek zwisała wykrzywiona pod dziwnym kątem.

Spojrzałem na Grigorija Fiedorowicza. Stał bez ruchu, zadumany, twarz twarda, jak wyryta w kamieniu, oczy nieruchome, wpatrzone przed siebie. Po chwili popatrzył na mnie, uśmiechnął się i sięgnął po fajkę. Przez dłuższą chwilę stał tak, nabijając fajkę machorką z kapciucha z króliczej skórki.

– Chyba wiele pytań chodzi ci po głowie, ale nie będziesz miał odwagi mi ich zadać. Wiem, wiem, w dzisiejszych czasach ludzie boją się nawet myśleć, nie tylko mówić. Ale dobrze ci z oczu patrzy, więc i tak ci powiem.

W 1928 roku ze wsi w okolicach Samary bolszewicy zegnali tysiące rodzin na stację kolejową, wsadzili w bydlęce wagony i powieźli tu, na północ. Kułakami nas nazwali. Że my niby bogaci, wyzyskiwacze, wrogowie ludu. A my tylko ciężką pracą własnych rąk do czegoś doszliśmy. Przywieźli nas do Kotłasu, a stamtąd pognali przez las piechotą, jak bydło. Zostawili nas tu, nic tu nie było, ot, mała polana w lesie. Tu będziecie żyli, powiedzieli. Wykarczowaliśmy las, zbudowaliśmy Gusino. Ziarna na zasiew nie mieliśmy. A zresztą, co na tej zmarzniętej ziemi wyrosło? – Przerwał. Pociągnął gasnącą fajkę mocno, raz, drugi, aż się znów zatliła. – Więc zostaliśmy drwalami. Nawykli do ciężkiej pracy, harowaliśmy ciężko. Kazali nam zbudować drogę, wyłożyć ją klocami. Dziesięć wiorst, przez bagna. Wielu się potopiło.

Przerwał. Z fajką w zębach rozłożył ramiona, jakby chciał objąć całą okolicę. Potem je skrzyżował na piersiach, przycisnął, a z nimi i Gusino, i… ludzi, których już nie było.

– Pierwsza zima była najgorsza. Starzy i dzieci marli jak muchy. Odra, szkarlatyna, tyfus. Zimnica chwytała piersi i umierali. Setkami. Chowaliśmy ich we wspólnych mogiłach. A i te trudno było wykopać w twardej ziemi. Chowaliśmy ich na tym pagórku, ze wszystkich stron, tu… i tu… i tu… – Wskazywał ręką niewidzialne groby. – Krzyże postawiliśmy, prawosławne, krzyże naszej wiary. Ale bolszewicy przyszli, wyrwali krzyże i spalili. Jak poszli, to postawiliśmy ten wielki krzyż na szczycie, pilnowaliśmy go dzień i noc. Tygodniami. Znów przyszli, ale już się nie odważyli…

Teraz już nawet nie wiem, gdzie leżą pochowani nasz Paszeńka i nasza Duniczka. Paszeńka umarł pierwszej zimy. W dzień Bożego Narodzenia. Miał trzy latka. A maleńka poszła za nim dwa tygodnie później. Ledwo rok miała. Gospodi pomiłuj. – Przeżegnał się. – Po wielu latach, jak już nas została mniej niż połowa, pozwolili nam wrócić do Samary, tylko wtedy już się nazywała Kujbyszew. Wszyscy pojechali, ale Anna Michajłowna i ja zostaliśmy grobów pilnować. Jestem starszy od Anny Michajłowny i kiedy Bóg wezwie mnie do siebie, ona mnie pochowa, ale kto jej sprawi pogrzeb, kto się za jej duszę pomodli?… Gospodi pomiłuj – westchnął głęboko.

Z Gusina dobiegły nas niewyraźne głosy. Aliosza i stajenny machali rękami, ale słów pod wiatr nie było słychać.

Zeszliśmy. Dymitr trzymał za wodze dwa konie. Mój miał na szczęście zaokrąglone boki i płaski grzbiet. Już miałem go dosiąść, kiedy Anna Michajłowna wybiegła z domu z zawiniątkiem w rękach. Był to długi, szeroki pas niedźwiedziej skóry, złożony we dwoje, włosem do środka, z rzemieniami zwisającymi z obu końców.

