Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 4 Powrót taty

W ciągu zaledwie kilku dni po wkroczeniu Armii Czerwonej zarząd terenów okupowanych przez Związek Sowiecki przeszedł całkowicie w ręce władz sowieckich wspomaganych przez rodzimych, dotąd utajnionych komunistów i sympatyków komunizmu. Szybko stało się jasne, że owszem, Rosjanie wkroczyli jako przyjaciele – ale nie nasi – tylko Niemców. Życie w Prużanach stawało się ponoć normalne, choć jako przybysz nie byłem najlepszym sędzią lokalnej normalności. Wieści, plotki i pogłoski szybko rozchodziły się po miasteczku, ale wspominane nazwiska aresztowanych i tajemniczo znikających ludzi nic mi nie mówiły; mój świat ograniczał się do domu państwa Nussbaumów, do szkoły, stancji Loli i wszystkie te słuchy ledwie do mnie docierały.

Z dnia na dzień czekałem ojca. Nie wątpiłem, że moja kartka, pozostawiona na biurku w twierdzy brzeskiej, dotarła do niego i że jest już w drodze do Prużan. Byłem absolutnie pewien, że ojciec po mnie przyjedzie. Nie przypuszczałem nawet, że coś może mu stanąć na przeszkodzie. Nigdy dotąd mnie nie zawiódł i wierzyłem, że i tym razem, kiedy potrzebowałem go bardziej niż kiedykolwiek, też mnie nie zawiedzie. Jego przyjazd był tylko kwestią czasu, może jeszcze jeden dzień, może dwa… Ale dni mijały wolno, łączyły się w tygodnie… a ojca ani widu, ani słychu…

A może wojna skończy się jeszcze przed jego przyjazdem? I co wtedy? Sam mam wrócić do domu czy czekać na niego? Ale kto wie, może ta nieszczęsna wojna przedłuży się aż do Bożego Narodzenia?

Aż któregoś dnia w październiku, gdy odrabiałem lekcje z Gutkiem, nagle zadźwięczał dzwonek. Służąca podeszła do drzwi. Usłyszałem jakby znajomy głos. „Stefan!”, zawołała.

W mgnieniu oka byłem w korytarzu. W drzwiach stał ojciec. Podbiegłem. Objął mnie. Przez długą chwilę, milcząc, staliśmy przytuleni. Nie minęła minuta, gdy dookoła nas zebrali się domownicy. Służąca stała wciąż ze zdumieniem malującym się na twarzy. Doktor Nussbaum przybiegł, zostawiwszy pacjenta na fotelu. Pani Nussbaumowa przylgnęła do jego ramienia. Przybiegli również ich syn i córka, wraz z nimi Gutek, Emil, Witek, nawet pacjenci z poczekalni.

Ojciec stał w drzwiach znużony, blady, nieogolony. Płaszcz mundurowy wisiał na nim luźno jak na wieszaku, zapięty na dwa cywilne brązowe guziki, nie te srebrne z orzełkiem. Na naramiennikach nie było śladu po gwiazdkach. U jego nóg leżał niewielki plecak.



Po jakimś czasie ojciec, wykąpany i ogolony, dołączył do nas przy stole i z zapałem zabrał się do kanapek z szynką, popijając herbatę z samowaru.

Opowieść ojca

Po wyjeździe z Otwocka w pamiętną niedzielę ojciec i stryj Adam dobrnęli do Brześcia około północy i zameldowali się w XII Szpitalu Okręgowym w twierdzy brzeskiej. Wojna zaczęła się w piątek, ledwie kilka dni po ich przybyciu, ale przez pierwszy tydzień września front był daleko i szpital stał pusty. A już pod koniec pierwszego tygodnia przyszedł rozkaz ewakuacji szpitala na kierunek Łuck–Równe, gdzie cofająca się armia miała ulec przegrupowaniu, opierając się o rumuńską granicę. Stryj Adam ze swoim oddziałem opuścił twierdzę pierwszy, podczas gdy ojciec miał pozostać w Brześciu jeszcze przez dzień czy dwa. Rano w sobotę 9 września pojechał do miasta załatwić jakieś sprawunki i wracał do twierdzy, gdy zaczął się nalot. Po odwołaniu alarmu ojciec wrócił prosto na swoją kwaterę i tak nie spotkał się ani z siostrą oddziałową, ani ze swoim zastępcą aż do obiadu. W rezultacie dostał moją kartkę, gdy my byliśmy już w drodze do Prużan. Parokrotnie usiłował telefonować do Prużan, ale nie mógł uzyskać połączenia. Ponieważ oddział ojca był w gotowości do wyjazdu, nie mogło być mowy o choćby jednodniowej przepustce, a opuszczenie oddziału bez pozwolenia nie było w stylu ojca.

