Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 11 Początek końca 1 page

Do Kwaszy przyjechaliśmy z inicjatywy i na koszt NKWD. Podróż obfitowała w trudności, ale wyjazd z Kwaszy okazał się przedsięwzięciem jeszcze bardziej skomplikowanym.

W odciętej od świata Kwaszy jedynymi źródłami informacji były stare gazety i radio. Właściwy odbiornik, jak i nadajnik znajdowały się w kancelarii i tylko miejscowa władza miała do nich dostęp. Reszcie mieszkańców jako kontakt ze światem służył głośnik umieszczony na słupie przy kancelarii; był on połączony z odbiornikiem i nadawany program kierowany był przez Orłowa i jego zaufanych.

To była norma w Związku Sowieckim. Ośrodki pracy, fabryki czy kołchozy, warsztaty, wszystkie osiedla, wsie, miasteczka, miejskie place i skwery, skrzyżowania ulic, komunalne sypialnie, miejsca masowego żywienia, nawet prywatne mieszkania zaopatrzone były w głośniki nadające wieczną, jednostajną, nudną propagandę. Co gorsza, nie można ich było wyłączyć.

Po pierwszych paru dniach w Kwaszy nauczyłem się słuchać głośnika wybiórczo. Klasyczna muzyka nadawana od czasu do czasu i nawet patriotyczne pieśni i melodie z filmów urozmaicały godziny bezdusznej gadaniny. Niekończące się statystyki na temat ilości mleka wyprodukowanego przez poszczególne powiaty Tatarskiej Autonomicznej Republiki lub procentowy wzrost (procent czego?) produkcji węgla w Donbasie. Wielogodzinne sprawozdania z posiedzeń rad lokalnych, regionalnych i państwowych, kończące się zawsze rezolucjami na temat wielkości i mądrości „naszego wodza i nauczyciela”, po których następowały długie owacje. Nazwiska bohaterskich dojarek przekraczających normę lub wzorowych uczniów szkolnych donoszących na własnych rodziców.

Bardziej interesujące były natomiast poprawki historii. Bitwy, znane mi dotąd jako rosyjskie, nawet jeszcze przedrewolucyjne, klęski okazywały się teraz ich zwycięstwami. Większość odkryć naukowych XVII i XVIII wieku, opisanych przez zachodnich uczonych, których nazwiska znałem od dziecka, tutaj okazywała się dziełem niejakiego Michaiła Wasiliewicza Łomonosowa, rosyjskiego „Leonarda da Vinci”. Bzdury tego rodzaju wypełniały eter, przeplatane mowami Lenina, urywkami dzieł Stalina i przemówieniami rozmaitych aparatczyków partyjnych. W rezultacie głośnik na maszcie przy kancelarii nie cieszył się wielkim powodzeniem ani wśród Polaków, ani nawet wśród Rosjan.

Pewnego dnia, w początkach lipca 1941 roku15, przechodziliśmy obok kancelarii w drodze z zony przeciwpożarowej na obiad do stołówki gdy, o dziwo, pod głośnikiem zastaliśmy grupę ludzi. Twarze poważne, skupione, ogólne milczenie nieprzerywane drwinami skłoniło nas do zatrzymania się. Czyjaś mowa? Oświadczenie? Z głośnika dobiegał głos męski, ale nie melodyjny ton i literacki język zawodowego spikera. Głos mówcy był zachrypnięty, monotonny, ton ponury. Na dodatek marny odbiór, trzaski i dziwny akcent mówcy utrudniały mi zrozumienie. Nie wszystko załapałem, a chwilami głos zanikał.



– Kto to mówi? – spytał pan Romer.

– Herszt bandytów we własnej osobie – uświadomił nas jeden ze słuchaczy.

Jedna z kobiet się przeżegnała: „Sam antychryst, Lucyfer”, i splunęła z obrzydzeniem.

– Nasz wielki wódz, nasze słoneczko – podjął poprzedni informator. – Ten plugawy Gruzin Dżugaszwili. Szkoda, że go nie utopili po urodzeniu… – dodał.

– Cicho… dajcie słuchać – wtrącili inni.

