Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 11 Początek końca 3 page

Nasze zbiorowe osiągnięcie było zresztą naprawdę godne podziwu. Pracowało nas w sumie około stu pełnosprawnych mężczyzn i około tuzina kobiet zdolnych do ciężkiej pracy. Jedynym surowcem było to, czego mógł dostarczyć las, a jako narzędzia mieliśmy tylko piły i topory.

Pogoda na szczęście utrzymała się sucha i chłodna przez cały czas. Poranny szron znikał szybko w promieniach bladego słońca. Orłow i jego kadra pozbawili nas wprawdzie koni i jakiejkolwiek pomocy, ale poza tym zostawili nas samym sobie. Zresztą wyglądało na to, że z Rosjan jedynie Sasza zna się na tratwach i na spływie w dół rzeki. Pewnego wieczoru w stołówce dosiadł się do naszego stołu. Ojciec poczęstował go kazbekiem.

– Co, Stiepanuszka, dobrze się nam razem pracowało – powiedział i zaciągnął się wonnym dymem z widoczną rozkoszą. – Bardzo dziękuję. Taki papieros to nie byle co! Nieczęsto zdarza się taka gratka. A wy macie udanego syna, Władysławie Michajłowiczu. Pracowity i chętny. Na starość niczego wam i waszej żonce nie zabraknie.

– Mam nadzieję – odpowiedział ojciec i zmienił temat: – Bardzo nam pomogliście radą i dobrym słowem.

– Wszyscy jesteśmy wam wdzięczni – dodał inżynier Wasserman z drugiej strony stołu.

– Za kilka dni – podjął ojciec – ruszymy w drogę. Jak wiecie, żadnego doświadczenia z tratwami nie mamy. Może macie dla nas jeszcze jakieś rady, przestrogi? Ale może to wbrew nakazom władz? Zrozumiemy. Zapewniam was, że my naprawdę nie byliśmy nigdy wrogami ludu. Wiecie sami, jak to jest.

– O wiem, wiem bardzo dobrze! Ale czego ja się mam w moim wieku bać? Mam sześćdziesiąt lat, niewiele mi już pozostało na tym świecie. – Jednakże obejrzał się i zniżył głos. – Bolszewicy to są prawdziwi wrogowie ludu. Nie wy i nie my. – Zaciągnął się głęboko aromatycznym dymem i jeszcze raz rzucił okiem dookoła. – Słuchajcie uważnie. Za każdym razem, jak się zatrzymacie na noc, zaraz dobrze przywiążcie tratwę z obu końców do brzegu. Sznurami czy połączonymi pasami do mocnych drzew lub do wystających korzeni. Nie żałujcie pasów, lepiej spodnie trzymać ręką, niż stracić tratwę. I pamiętajcie zawsze na noc wystawić wartę.

– A po co wartę, tu takie pustkowie? – spytałem.

– Po drodze, szczególnie koło Pietrakowa i później, aż do samego Krasnoborska, są rozrzucone kołchozy i liesopunkty. Często nawet dość daleko od rzeki, ale rozeszła się wieść o was i waszym dobytku. Pościel, ręczniki, ubrania, garnki, miski to wszystko są skarby w tym nieszczęsnym kraju. Nawet za pieniądze ich nie dostaniesz. Bolszewicy zrobili złodziei z nas wszystkich. Nie spuszczajcie ani na chwilę oka z waszego dobra, nawet gdy brzegi wyglądają na puste. Jeśli pozwolicie, to wam całą tratwę z bagażami ukradną. Zniknie we mgle i tyle ją zobaczycie. Tak samo później uważajcie na kolei, na stacjach, gdziekolwiek będziecie. Pojęcia nie macie, jak ludzie wam zazdroszczą dobytku.



Zdziwiłem się. Tutejsi nam zazdroszczą, czy to możliwe? Ale może rzeczywiście nawet w Kwaszy powodziło nam się lepiej niż tubylcom? Nie mieliśmy wprawdzie syberyjskiej odzieży, fufajek i walonek, ale innych rzeczy mieliśmy więcej. A teraz my wyjeżdżamy, a oni tu zostają na zawsze. Wyruszamy z nadzieją, a oni zostają tu bez żadnych widoków na przyszłość.