W 1939 roku, oprócz kolei, głównym środkiem transportu wielu armii europejskich był koń, tak że oddziały ewakuowane z twierdzy brzeskiej przesuwały się na południowy wschód bardzo powoli i jeden po drugim, jak dojrzałe jabłka, wpadały w ręce Armii Czerwonej. Taki też los spotkał oddziały ojca i stryja Adama. Część żołnierzy została puszczona do domu, a zatrzymanych oficerów pognano pod strażą do Krzemieńca. Na rynku miasta otoczyły ich warty z bronią gotową do strzału, a karabiny maszynowe ustawione były w rogach placu. Przez megafon wezwano uwięzionych, aby się modlili „do swojego Boga”. Polaków, wiedzących z doświadczenia, z kim mają do czynienia, wzywać do modlitwy nie było trzeba. Wielu już przedtem padło na kolana, szukając łaski Bożej. Ale nie było paniki, uwięzieni zachowali się z godnością i drwiny krasnoarmiejców, którym siłą odebrano wiarę ojców, wkrótce ucichły.

Ojciec, wiedząc, że jestem sam w obcym mieście, zdecydował się na ucieczkę. Usiłował namówić brata i kilku kolegów, by razem z nim spróbowali się wymknąć, jak tylko się ściemni. Adam odmówił, tylko jeden z oficerów zdecydował się towarzyszyć ojcu. Może pozostali pokładali wiarę w konwencjach genewskich, może nie wierzyli w możliwość ucieczki, ale na pewno brakowało im tej motywacji, jaką dla ojca była troska o mnie.

* * *

Siedząc przy stole w Prużanach, nie wiedzieliśmy jeszcze, jaki los spotkał oficerów i policjantów spędzonych na rynek Krzemieńca. Dopiero później się okazało, że tę pierwszą noc przeżyli. Wkrótce potem zostali wywiezieni do obozów jenieckich na terytorium Związku Radzieckiego, a na wiosnę 1940 roku, na rozkaz Stalina, zostali z zimną krwią wymordowani. Słowo Katyń przeszło dziś do historii jako miejsce kaźni, takich miejsc było jednak więcej. Wiele lat później znalazłem nazwisko stryja Adama na liście ofiar katyńskich (nr 0758).

* * *

Gdy z nastaniem nocy i pod wpływem wódki uwaga strażników zaczęła słabnąć, ojciec i doktor Becker, jedyny jego towarzysz ucieczki, wymknęli się z tłumu i niezauważeni opuścili rynek.

Ulice miasta były puste, gdzieniegdzie tylko napotkać można było zataczających się sowieckich żołnierzy. Dwaj zbiegowie, opuściwszy miasto, zaszyli się w lasach i chcąc tej pierwszej nocy odejść jak najdalej od Krzemieńca, wędrowali bezdrożami bez wytchnienia. Pamiętałem doktora Beckera sprzed wojny, był psychiatrą w słynnej Zofiówce, wielkim szpitalu psychiatrycznym pod Otwockiem. Był to krępy, przysadzisty pan, z nosem, którego by się nie powstydził Cyrano de Bergerac, a na którym dziwnie się chwiały niepewnie osadzone binokle. Jego córka, Ninka, chodziła ze mną do szkoły.