Mówca kontynuował:

– …złamali umowę… uroczysty traktat przyjaźni… zdradziecki napad… – W słowach słychać było przede wszystkim strach, ale i coś jeszcze: jakby skargę na niesprawiedliwość wyrządzoną mu osobiście przez przyjaciela. Czyżby to naprawdę Stalin mówił? Nigdy jeszcze go nie słyszałem.

A więc mimo układu Mołotow–Ribbentrop Hitler napadł na Sowiety. Od paru dni dochodziły nas pogłoski o niemiecko-sowieckiej wojnie, ale bez potwierdzenia. Teraz wątpliwości się rozwiały.

Wieczorem stołówka trzęsła się od dyskusji. Głównym tematem był oczywiście nasz los: „Zwolnią nas. Lada dzień, chcą czy nie chcą, będą musieli nas zwolnić”. „Będziemy teraz potrzebni”. „Zawracanie głowy. Zapomną o nas i tyle. Kto się tam o nas zatroszczy?” „Niemcy wezmą Moskwę przed Bożym Narodzeniem”. „Dojdą najwyżej do Mińska i zima ich zatrzyma”. Ludzie, podnieceni, rozgorączkowani, krzyczeli, sprzeczali się, walili pięścią w stół, niektórzy już skakali sobie do oczu. Ojciec nie zabierał głosu, aż ktoś zapytał go wprost, co o tym wszystkim myśli.

– Pojęcia nie mam, co o tym sądzić – stwierdził. – Trudno mieć tu jakieś zdanie.

Miał absolutną rację, w sytuacji było zbyt wiele niewiadomych.

Po chwili ciszy zabrał głos inżynier Wasserman:

– To dotyczy nas wszystkich. Musimy być gotowi do wyjazdu. Musimy się zorganizować.

Zaraz odezwały się głosy sprzeciwu: „Lepiej się stąd nie ruszać. Niemcy nigdy tu nie dojdą. Kwasza to najbezpieczniejsze miejsce, żeby przesiedzieć wojnę”. „Dobrze mówi!” „Święta prawda!”.

Sam już nie wiedziałem, co myśleć. Z głową pełną zamętu poszedłem prosto do łóżka i zapomniałem o świecie.

Przez resztę lipca i cały sierpień nic się w Kwaszy nie zmieniło. Rano szliśmy do pracy, jedliśmy chleb i kaszę, wracaliśmy na noc do tych samych baraków. Wojna była daleko, a stronica z Kwaszą wypadła z atlasu. Tak się nam przynajmniej wydawało.

Jedyna zmiana polegała na tym, że ludzie coraz częściej zbierali się wokół dotychczas ignorowanego głośnika. Zawsze ktoś koło niego stał i czekał na kolejny komunikat. Nazwy miast wziętych przez Niemców były podawane z ust do ust. Oświadczenia w rodzaju: „Armia Czerwona zajmuje nowe pozycje obronne”, „wyrównuje linię frontu”, „skraca linie zaopatrzenia” albo wreszcie: „przegrupowuje się w przygotowaniu do ostatecznego natarcia” wymagały czytania między wierszami. Osobiście nie czułem śladowej lojalności wobec Związku Sowieckiego, ale Niemców się bałem. Jak dotąd nie wiedzieliśmy nic o okrucieństwach, których się dopuszczali na ziemiach okupowanych, ale to, co widziałem we wrześniu 1939 roku, znów odżyło. Nie mogłem się jednak oprzeć uczuciu Schadenfreude, gdy słyszałem o porażkach armii sowieckiej, tej samej, która wbiła nam nóż w plecy niecałe dwa lata wcześniej, a teraz ponosiła klęskę za klęską.

Najbardziej wyraźną zmianą w Kwaszy spowodowaną przez wojnę była pusta torba Niny przynoszącej pocztę z Pietrakowa.

– Straciłam już nadzieję, że kiedykolwiek dostaniemy list od Jurka – zauważyła matka pewnego wieczoru po drodze ze stołówki do domu.