– Dobry papieros. Nie jak nasza śmierdząca machorka – dodał Sasza. – Nie paliłem takiego od lat. I jeszcze coś wam powiem. Słuchajcie uważnie – powtórzył – to ważne. Trzymajcie się cały czas środka rzeki i wciąż miejcie się na baczności. Jak prąd zacznie ściągać w bok, w jedną czy w drugą stronę, chwytajcie wiosła, po dwóch, i z całej siły pchajcie tratwę na środek. Inaczej wciągnie was w plieso.

– A co to jest plieso? – zapytał pan Wasserman.

– Rzeka płynie łukami, kręci to w jedną, to w drugą stronę. Miejscami tak się rozlewa, że w łuku robi się jakby zatoka. Jak wciągnie wam tratwę w zatokę, to stamtąd wsteczny prąd jej nie wypuści. Jak raz znajdziecie się przy brzegu, tratwą nie da rady wypłynąć. Czółnem czy łódką trochę łatwiej, ale tratwą nic nie zdziałasz. W zatoce głęboko, dno muliste, nie staniesz, nie odepchniesz, zresztą zimna woda cię zaraz wykończy. – Zamyślił się. – Mówią, że leszyj, leśny diabeł, mieszka w pliesach… ale ja w to nie wierzę – dodał bez większego przekonania.

Na następnej naradzie komitetu ojciec przekazał te rady innym. Komitet zbierał się co wieczór w stołówce po kolacji. Postanowiono tratwy ponumerować i numery wypisano wapnem na wiosłach. Utworzyły się grupy po osiemnaście–dwadzieścia dwie osoby na tratwę i każda z nich wybrała „kapitana”. Komitet omawiał różne sprawy do późnej nocy. Czy tratwy mają się trzymać razem? W końcu zdecydowano, że każda grupa będzie odpowiadała za siebie, każda będzie sobie wybierać czas i miejsce na nocleg, radzić sobie z trudnościami i decydować, w jaki sposób dostanie się z Krasnoborska do Kotłasu.

Rzeka Uftiuga: z Kwaszy do Krasnoborska

Nasza grupa, tratwa numer osiem, składała się z osiemnastu osób: nas troje, rodzina sześciorga Romerów, Mietek z ojcem, inżynier Gruszyński z żoną, Żółtyńscy z Henrykiem i małżeństwo, których nazwiska nie pamiętam. Na kapitana wybraliśmy jednogłośnie inżyniera Wassermana.

W połowie września wszystko było gotowe do wyjazdu. Samo spuszczenie tratw na wodę zajęło nam dobrych kilka godzin, ale w końcu wszystkie bez przygód spławiliśmy w dół rzeki do Kwaszy. Naszą zajęliśmy się we trójkę: Olek, Mietek i ja. Na szczęście na odcinku paru kilometrów powyżej Kwaszy, od miejsca budowy do posiołka, Uftiuga wiła się leniwie, żaden z zakrętów nie był niebezpieczny, więc wiosła potrzebne były tylko po to, by utrzymać tratwę pośrodku rzeki i żeby w Kwaszy dobić do brzegu w wybranym miejscu, pod samym naszym barakiem. Za radą Saszy pilnowaliśmy tratw jak oka w głowie, nawet zanim zostały załadowane.

Zapasy żywności: chleba, sucharów, kaszy, grzybów i jagód zostały rozdzielone między załogi. Nie prosząc o pozwolenie, zarekwirowaliśmy po dwa topory i jedną piłę na tratwę. Orłow z początku się sprzeciwiał, ale skończyło się na tym, że pan Romer jako przewodniczący Polskogo Sowieta i ojciec podpisali kwit. Orłow musiał rozumieć, że podróż przez syberyjski las bez siekiery jest nie do pomyślenia.