– To pod twój tyłek, Stefanie. – I pokazała mi, jak to siodło ułożyć i zapiąć pasy pod końskim brzuchem.

– Bardzo dziękuję – powiedziałem i polskim zwyczajem cmoknąłem ją w rękę.

Uśmiechnęła się i ucałowała mnie głośno w oba policzki.

Ruszyliśmy w drogę. Anna Michajłowna i jej mąż stali i machali do nas rękami. Kilka razy się obracałem, aby i im pomachać, aż weszliśmy w las i zniknęli przesłonięci drzewami.

Przez lata widziałem w snach uśmiechniętą twarz Anny Michajłowny. W tych dobrych snach.

Droga powrotna minęła szybko i bez wrażeń. Nieobarczeni stadem koni posuwaliśmy się szybko, przespaliśmy jedną noc na polanie w lesie i w południe następnego dnia znaleźliśmy się w Kwaszy. Nie wiem, czy mój koń był dobrze wypasiony, czy niedźwiedzia derka spełniła swoje zadanie, ale tym razem zeskoczyłem bez trudności.

Nie zauważyłem nawet w pierwszej chwili, że posiołek wygląda jakoś inaczej. O tej porze dzieci bawiłyby się na ulicy czy na skraju lasu w berka, w chowanego, w kowbojów i Indian, w żołnierzy, może w drwali? Kobiety i starzy dreptaliby do sklepiku, do stołówki, do rzeki po wodę. A tu tymczasem pusto i cicho, ani jednego zesłańca, ani nawet Rosjanina.

Oblałem się zimnym potem. Wszyscy wyjechali! Ale przecież rodzice nie ruszyliby się beze mnie! A może nikt się ich nie pytał, może pognali ich pod strażą? Ale gdzie się podziali Rosjanie? Czyżby i ich wywieźli? Bałem się iść do domu, że nikogo tam nie znajdę. Pobiegłem do stołówki, ale była zamknięta. Lecz gdy w panice zawróciłem w stronę domu, z wielką ulgą zauważyłem mamę wychodzącą z lasu z koszykiem w ręku. Podbiegłem do niej. Postawiła na ziemi liśćmi wyściełany koszyk z grzybami.

– Dzięki Bogu, żeś już wrócił. – Uścisnęła mnie. – Zmęczony jesteś. Chybaś głodny…

Objąłem ją znów.

– To nic, mateczko, ale co się tu dzieje? Gdzie się wszyscy podziali?

Poszliśmy w stronę domu.

– Wszyscy są w lesie. Budują tratwy. Tatuś też. Nie wrócą aż do późnego wieczoru. – Usiedliśmy na stopniach ganku. – Opowiem ci wszystko od początku – ciągnęła mama. – W dniu twego wyjazdu praca w lesie stanęła. Rano Wołkow ogłosił w stołówce: „Nie ma koni, więc nie będzie pracy”. Oni celowo, może nam na złość, odesłali te konie. Ponoć zapasy żywności się kończą, więc chcą się nas pozbyć jak najszybciej. Musieliśmy się zorganizować, wybraliśmy Polski Komitet. Tata jest w tym komitecie. Radzili cały dzień i aż do późna w nocy. Zdecydowali, że jedyny sposób to zbudować tratwy i zrobić zapasy żywności na drogę. Już trzeci dzień wszyscy pracują. Starsze kobiety zbierają grzyby, jagody, cokolwiek się nadaje do zabrania, ale Wołkow wspomniał, że ty chyba dzisiaj wrócisz, więc trzymałam się blisko posiołka – przerwała, pogłaskała mnie po głowie i po policzku.

– A co będzie z jedzeniem w tym czasie? – spytałem. – Widzę, że stołówka jest zamknięta.