Uprzytomniłem sobie nagle, że niemal zapomniałem o starszym bracie. Studiował za granicą od 1936 roku i nie mieliśmy od niego żadnej wiadomości od czasu wywiezienia.

– Chyba masz rację, mateczko – zgodził się ojciec, obejmując matkę ramieniem. – Teraz na pewno zatrzymują wszystkie listy zza granicy.

– Jak on sobie daje radę bez naszej pomocy? – martwiła się matka. – Szczęście, że ty jesteś z nami – dodała, zwracając się do mnie.

– Przecież Jurek na pewno jest w wojsku! – zauważyłem. – Ja bym już dawno wstąpił… – Tu, spojrzawszy na matkę, ugryzłem się w język.

Ramiona jej zadrżały, podniosła chusteczkę do oczu.

Zrobiło mi się głupio. Poczucie winy, tkliwość, współczucie i mnie doprowadziły do łez. Zawsze wiedziałem, że Jurek był ulubieńcem matki, ale przecież mnie też była bardzo bliska. Uśmiechnęła się smutno: „To tylko oczy mi się pocą…”.

Żal ścisnął mi serce. Twarz matki zrobiła się taka mała, zapadnięta, rysy takie kanciaste… Musiałem pewnie zjadać więcej niż własną rację chleba. Matka wydała mi się nagle tak dziwnie malutka. Ojcu nie sięgała nawet do ramienia, a ja byłem już od niej wyższy o głowę. Jak ona się zestarzała! A miała zaledwie pięćdziesiąt jeden lat!

Ojciec spojrzał na mnie ostro i zmienił temat:

– Od Adama też nic nie było, minął przeszło rok od jego ostatniego listu. Co się z nim dzieje? Kto wie, jak sowieckie władze obchodzą się z polskimi oficerami? Na pewno się z nimi nie cackają.

Adam, starszy brat ojca, był w niewoli sowieckiej, w obozie jenieckim gdzieś na Ukrainie. Ostatni list od niego dostaliśmy jeszcze w Pińsku, tuż przed wywózką. Przez dłuższy czas dostawaliśmy jeszcze na posiołku listy z Pińska od pani Margulisowej, listy przez nią przeadresowane, listy i paczki od moich koleżanek szkolnych. Ale nic od stryja Adama. A w Pińsku teraz na pewno gospodarowali Niemcy.

* * *

List od stryja Adama, który dostaliśmy w Pińsku, był rzeczywiście ostatnim do nas i przypuszczalnie ostatnim, który w ogóle napisał. Jeszcze długo przed atakiem Niemców na Związek Sowiecki NKWD wymordowało tysiące oficerów – jeńców wojennych, którzy dostali się w ich ręce we wrześniu 1939 roku. Stryj Adam był jednym z tych, których zwłoki odkryto w Katyniu w kwietniu 1943 roku. Znaleziono ich z rękoma związanymi z tyłu i ze śladami strzału w potylicę. Wciąż jeszcze ciarki mnie przechodzą, gdy myślę o ich śmierci.

Pewnego wieczoru Nina wróciła z Pietrakowa już tylko z jednym listem w torbie. Był to ostatni list od cioci Rózi, siostry matki. Nie znałem tej ciotki, wiedziałem o jej istnieniu i o tym, że uciekła z carskim oficerem podczas pierwszej wojny światowej, wiele lat przed moim urodzeniem, i wkrótce potem owdowiała. Była dentystką, mieszkała na Zaporożu i jej syn, Jurij, był pilotem myśliwca w lotnictwie sowieckim.

Z tego listu zostały mi w pamięci zdania: „…wojna zbliża się do nas… będę zmuszona wyjechać z Zaporoża… od Jurija nie miałam ani słowa od początku wojny… czy żyje?… Boże, zmiłuj się…”. Biedna ciocia Rózia jest już chyba w tłumie uchodźców, gdzieś na drodze, tak jak my byliśmy we wrześniu. Kwasza wydała się nagle cichą przystanią.