I tak o świcie dwadzieścia dwie tratwy, obładowane ludźmi, bagażem, zapasami żywności i drewna na opał, ruszyły w drogę, jedna za drugą, w krótkich odstępach czasu. Latem Uftiuga, jak inne syberyjskie rzeki, płynie powoli i leniwie. Po kilku minutach bez trudności płynęliśmy głównym nurtem.

Bez żalu zostawialiśmy za sobą pusty brzeg Kwaszy. Nikt nie przyszedł nas pożegnać, życzyć nam szczęśliwej podróży i pomyślnych wiatrów. Rosjanie co do jednego zniknęli w swoich barakach. Czternaście miesięcy pracowaliśmy, często razem, w tym samym lesie, żywiliśmy się w tej samej stołówce, chodziliśmy do tej samej bani, ale coś ich zatrzymało w domach. Nakaz z góry? Obawa? Zawiść?

Ale brak przedstawicieli władz i ich podwładnych nie opóźnił naszego odjazdu nawet na chwilę.

 

Rozdział 12
Na tratwie

Tratwę, produkt syberyjskiego lasu, łączy z syberyjską rzeką, jak kochanków, intymna więź. I jak kochankowie, nie zawsze pozostają one w zgodzie.

Los nam sprzyjał. Z czasem się dowiedzieliśmy, że z dwudziestu dwóch tratw, które wypłynęły z Kwaszy, tylko dziewięć dotarło do Krasnoborska. Pozostałe miały mniej szczęścia, chociaż ich pasażerowie tak czy inaczej dobrnęli w końcu do celu. Nasza podróż też obfitowała w niespodzianki i w rezultacie zamiast przewidzianych pięciu dni spędziliśmy na rzece osiem i dotarliśmy do ujścia Uftiugi zmarznięci i zmęczeni. Tam, bez najmniejszego żalu, porzuciliśmy tratwę przy brzegu.

Wyjeżdżaliśmy z posiołka w dzień pogodny, pod niebem usianym drobnymi, gęstymi obłoczkami, jak dziecięca sypialnia po zawziętej walce na poduszki. Ranek był chłodny, powietrze orzeźwiające, choć nieruchome, a powierzchnia rzeki gładka jak lustro, prąd zaledwie wyczuwalny. Niemniej już w ciągu pierwszych kilku godzin nasza flotylla rozproszyła się tak, że chcąc nie chcąc, resztę drogi odbyliśmy w samotności, zdani na łaskę i niełaskę Uftiugi.

– Szybkość prądu na nieuregulowanej rzece zmienia się zależnie od szerokości i głębokości koryta – wyjaśnił inżynier Wasserman, wyjątkowo lakonicznie jak na niego.

Wiosłowanie należało do młodzieży, czyli do Mietka, Olka, jego trzech sióstr i do mnie. Wiosłowaliśmy parami, zmieniając się co dwie godziny, ale nie była to ciężka praca. Rzeka wiła się łagodnymi zakolami między brzegami porośniętymi lasem i chociaż wiosła były ciężkie, trzeba było operować nimi tylko od czasu do czasu, aby utrzymać tratwę na środku rzeki. Jak okiem sięgnąć kraj był płaski, las dochodził do samej wody i tylko na przylądkach w zakolach rzeki skraj lasu cofał się nieco, ustępując miejsca sennym łąkom z resztkami letniej trawy.

Lato skończyło się już pierwszego wieczoru. Zmrok zapadł szybko i towarzyszył mu zimny wiatr. Właśnie skończyłem dwugodzinną służbę przy wiosłach i byłem głodny jak pies. Ostatni nasz posiłek, w południe, składał się z kromki chleba popitej lodowatą rzeczną wodą, a i od niego upłynęło już dobrych kilka godzin. Mroźny wiatr zaczął dawać się nam we znaki. Mieliśmy wprawdzie palenisko i zapas drewna, ale tego pierwszego wieczoru przedstawiciele starszego pokolenia sprzeciwili się rozpaleniu ognia. „A co będzie, jak tratwa się zajmie?” – biadali. Na środku rzeki? Co za bzdura! Już wszyscy dygotali z zimna i był najwyższy czas, aby zatrzymać się na noc.