– Tak, Orłow zabronił sprzedawania nam żywności. Nie dał się przekonać, że ten zakaz jest absurdalny. Jedyne, co powtarza jak automat, to że kto nie pracuje, ten nie je. Na tym się kończyły wszystkie rozmowy. Doprowadził do tego, że ludzie się wściekli i siłą wdarli do stołówki. Janek, wiesz, ten naczelny kucharz, dobrze się spisał. Polscy pracownicy z nim na czele zajęli stołówkę, magazyn i piekarnię. Borysow groził mu strzelbą. Janek nawet nie zwrócił uwagi, postawił się. Teraz stołówka pod jego zarządem wydaje posiłki tylko raz dziennie, wieczorem, i każdy, Polak czy Rosjanin, dostaje obiad bezpłatnie. Janek twierdzi, że mamy dość kaszy na trzy albo cztery tygodnie. Oprócz tego dostajemy pół bochenka chleba dziennie na osobę, też bezpłatnie. Mąki jest dość na sześć tygodni. Ale koniecznie musimy stąd wyjechać, zanim zapasy się skończą.

Mama zerwała się nagle na nogi.

– Ja tu gadu-gadu, a tyś na pewno głodny i spragniony. Zaraz wrócę.

Rozciągnąłem się w słońcu na trawie. Pomyślałem o Janku. Czy ja potrafiłbym postawić się Borysowowi tak jak on, gdyby celowano do mnie ze strzelby? Oprócz kucharzenia Janek był również posiołkowym fryzjerem. Może wprawa w użyciu brzytwy dodała mu animuszu…

Nagle się obudziłem i usiadłem, zupełnie zdezorientowany. Słońce stało nisko nad lasem. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Na trawie obok mnie siedział ojciec.

– Wróciłem wcześnie – powiedział. – Inni jeszcze pracują. Pomyślałem, że już wróciłeś. Mama chciała, żebym cię obudził. Przygotowała dla ciebie grzankę i rydze z rusztu, ale wystygły. Spałeś większą część popołudnia.

Rydze na grzance, nawet zimne, były bardzo dobre i nie zmarnowałem ani okruszynki.

– Mama mówiła ci już o komitecie. Na szczęście jakoś się zorganizowaliśmy, a ojciec Heli przewodniczył. Pierwszego dnia debatom nie było końca, a jak to z naszymi bywa, każdy miał swoje zdanie. Dopiero koło północy, jak już wszyscy byli wyczerpani, doszliśmy do porozumienia. Większość w końcu zrozumiała, że o tej porze roku wydostać się z Kwaszy można jedynie rzeką i że w tym celu trzeba zbudować tratwy. Musimy przewieźć przeszło czterysta osób, i to z całym dobytkiem. Nie możemy tu nic zostawić, ani jednego garnka, ani jednej szpilki. W Rosji, i to w czasie wojny, wszystko ma swoją wartość i w końcu wszystko można wymienić na żywność.

– Ale czy ktoś wie, jak się buduje tratwy? – spytałem. – Bez gwoździ? Bez lin? Jak się te bale trzymają kupy?

– Musimy zbudować dwadzieścia, może nawet dwadzieścia dwie tratwy. Sasza, twój przyjaciel od piły, pokazał ojcu Mietka, jak wiązać kloce splecionymi wierzbowymi witkami. Bardzo to pomysłowe. Żaden inny Rosjanin nie zaoferował pomocy. Boją się Orłowa, a on chyba dostał rozkaz z góry. Logiki im zupełnie brakuje. Z jednej strony chcą się nas pozbyć, a z drugiej utrudniają nam wyjazd na każdym kroku.

– Saszę świetnie pamiętam. W zeszłym roku, jak z nim piłowałem kloce na deski, wciąż wymyślał na bolszewików. Pomaga nam chociażby im na złość.

Wydostać przeszło czterysta osób z Kwaszy, ze wszystkimi bagażami, z pościelą, walizkami, skrzynkami i workami, okazało się nie byle jakim przedsięwzięciem. Komitet miał rację: topografia terenu była taka, że rzeka była naszą jedyną drogą na świat, a tratwy jedynym dostępnym środkiem transportu. Trudno było przecież pchać się z dobytkiem ścieżkami przez las. Łódek, a właściwie czółen wydrążonych z jednego pnia było w Kwaszy tylko pięć czy sześć. Stanowczo za mało na osiemdziesięciokilometrową podróż dla czterystu osób. Uftiuga wpadała do Dźwiny Północnej w Krasnoborsku, a w tamtejszym porcie rzecznym zatrzymywały się ponoć statki kursujące między Archangielskiem a Kotłasem, czyli najbliższą stacją kolejową. Liczyliśmy na to, że w Krasnoborsku uda się nam dostać na statek, bo stamtąd do Kotłasu było już w górę rzeki, więc podróż tratwami byłaby niemożliwa.