* * *

Któregoś dnia, pod koniec sierpnia 1941 roku, rutyna została nieoczekiwanie przerwana. Cztery czółna dobiły do brzegu w Kwaszy, przywożąc dwóch oficerów NKWD, kilku cywilów i pełną łódź kartonów. Wszyscy przybysze wraz z tajemniczymi pudłami znikli w kancelarii. My byliśmy pełni oczekiwań i domysłów. Wieczorem w stołówce Wołkow wypisał na tablicy oświadczenie:

JUTRO DZIEŃ WOLNY OD PRACY. GŁOWY RODZIN MAJĄ SIĘ RANO ZAMELDOWAĆ W ŚWIETLICY.

W stołówce zawrzało. Tych parę słów podsyciło nasze fantazje. Na pewno czeka nas następna wywózka dalej na wschód… przymusowa praca w kopalniach… w fabrykach… mężczyzn zmuszą do zgłoszenia się „na ochotnika” do służby frontowej… Widzieliśmy przyszłość w najczarniejszych barwach.

Wcześniej tego dnia ktoś usłyszał przez radio wzmiankę o „amnestii dla Polaków”. Nie wiedzieliśmy, jak to rozumieć. On się chyba przesłyszał albo źle zrozumiał. Czy można objąć amnestią ludzi bez wyroków, tych, co nigdy nie byli w więzieniu ani nawet nie stanęli przed sądem?

Stołówkę zamknięto. Była ciepła sierpniowa noc. Już niezupełnie biała, ale wciąż dość jasna, niebieskawoszara. Nie wróciliśmy do baraków aż do północy, a dyskusjom nie było końca.

Nazajutrz wszyscy troje dołączyliśmy do tłumu przed świetlicą. Dopchałem się do okna i zajrzałem do środka: przybysze z Pietrakowa i kadra posiołkowej kancelarii ustawiali krzesła wokół kilku stołów rozstawionych w sali.

Wróciłem do naszej grupy. Rodzice stali ze starymi współmieszkańcami i sąsiadami z baraku. Byli tam Romerowie, Mietek z ojcem i nawet Brzezińscy. Poprzedniego dnia Brzeziński został bezceremonialnie wykluczony z kancelarii.

Przed drzwi świetlicy wyszedł Orłow i przypiął do drzwi arkusz:

OBWIESZCZENIE

Rząd Sowiecki udzielił amnestii obywatelom polskim. Dokumenty amnestii będą wydawane głowom rodzin jako paszporty rodzinne i będą służyć jako dokument uprawniający do podróży do miejsca osiedlenia wybranego przez amnestionowanych.

Wszyscy czytali raz, drugi raz, starając się zrozumieć dokładnie, w jaki sposób zmieni to nasze życie. Nastąpiła chwila ciszy, aż nagle wszyscy zaczęli mówić naraz. Wreszcie tłum rozpadł się na mniejsze grupy i Orłow, wciąż stojący w drzwiach, został zarzucony pytaniami. Odpowiadał na nie spokojnie i z namysłem. Zapadła cisza, wszyscy słuchaliśmy uważnie. Tak, głowy rodzin będą wzywane do świetlicy w porządku alfabetycznym. Miejsce docelowe musi być wypisane na dokumencie i bez niego dokument nie będzie ważny. Wszystko to musi być załatwione dzisiaj. Bez dokumentu amnestii nie wolno nam opuścić Kwaszy.

Powstało więc pytanie zasadnicze: dokąd mamy jechać? Kiedy i jak się tam dostaniemy, było na razie bez znaczenia. Dyskusjom oczywiście nie było końca. Rodziny, przyjaciele, znajomi, radzili się wzajemnie, sprzeczali, nazwy miast sowieckich, znanych może tylko z historii czy geografii, podawane były z ust do ust. Niektóre miejscowości były już zresztą zajęte przez wojska niemieckie. Ale ZSRR to wielki kraj i dużo go jeszcze zostało. Podobnej sytuacji nikt nie przewidział. Wszyscy marzyliśmy o wyjeździe z Kwaszy, ale nikomu się nawet nie śniło, że będzie się przy tym miało jakikolwiek wybór.

Przysłuchiwałem się rozmowom w naszej grupie. Nikt z dorosłych nie wiedział, co robić, dokąd jechać. Wziąłem Helę pod rękę odeszliśmy parę kroków na bok.