Zaledwie dobiliśmy do brzegu, zaczął sypać śnieg. Nie było go wiele, duże, wilgotne płatki szybko topniały, był to jednak niepożądany zwiastun zimy. Był dwunasty września – zima przyszła wcześnie, nawet jak na Sybir.

Nie mając lin, za radą Saszy, za pomocą połączonych pasków od spodni przywiązaliśmy tratwę z obu końców do grubych korzeni wystających z brzegu jak klamry. Rozpaliliśmy ognisko i w parę minut zapach kaszy z grzybami i słoniną – zawartością czyjejś paczki – wzmógł nasz apetyt.

Jeszcze przed zaspokojeniem głodu ścięliśmy kilka młodych drzewek na szkielet szałasu. Oparty o większe drzewa i pokryty własnymi gałęziami, dał nam jako takie schronienie. Budulca nie brakowało i daleko nie trzeba było chodzić po niego. Po kolacji, znów za radą Saszy, zorganizowaliśmy dwugodzinne warty parami, żeby przez całą noc pilnować naszego obozu.

O świcie ruszyliśmy w drogę. Drugi dzień podróży upłynął równie spokojnie jak pierwszy. Dookoła nas było pustkowie, jedynie pod powierzchnią rzeki roiło się od ryb najrozmaitszych gatunków i rozmiarów. Niektóre umieliśmy rozpoznać przez podobieństwo do polskich ryb, ale większości gatunków nie znaliśmy. Towarzyszyły nam również ptaki. Większe, mniejsze, latały nisko nad wodą, czasem muskając jej powierzchnię, nurkując i wynurzając się za chwilę z rybą w dziobie. Inne ptaki leciały wielkimi kluczami wysoko nad naszymi głowami na południe. „Pewnie chciałabyś być jednym z nich?” – spytałem Helę opartą o wiosło z drugiej strony. Uśmiechnęła się tylko.

Ale oprócz ryb i ptaków wokół nas była pustka. Ani śladu człowieka na rzece, na jej brzegach, ani śladu zwierzaka przychodzącego do wodopoju.

Już drugiego dnia, mimo sprzeciwów, przenikliwe zimno zmusiło nas do utrzymywania ognia w palenisku przez cały dzień. Musieliśmy się jakoś grzać i suszyć wilgotne okrycia. Kilka razy dziennie zatrzymywaliśmy się, by narąbać drew na opał. Co wieczór zabezpieczaliśmy tratwę przy brzegu, rozpalaliśmy ognisko i podczas gdy panie gotowały kaszę, już tylko z grzybami, bo słonina skończyła się pierwszego dnia, mężczyźni zabierali się do budowania schronienia.

Czwartego dnia z samego rana minęliśmy Pietrakowo. Miasteczko jeszcze spało, tylko kilka psów wyszło na brzeg, rozszczekało się i odprowadziło nas hałaśliwie do końca zabudowań. W południe rzeka rozlała się szerzej niż dotąd, ale kilkoma ruchami wioseł trzymaliśmy się wciąż środkowego nurtu. Tak minął kolejny dzień.

Aż pewnego popołudnia, gdy słońce właśnie przebiło się przez chmury, nagle, bez ostrzeżenia, tratwa obróciła się o 180 stopni. W pewnej chwili Hela i ja staliśmy przy wiośle z przodu tratwy, a Mietek i Mila z tyłu, a w następnej my znaleźliśmy się z tyłu, a oni z przodu. Jak to się stało? Zagapiliśmy się czy co, u licha? Uftiuga miała tu co najmniej kilometr szerokości, ale prąd spychał nas wyraźnie w zatokę przy prawym brzegu.

– Całą siłą! – krzyknąłem. – Hela, całą siłą!

Przyłożyliśmy się do wioseł jak nigdy dotąd. Z przodu Mietek i Mila tak samo. Mój krzyk obudził wszystkich z popołudniowej drzemki. Zrobiło się zamieszanie, aż wreszcie kapitan objął komendę.