Te informacje uzyskaliśmy od Rosjan, którzy przez pierwszych parę dni po ogłoszeniu naszej amnestii zachowywali się wciąż normalnie, aż władze chyba zabroniły im bratania się z nami.

Jadąc do Kwaszy, spędziliśmy tydzień w zamkniętych bydlęcych wagonach, dzień w ciężarówkach jadących wertepami, a w końcu w długim marszu z Pietrakowa. Zresztą nikt się nas nie pytał, nikt nie dał nam wyboru. Ale teraz, kiedy byliśmy pozostawieni sami sobie i musieliśmy rozwiązać problem wydostania się z Kwaszy, tamta podróż wydawała się dziecinną zabawą, spacerkiem szkolnej wycieczki przez Ogród Saski.

Reszta dnia minęła szybko. Nazajutrz jak zwykle wstaliśmy o świcie. Zaczęliśmy pracę w lesie wcześniej, pracowaliśmy z dużo większym zapałem i dłużej niż zazwyczaj; mężczyźni ścinali drzewa, kobiety oczyszczały pnie, dzieci składały gałęzie na sterty. Każdy pień dzieliliśmy na sześciometrowe kloce. Co pewien czas przerywaliśmy wyrąb, żeby wynosić gotowe kloce na brzeg rzeki. Koni nie mieliśmy, były na „wakacjach”, a ja sam pomogłem je tam zagnać. Każdy kloc trzeba było nieść w kilka osób, na ramionach, ceremonialnie, jak trumnę. Szczególnie grube i ciężkie kloce wynosiliśmy kilkoma parami na podłożonych kijach. Na każdą tratwę potrzeba było 20–30 kloców, do tego jeszcze dwa cieńsze na poprzeczki, dwa na wiosła i dwa, rozgałęzione jak litera Y, na podstawy do wioseł.

Po trzech dniach wytężonej pracy, do której dołączyłem trzeciego dnia, zaledwie jedna czwarta potrzebnego budulca leżała na brzegu rzeki.

Pracowaliśmy, prawdę powiedziawszy, nielegalnie; inaczej mówiąc, kradliśmy budulec należący do państwa, a właściwie do NKWD. Ale nie można powiedzieć, że cierpieliśmy z powodu wyrzutów sumienia. Zresztą władze przestały się nami interesować. Chcieli się nas przecież pozbyć, a my ułatwialiśmy im to zadanie. A poza tym kraść drewno na Syberii, to jak przywłaszczać sobie ziarnka piasku na Saharze.

Kiedy wreszcie nad brzegiem Uftiugi zebrało się dość budulca, atmosfera w stołówce stała się jak naelektryzowana. Po kolacji inżynier Wasserman podzielił się z obecnymi swoją nowo nabytą wiedzą.

– Budowę tratwy zaczynamy od ułożenia kloców na wyrównanej ziemi, jak najbliżej brzegu rzeki, równolegle i jak najściślej jeden przy drugim, grube i cienkie końce na przemian. Poprzeczki kładziemy pod kątem prostym, na wierzch, po jednej z każdej strony, mniej więcej sześć dłoni od skraju tratwy. Następnie splatamy dwie czy trzy witki brzozowe w wieniec średnicy około pięćdziesięciu centymetrów i łączymy nim końce dwóch kloców, powiedzmy kloc numer jeden i kloc numer dwa, na zewnątrz poprzeczki. Wieniec musi być dość duży, by objąć końce kloców i zostawić luz na kołek. Zaostrzony kołek wsuwamy od brzegu tratwy w luźną część wieńca nad poprzeczką, przekręcamy go w ten sposób – tu pan Wasserman szybko narysował na tablicy narożnik tratwy z końcem poprzeczki – i wbijamy toporem pod poprzeczkę, naciągając wieniec i uważając, by nie puścił. Kloce numer jeden i dwa są teraz mocno połączone. Tak samo postępujemy z klocami numer dwa i trzy, trzy i cztery; i tak dalej, aż do końca. Inni robią to samo z drugiego końca tratwy. Taka konstrukcja, solidnie wykonana, jest bardzo mocna.