– Moja matka – szepnąłem jej do ucha – ma rację. Mówi, że na kolejach i drogach będzie taki bałagan, że wybór miejsca docelowego okaże się bez znaczenia, wszystko jedno, co wypiszą na tym dokumencie. Ale co myślisz na przykład o Astrachaniu? Prosto na południe, przeszło tysiąc pięćset kilometrów stąd.

– Astrachań? Dlaczego właśnie Astrachań? Coś głupio tak ni stąd, ni zowąd… – rzuciła Hela. Ale po chwili dodała: – Właściwie dlaczego nie? Brzmi tak samo dobrze jak wszystko inne. Zgoda – rzekła. – Niech będzie Astrachań.

Wróciliśmy do naszej grupki. Pociągnąłem ojca za rękaw:

– Ja bym podał Astrachań albo Taszkent – powiedziałem z całą powagą.

Zaskoczony ojciec spojrzał na mnie, na Helę, znów na mnie. Nagle roześmiał się cicho.

– Kawioru czy chleba wam się zachciewa? Najlepiej oczywiście razem, prawda?

Ojciec znał mnie dobrze, wiedział, że lubię kawior. Przed wojną bywały specjalne okazje, kiedy przywoził od braci Pakulskich kawior, duże bladoczerwone kuleczki, wyobrażałem sobie wtedy, że to kawior importowany z egzotycznego Astrachania. Ojciec wiedział również, że oboje niedawno czytaliśmy powieść pod tytułem Taszkient – miasto chleba.

Zwrócił się do matki:

– Stefan i Hela chcą jechać do Astrachania albo do Taszkentu. Co o tym myślisz, Cesiu?

– Wszystko jedno, co ci wypiszą – powtórzyła matka. – Wszędzie będzie panował chaos. Każdy pociąg jadący na południe czy na wschód będzie dobry. Ludzie najpierw wepchną się do wagonów, a dopiero potem będą się zastanawiać, dokąd ten pociąg jedzie. Tak było w czasie rewolucji i na pewno tak będzie teraz. Co za różnica, niech będzie Astrachań.

W ciągu kilku minut zebrał się wokół nas tłum. Dlaczego do Astrachania? Dlaczego do Taszkentu? Ojciec starał się udzielić logicznych odpowiedzi, ale jego słowa zginęły w powodzi pytań.

– Ja podaję Astrachań – zakończył ojciec dyskusję, a ojciec Heli potwierdził tę decyzję.

Z chwilą, gdy decyzja zapadła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, większość polskich mieszkańców Kwaszy pospieszyła podać Astrachań jako swoje miejsce docelowe. Prestiż Pana Doktora i Pana Mecenasa zrobił swoje.

Orłow wrócił do świetlicy i zaczęło się urzędowanie. Ojca zawołano w pierwszej grupie; w rosyjskim alfabecie litera W jest trzecią z kolei, po A i B. Po chwili wyszedł z arkusikiem w ręku. Podał go mamie i mnie: czarno na białym było napisane: Astrachań, RSFSR.

Tego samego dnia wieczorem Aliosza zapukał do naszych drzwi.

– Zdrastwujtie, Władysławie Michajłowiczu – pozdrowił ojca. Od czasu, kiedy ojciec został urzędowym lekarzem Kwaszy, maniery Rosjan wyraźnie się poprawiły i już nie był on dla Alioszy po prostu starikiem, jak kiedyś na lodowej drodze. – Potem zwrócił się do mnie: – Jutro rano pomożesz mnie i stajennemu pognać konie na letnie pastwiska. Przyda im się przed zimą nabrać trochę ciała.

Ojciec miał wątpliwości. Dokąd? Na jak długo? Dlaczego właśnie Stefan? Przecież mamy niedługo wyjeżdżać.

– Nie martwcie się, Władysławie Michajłowiczu, Stiepanuszka będzie pod moją opieką. On się dobrze trzyma na koniu. To niedaleko, obrócimy w trzy dni. Latem konie są mniej potrzebne i zawsze gnamy je na pastwisko, gdzie zajmuje się nimi para staruchów. Oni tam mieszkają, mają piękny dom.