– Wszyscy mężczyźni do wioseł! – zawołał. Prawy brzeg przybliżał się z każdą sekundą. Przy brzegu stały już dwie czy trzy tratwy, a ich pasażerowie dawali nam jakieś znaki, machali rękami, ale choć słów nie było słychać, ich gesty były jednoznaczne: nie zbliżajcie się do brzegu!

– Plieso! Wir! Całą siłą! – zagrzmiał pan Wasserman. – Wsteczny prąd! Całą siłą! – powtórzył. – Szybciej! Szybciej! Raz! Dwa! Raz! Dwa!

Z każdym ruchem wiosła były cięższe, byłem zlany potem, ale prąd wciąż znosił nas w zatokę.

– Nie damy rady – powiedziałem zrezygnowany. – Zaraz nas wciągnie.

Hela spojrzała na mnie ze złością.

A wtem, nieznacznie, powoli, potem coraz wyraźniej zdradliwy brzeg zaczął się odsuwać, zostawać z tyłu… Pokonaliśmy rzekę!

Dobiegły nas odległe okrzyki, a postacie na brzegu malały z każdą chwilą, zamieniły się w rozmyte sylwetki, znikły nam z oczu. Byliśmy znów na środku, poza niebezpieczeństwem. Oddaliśmy wiosła innym i bez sił zwaliliśmy się na środek tratwy jak młode szczenięta. Znalazłem się na dnie tego kłębowiska, dziękując zimnym i mokrym belkom tratwy, że nas nie zawiodły.

To była dla nas nauczka. Rzeka jest zdradliwa. Nie wolno spuszczać z niej oka. Ktoś musi zawsze czuwać, albo nasz kapitan, albo jego zastępca. Najmniejsza zmiana w konfiguracji brzegu z tej czy z tamtej strony wymaga uwagi i pracy wioseł. Tylko trzymając się środka rzeki, mieliśmy szansę uniknąć podobnych pułapek.

Nasza zdwojona czujność dała rezultaty i następne dwa dni minęły bez większych wrażeń. Anemiczne słońce rzadko wychylało się zza chmur. Po płaskim terenie rzeka rozlewała się coraz szerzej i na obu brzegach, godzinami, monotonnie, ciągnął się las. Ani pagórka, ani ludzkiego osiedla, ani dalekiego dymu, na którym oko mogłoby spocząć choć na chwilę. Tylko raz czy dwa minęliśmy grupkę baraków na brzegu, osiedla podobne do Kwaszy, pewnie też zaludnione przez mieszkańców nie z własnego wyboru. A na rzece wciąż było cicho, pusto i nadal byliśmy sami.

– To dziwne – stwierdził inżynier Wasserman – że oprócz tych ludzi w plieso nie widzieliśmy po drodze ani jednej tratwy z Kwaszy. Spotkamy chyba kogoś z naszych w Krasnoborsku albo na statku do Kotłasu.

– Jak często pływa ten statek? – spytał ojciec.

– Raz na tydzień – odparł mecenas Romer. – Tak mi w każdym razie mówił Wołkow. Ale prawdę powiedziawszy, nikt w Kwaszy nie wiedział. Jestem przekonany, że w porcie będzie normalny rosyjski rozkład jazdy: dziś, jutro, pojutrze… – dodał ze wzgardą.

– Musimy się przygotować na kilka dni nieróbstwa – zakończył nasz kapitan.

– Nie na długo, mam nadzieję – wtrąciła mama. – Kaszy i chleba mamy może na dwa dni, a i to z ledwością.

– Przecież w Krasnoborsku muszą być jakieś sklepy – optymistycznie wtrąciła matka Heli – a targ to już na pewno.

Ósmego dnia od wyjazdu z Kwaszy, przed południem, rzeka rozlała się wyjątkowo szeroko, na więcej niż kilometr. Zbliżaliśmy się do Krasnoborska. Skończyła się też gładka powierzchnia spławnej rzeki. Jak okiem sięgnąć wynurzały się z wody wbite w dno pale, niektóre proste, inne pochylone z prądem, jeszcze inne połączone długimi, zardzewiałymi łańcuchami albo grubymi belkami skutymi żelaznymi klamrami.