W drodze musimy utrzymać tratwę pośrodku rzeki. Do tego służą dwa wiosła, jedno z przodu, a drugie z tyłu tratwy, umieszczone na podstawach w kształcie litery Y. Wiosła robimy z prostych, gładkich żerdzi. Każde wiosło ma mieć około trzech–czterech metrów długości, a jego gruby koniec ociosujemy z obu stron na płasko, na odcinku pięćdziesięciu–sześćdziesięciu centymetrów. Na podstawę wiosła, długości około metra, wybieramy mocne młode drzewko z odpowiednim rozwidleniem, którego gruby koniec zaostrzamy na płasko i wbijamy pomiędzy dwa środkowe kloce tratwy. Dodatkowo podstawę umacniamy w miejscu małymi kołkami z obu stron i witkami brzozowymi. Ma to wyglądać w ten sposób… – Tu nasz główny inżynier dodał jeszcze dwa rysunki na tablicy.

Pan Gruszyński, kolega po fachu, wyraził aprobatę:

– To rzeczywiście wygląda solidnie. Proponuję dodać jeszcze palenisko z gliny. Nie powinno być trudno…

– Dobra myśl – dorzucił ojciec. – Ale czy zabierzemy zapas paliwa na całą podróż, czy będziemy mogli je co dzień uzupełniać?

– Miejsca na duży zapas nie będzie – zaopiniował inny członek komitetu. – I tak będzie ciasno. Dwadzieścia czy dwadzieścia dwie osoby na tratwę, bagatela! A do tego bagaż, żywność, palenisko, drewno opałowe na jeden dzień… i tak ledwo wystarczy miejsca.

Tu rozmowy utknęły na szczegółach planowania zaopatrzenia i samej żeglugi. Uważano, że podróż do Krasnoborska nie powinna trwać więcej niż cztery–pięć dni. Pracownicy stołówki zostali zwolnieni od dalszej pracy przy tratwach, by zająć się wypiekiem chleba i przygotowaniem sucharów na drogę. Grupa kobiet, wraz z moją matką, dostała zadanie zebrania jak największej ilości grzybów, jagód i jadalnych liści, które miały zostać rozdzielone w przeddzień wyjazdu.

Wynoszenie budulca z lasu zajęło nam jeszcze kilka dni od świtu do zmierzchu. Na szczęście dni były jeszcze całkiem długie. Nikt z nas nie miał doświadczenia w budowaniu tratwy, w ogóle tratwę mało kto w życiu widział. Ale inżynier Wasserman zabrał się do roboty, jakby to była jego specjalność. Uczył, dozorował, sam przykładał ręki i swoim entuzjazmem dodawał nam otuchy. Niestety, reszta z nas nie stanęła na wysokości zadania. Wieczorem pierwszego dnia ani jedna tratwa nie była gotowa. Uczyliśmy się jednak na własnych błędach i w końcu, po tygodniu ciężkiej pracy, dwadzieścia dwie tratwy leżały na brzegu Uftiugi, każda z glinianym paleniskiem i z dwoma wiosłami.

Ojciec Mietka okazał się doskonałym organizatorem. Już pierwszego dnia, bez żadnych dyskusji, głosowań ani sprzeciwów, objął komendę.

– Zadziwiające – stwierdził ojciec. – Polacy na ogół mają więcej kandydatów na wodzów niż na wojowników, a tu facet sam objął dowództwo i wszyscy jesteśmy mu za to wdzięczni.


Date: 2015-12-11; view: 786


<== previous page | next page ==>
Rozdział 11 Początek końca 1 page | Rozdział 11 Początek końca 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)