Niestety, doktor Becker nie wytrzymał trudów ucieczki. Zdrowy dotąd mężczyzna, przed pięćdziesiątką, opadł nagle z sił, skarżył się na ból w piersiach i umarł mimo starań ojca, przypuszczalnie na atak serca. Ojciec pochował go w lesie i przez resztę nocy i następny dzień szedł dalej sam. Z zapadnięciem kolejnej nocy ojciec wyszedł z lasów, upewnił się, że pierwsza napotkana wieś jest polska, a nie ukraińska, znalazł dom sołtysa, gdzie dano mu jeść i pozwolono przespać się w stodole. Rano żona sołtysa odpruła z płaszcza ojca gwiazdki i zastąpiła guziki mundurowe zwykłymi, gładkimi, bez orzełka. I tak ojciec przedzierzgnął się w cywila i ruszył dalej do Prużan. Większość drogi przeszedł na piechotę, czasem uczynny chłop podwiózł go kawałek furmanką. Omijał miasta i stacje kolejowe. Kupował jedzenie i zatrzymywał się na noc tylko w polskich wsiach. W rękach Ukraińców długo by nie przeżył. Wędrował tak prawie trzy tygodnie.

– No i jestem, ale powinniście zobaczyć pęcherze na moich stopach… – zakończył opowieść.

Nazajutrz rano ojciec chciał się przenieść do hotelu, by nie nadużywać gościnności państwa Nussbaumów, ale o takiej instytucji w Prużanach się nawet nie śniło. Zostaliśmy więc w ich domu jeszcze przez kilka dni, gorąco przez nich namawiani. Polska waluta wciąż była w obiegu i ojciec próbował zwrócić koszta mojego utrzymania, ale doktor Nussbaum nie chciał nawet o tym słyszeć i dopiero po długich namowach przyjął minimalną, symboliczną sumę.

Tymczasem nie wiedzieliśmy, co się dzieje pod niemiecką okupacją, w Warszawie czy w Otwocku. Informacji nie można było zdobyć. Krążyły tylko plotki. Skąd mogliśmy wiedzieć, czy matka wciąż jest w Otwocku, czy też – jak wielu innych – wybrała się w drogę? Prużany były odcięte od świata. Gazet nie było. Jedynym, niepewnym źródłem informacji było radio Moskwa. Sieć telefoniczna działała tylko w zasięgu lokalnym. Poczta przyjmowała telegramy, ale nie gwarantowała ich doręczenia. Do Prużan przybywali jedynie mieszkańcy pobliskich wsi i miasteczek, a ci przywozili tylko plotki. Z ogólnej sytuacji wiedzieliśmy jedno: Warszawa poddała się w końcu września7, gdy Sowieci wbili nam nóż w plecy, opór się załamał i cały kraj był teraz zajęty częściowo przez wojska niemieckie, częściowo przez sowieckie. Pierwsza faza drugiej wojny światowej była zakończona.

Po tygodniu rozważań i dyskusji ojciec zdecydował, że czas opuścić Prużany.

Tak zwana linia demarkacyjna pomiędzy niemiecką i sowiecką strefą okupacyjną przebiegała wzdłuż Bugu. Brześć nad Bugiem, położony na wschodnim brzegu rzeki, stał się ośrodkiem nielegalnych kontaktów pomiędzy dwiema strefami okupacyjnymi. Kolej już jako tako funkcjonowała, a z Prużan do Brześcia jechało się około godziny. Pożegnaliśmy więc serdecznie rodzinę Nussbaumów, którym tak wiele zawdzięczałem, ich przyjaciół, gosposię, sąsiadów, Emila, Gutka i Witka. Obiecaliśmy pisać i oczywiście nawiązać kontakt po zawarciu pokoju, co przecież musiało nastąpić niedługo. Korespondencja z doktorem Nussbaumem trwała przeszło rok, aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, kiedy to wszystko się urwało.

W ciągu ostatnich sześciu tygodni Brześć stał się prawdziwym miastem granicznym, liczba ludności bardzo wzrosła, jako że – pomijając przedstawicieli władzy sowieckiej – roił się od uciekinierów spod niemieckiej okupacji. Rosjanie nie zdążyli jeszcze zniszczyć resztek prywatnej inicjatywy, więc sklepy wciąż były pełne towarów, braków nie było, a w kawiarniach, barach i restauracjach trudno było o stolik. Niełatwo też było znaleźć mieszkanie, ale mieliśmy nadzieję, że pomoże nam list, który doktor Nussbaum napisał do swego przyjaciela, mecenasa Łozińskiego.

Znaleźliśmy adres. Ojciec nacisnął dzwonek. Po dłuższej chwili drzwi się lekko uchyliły.