Kapitan objął komendę:

– Delikatnie… w lewo. Raz… dwa… raz… dwa… Teraz prosto… prosto… – Albo nagle: – Mocno w prawo! Prosto…

Każdą komendę podkreślał szerokimi ruchami ramion.

– Wymachuje jak nieopierzone pisklę skrzydłami – szepnąłem do Heli. Roześmiała się.

– To są zapory do spławu – stwierdził kapitan. – Podobne były na Wiśle, koło Gdańska. Są potrzebne, kiedy…

Wtem tratwa uderzyła o coś, zadrgała i słowa uwięzły mu w gardle. Tratwa przechyliła się lekko z jednej strony, okręciła dookoła własnej osi, podniosła się jakby na fali, znów się zatrzęsła i skręciła. Jeszcze chwilę temu płynęliśmy z prądem, aż tu nagle prąd mijał nas z obu stron, zostawiając nas na miejscu. Niespodziewanie, powolutku, tratwa obróciła się o 180 stopni, a my wszyscy spojrzeliśmy na siebie osłupiali. Wiosła wynurzyły się z wody i bezużytecznie leżały na łożyskach. Prądy i wiry krążyły i rozbijały się na mniejsze nurty wokół tratwy. Straciłem orientację. Stoimy w miejscu? Płyniemy? Jeżeli tak, to w którą stronę?

Psiakrew! Utknęliśmy! Ojciec Mietka stał nieruchomo, z otwartymi ustami, jak ryba wyciągnięta z wody. Hela zachichotała. Baby!!! To sytuacja nie do śmiechu. Rozejrzałem się wokół. Utknęliśmy na środku wielkiej rzeki, daleko od brzegu, nie mając nadziei na pomoc. Nasz kapitan stał ciągle nieruchomo jak słup soli, choć usta miał już zamknięte i tylko grdyka chodziła mu do góry i w dół.

– Musiałem przegapić jakiś zanurzony słup – wyznał ze skruchą. – Nie zauważyłem. Bardzo mi przykro, to moja wina. – Stał tak jeszcze przez chwilę, aż nagle wstąpiło w niego życie. – Utknęliśmy na palu – stwierdził. – Sądząc po kierunku, w jakim prąd nas obrócił, ten słup musi być gdzieś w tym miejscu. – Wskazał na róg tratwy, który dopiero co był z przodu po lewej stronie, a teraz znalazł się z tyłu. – Do roboty! – krzyknął i zaczął zdejmować sweter.

– Co pan robi? – zapytał ojciec.

– Skoczę tam. – Pokazał nieszczęsny róg tratwy. – Zobaczę, co się dzieje. Inaczej nie da się tego załatwić, a to moja odpowiedzialność. Trzeba będzie dźwignąć tratwę nad ten przeklęty słup. Muszę spróbować…

– Daj pan spokój! – przerwał mu ojciec. – Jak trzeba, to trzeba, ale to nie robota dla pana ani dla mnie, musimy zostawić ją młodzieży. Stefan, Mietek, Olek, rozbierajcie się!

Inżynier zawahał się i niepewnym ruchem wciągnął sweter z powrotem. Wreszcie się opanował.

– Wszyscy do roboty! – zawołał. – Musimy odciążyć tył tratwy. Potrzebna też będzie butelka wódki. Kto ma, proszę przygotować. Także ręczniki i koce. Niech pan podsyci ogień w palenisku – zwrócił się do inżyniera Gruszyńskiego.

Praca zawrzała. Jedni przenosili toboły i walizy na przód tratwy. Inni razem z Gruszyńskim podsycali gasnący ogień, dmuchając na niego i wachlując. Kobiety grzebały w bagażu, wyciągając ręczniki i koce. Pani Romerowa triumfalnie wyczarowała butelkę wódki. Tratwa znów zadrgała i się zatrzęsła.