– Konie nie będą potrzebne? – spytała matka. – Czy to znaczy, że nie będzie wyrębu w Kwaszy?

– Naprawdę to nie wiem, co się dzieje – odparł Aliosza – ale taki mam nakaz. – I zwrócił się znów do mnie: – Obudzę cię rano po drodze do stajni. Zapukam w okno, dobrze? Musimy wcześnie wyruszyć. – Już się odwrócił i był prawie w drzwiach, kiedy ciekawość wzięła górę. Zatrzymał się, zmarszczył czoło. – Wy na pewno wiecie, Władysławie Michajłowiczu. Dlaczego, u czorta, wy wszyscy, Polacy i Żydzi, chcecie jechać do Astrachania?

Ojciec odpowiedział natychmiast:

– To przez kawior. Tam go robią.

W oczach Alioszy ciekawość ustąpiła bezgranicznemu zdziwieniu.

– To kawior robią w Astrachaniu? – powtórzył i aż się oblizał. – Tę specjalną zakąskę pod wódkę dla naczalstwa robią w Astrachaniu? – Roześmiał się. – Widziałem kiedyś kawior, może na obrazku, ale nigdy nie próbowałem. A ty kiedyś jadłeś? – zwrócił się do mnie.

– O tak – powiedziałem. – Bardzo smaczny. Nawet bez wódki.

Aliosza zapukał w okno bardzo wczesnym rankiem. Kwasza ledwo budziła się do życia, a stołówka była jeszcze zamknięta. Pamiętając długą jazdę na oklep do Pietrakowa, wziąłem ze sobą gruby koc w charakterze siodła. Pomogłem Alioszy i Dymitrowi wyprowadzić konie, jednego po drugim, na wygon.

Nie było między nimi mojej ulubionej klaczy.

– Gdzie Żemcziużyna? – spytałem stajennego.

– Wynajęta do kołchozu. Weź Duszeńkę – poradził, poklepując kasztankę grzebiącą niecierpliwie kopytem.

Pogładziłem ją po pysku.

– Będziemy chyba w zgodzie?

Odpowiedziała głośnym parsknięciem.

Stajnia została pusta i głucha. Ruszyliśmy w drogę, Dymitr pierwszy, za nim stado trzydziestu koni, Aliosza i ja w ariergardzie. Przeszliśmy brodem rzekę i przez godzinę jechaliśmy traktem starej lodowej drogi, aż skręciliśmy w lewo, w las. Ścieżyna była wąska i posuwaliśmy się gęsiego. Na każdej polanie konie szły w rozsypkę, lubując się bujną i soczystą trawą, i musieliśmy spędzać je na nowo. Co pewien czas ścieżka wracała do rzeki, gdzie zatrzymywaliśmy się, by zaspokoić pragnienie zwierząt i własne. Piliśmy razem i prawie w tej samej pozycji, i konie, i ludzie. Pomimo derki już pierwszego dnia po południu byłem sztywny i obolały. Nie wiem, czy to ja stałem się bardziej kościsty, czy Duszeńka była bardziej wychudzona niż Żemcziużyna parę miesięcy przedtem, ale ta podróż dała mi się bardziej we znaki niż nocna wyprawa do Pietrakowa. A z krótkimi tylko wypoczynkami, bardziej dla koni niż dla ludzi, byliśmy w drodze przez cały dzień, noc i większą część następnego dnia.

Drugiego dnia rankiem znów przeszliśmy brodem rzekę i wjechaliśmy w las. Tu droga nagle się zmieniła. Dotąd szliśmy albo ścieżką, albo szerszym traktem, najwyżej na dwa konie. Ta droga miała co najmniej cztery czy pięć metrów szerokości i była częściowo wyłożona drewnem. Kiedyś kloce musiały być ciasno ułożone jeden przy drugim w poprzek drogi, tworząc twardą nawierzchnię. Teraz wszystko było porośnięte trawą i zielskiem, a na wpół zgniłe, połamane kloce, śliskie od pleśni i mchu, sterczały pod różnymi kątami, jak zapałki rozsypane przez znudzone i niesforne dziecko. Raczej nie ułatwiało to poruszania się, droga była zdradziecka, więc posuwaliśmy się gęsiego, mozolnie, ścieżką pomiędzy nią a skrajem lasu.