– Powoli! Spokojnie! – ostrzegł kapitan. – Tratwy nie przewrócicie, ale bagaże mogą się zsunąć.

Mietek pierwszy rozebrał się do kalesonów, dał nurka i znikł pod tratwą. Po minucie wgramolił się z powrotem na tratwę, dygocąc przeraźliwie. Był siny i zęby mu szczękały. Zawinięty w ciepły ręcznik i koc usiadł przy ognisku. Pociągnął łyk z butelki, lecz wciąż dygotał.

– Tak jak mówiłeś, ojcze. Utknęliśmy na słupie z nierówno odłamanym końcem. Próbowałem tratwę zepchnąć albo podnieść, ale głęboko tu, nie sięgniesz dna, nie ma się o co oprzeć. Trzeba jeszcze raz spróbować, jak nie da rady, to trzeba będzie spiłować czubek. – Znów zatrzęsły nim dreszcze.

Olek spojrzał na mnie, ja na niego. Przyszła nasza kolej.

– Spróbujmy podeprzeć tratwę razem. Chodź – powiedział. – Owińmy się wokół słupa rękami i nogami – zaproponowałem – a plecami spróbujmy dźwignąć tratwę. Ty jesteś wyższy, to ja dam nurka pierwszy i złapię słup jak najwyżej pod tratwą. Twoje nogi powinny w sam raz wypaść poniżej moich.

Olek się zgodził. Wskoczyłem do wody. Lodowata! Objąłem pal rękoma i nogami, ale był za cienki i za śliski. Po chwili dołączył Olek. Zwarł ramiona wokół słupa, ale i mnie również miał w swym uścisku. Całe powietrze ze mnie wycisnął. Przed oczyma bąbelki unosiły mi się z ust. Nie mogłem zgiąć się na tyle, żeby podnieść tratwę grzbietem, więc pchałem głową. Olek tak samo. Próbowaliśmy razem. Jeszcze raz. Tratwa ani drgnęła… Brak mi powietrza. Więcej nie mogę! Odepchnąłem się od słupa, wyskoczyłem na powierzchnię jak korek z butelki szampana i zaczerpnąłem powietrza. Mocne ręce wyciągnęły mnie na pokład, a Olka za mną. Ktoś okrył mnie ciepłym ręcznikiem, ktoś przytknął mi butelkę do ust. Wódka paliła mi usta, ale fala ciepła rozeszła się po całym ciele. Leżałem z zamkniętymi oczami. Chociaż chwilka wytchnienia. Zaraz znów trzeba będzie skakać. Miałem stracha…

Spróbowaliśmy ponownie, tym razem we trójkę: Mietek, Olek i ja. Przeklęta tratwa ani drgnęła… Nie damy rady… Trzeba jakoś inaczej.

Gdy dygotaliśmy rozłożeni wokół paleniska, starsi zabrali się do radzenia. Wiedziałem już, że będziemy musieli ten pal przepiłować… pod wodą… pod lodowatą wodą! Och, żebym miał z pięćdziesiąt lat, ktoś inny musiałby skakać do wody. Psiakrew!

Narada się skończyła.

– Nie ma innego sposobu, trzeba ten pień przepiłować – potwierdził moje najgorsze przypuszczenia pan Wasserman. – Z tratwy nie sięgniemy, słup jest za daleko od jej brzegu. Będziecie musieli nurkować po kolei. Mietek, ty pierwszy. – To mówiąc, podał synowi łuczkową piłę. – Natnij dość głęboko, żeby zostawić piłę w nacięciu. Jak ci nie wyjdzie, wracaj z piłą, pamiętaj, że mamy tylko jedną. Olek idzie następny.

Co bym teraz dał za czapkę niewidkę! Żebym mógł się skurczyć tak, żeby nikt mnie nie zauważył, żeby o mnie zapomnieli. Ale nic z tego.


Date: 2015-12-11; view: 781


<== previous page | next page ==>
Rozdział 11 Początek końca 2 page | Rozdział 11 Początek końca 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)