– Co to za dziwna droga? – spytałem stajennego. – Kto ją budował?

– Kułaki z Samary. Ponoć nie chcieli iść do kołchozów. W 1928 roku tysiącami ich tu przygnali. Starych, kobiety, dzieci. Na piechotę. Z tobołkami w rękach. Napracowali się, i to jak! Pobudowali się. Piękne domy, nie zwykłe chałupy. Całe miasto wyrosło. Nazwali je Gusino. Sam zobaczysz, już niedaleko, z dziesięć kilometrów. Potem bolszewicy kazali im budować tę drogę przez las, przez bagna. Wielu przy tym pomarło. Została ich mniej niż połowa, jak im przyszło po latach wrócić gdzieś tam, na południe… – Tu przerwał. – Wot i nasza sudz'ba, taki nasz sowiecki los… – dodał.

W tym momencie dołączył do nas Aliosza i warknął:

– Stul pysk, kobylarzu! Widzieliście gówniarza, kretyna! Trzymaj się końskiej dupy i siedź cicho! Chcesz nas wszystkich w łagrze zobaczyć?

Przez całą zimę na lodowej drodze nie widziałem Alioszy tak wściekłego. Ale już przedtem zwróciłem uwagę, że Aliosza zawsze traktował Dymitra z pogardą: koniuch, zrób to… koniuch, zrób tamto… Nigdy nie nazwał go po imieniu, Dymitr, czy chociaż Dima, najczęściej używał po prostu przezwiska mającego związek z jakąś częścią końskiej anatomii lub z końskimi odchodami. Aliosza był majstrem leśnikiem, a Dymitr stajennym. Czyżby chodziło o różnice w pozycji społecznej? W tym „bezklasowym” społeczeństwie…?

Kułacy, zamożni gospodarze, nie byli entuzjastami kolektywizacji rolnictwa i stali kością w gardle sowieckiemu socjalizmowi. Stalin uznał ich za wrogów ludu i w latach dwudziestych miliony kułaków wraz z rodzinami zostały albo zagłodzone na śmierć na miejscu, albo wywiezione na Sybir.

W tym momencie byłem już zresztą zbyt zmęczony i senny, aby o czymkolwiek poważnie myśleć. Sztywny i obolały od pasa w dół, ledwo trzymałem się na koniu. Objąłem mocno szyję Duszeńki, żeby nie zsunąć się na ziemię. Jeśli spadnę pod końskie kopyta, nikt nawet nie zauważy, użaliłem się nad własnym losem.

Musiałem w końcu się zdrzemnąć. Obudziło mnie donośne i przeciągłe: Stoj… stojjj… Aliosza i Dymitr zaganiali konie beze mnie.

– Jesteśmy na miejscu! – zawołał Aliosza.

Wielkiej pociechy ze mnie nie mieli. Nawet z konia zejść nie mogłem. Poniżej pasa byłem jak sparaliżowany. Rozejrzałem się dookoła. Zatrzymaliśmy się na szerokiej, piaszczystej ulicy, między domami po obu stronach. Te domy, parterowe i zbudowane z okrąglaków, wyglądały inaczej niż nasze posiołkowe baraki, jakby zasobniejsze, i w dodatku każdy był inny. Dom, przed którym staliśmy, miał malowane okiennice i skrzynki polnych kwiatów pod otwartymi oknami. Inne domy wyglądały na niezamieszkane, okna i drzwi zamknięte na mur.

Dwie osoby wyszły nam na powitanie. Kobieta w obfitej spódnicy po kostki, tęga, wysoka, prawdziwa Horpyna, a za nią szpakowaty mężczyzna, też duży, a szeroki w barach jak niedźwiedź.


Date: 2015-12-11; view: 664


<== previous page | next page ==>
Rozdział 10 Fortuna kołem się toczy | Rozdział 11 Początek końca 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)