– Dzień dobry. Czy zastałem pana mecenasa Łozińskiego? Mam list do niego – rzekł ojciec.

Drzwi otworzyły się szerzej. Stała w nich drobna, siwa pani.

– Męża nie ma w domu. – Głos jej był trochę schrypnięty. Wyciągnęła rękę, otworzyła list, przeczytała i jej oczy napełniły się łzami. – Przyszli tydzień temu w nocy i go zabrali. Nawet nie mogę się dowiedzieć, gdzie go trzymają.

Łzy zaczęły ściekać jej po policzkach wąskimi strumyczkami.

– Dzień potem odeszła służąca i tak zostałam sama w tym dużym mieszkaniu. Sama nie wiem, co mam robić… – Urwała jakby w pół zdania. Znów spojrzała na list. – Doktor Nussbaum to taki miły człowiek i bardzo dobrze się o panu, panie doktorze, wyraża. Prawdę powiedziawszy, pieniądze są mi bardzo potrzebne. Nasze konto w PKO zostało zamrożone i musiałam wynająć pokój gościnny młodej parze z Warszawy. Bardzo mili, kulturalni ludzie. Mają się wprowadzić dziś wieczór. Ale gabinet męża jest wolny. Jakby pan doktor chciał… z synem… prawda? – Po raz pierwszy pani Łozińska spojrzała w moją stronę. – Bardzo proszę. Ja też będę się czuła bezpieczniejsza.

– Chętnie zapłacę z góry za dwa czy trzy tygodnie. Proszę mi tylko powiedzieć ile, bo zupełnie się nie orientuję. I naprawdę nie wiem, na jak długo.

– Nie szkodzi. Sama nie wiem… nikt nie wie – poprawiła się – co jutro przyniesie. Takie to już niepewne czasy. Ludzi aresztują nie wiadomo za co… prawem kaduka… – Pani Łozińska przerwała. – Przepraszam, ja tu gadu, gadu, a wciąż stoimy w drzwiach. Bardzo proszę do środka. Tamtym lokatorom policzyłam dwadzieścia złotych za tydzień. Czy pan doktor zgodziłby się na to samo…? Niestety, w gabinecie nie ma łóżka, jest tylko jedna kanapa. Więc może dwadzieścia złotych to za dużo? Syn mógłby spać na łóżku polowym, ale ja nie umiem go rozstawić. Stoi tu, w korytarzu. Pościeli mi w każdym razie nie brakuje.

– Damy sobie radę – rzekł ojciec, sięgając po portfel.

Gabinet pana Łozińskiego był jasny i obszerny. Duże biurko i oszklona biblioteka zajmowały jedną połowę, z drugiej strony stała skórzana kanapa i takież dwa fotele.

– Ubikacja i łazienka są tu, z korytarza – gospodyni wskazała dwoje drzwi – a kuchnia z drugiej strony przedsionka. Wszystko do użytku lokatorów. – I twarz pani Łozińskiej rozjaśniła się miłym uśmiechem.

I tak przypadkiem skorzystaliśmy z nieszczęścia, które spotkało państwa Łozińskich. Złożyliśmy plecaki w naszym nowym pokoju i wyszliśmy się rozejrzeć. Błądząc po obcym mieście, znaleźliśmy się nagle na ruchliwym skrzyżowaniu, otoczonym kawiarniami, barami i restauracyjkami. Już jadąc taksówką z dworca do mieszkania pani Łozińskiej, byłem pod wrażeniem wielkomiejskości Brześcia. Jakąż metropolią tętniącą życiem był on w porównaniu z Prużanami! Ruch był duży, hałas ogłuszający. Dorożki, furgony, furmanki, wozy drabiniaste, metalowe obręcze stukające po bruku, samochody i autobusy, huczące motory, nieokiełznane klaksony – wszystko to robiło zgiełk nie do opisania. Ponad ten jazgot wznosiły się jeszcze donośne głosy gazeciarzy, sprzedawców ulicznych, woźniców i dorożkarzy.

Było już blisko południa, o stolik było trudno, ale udało nam się znaleźć jeden w narożnej kawiarni. Z początku nie mogłem się zorientować, dlaczego wydała mi się dziwna. Niby wszystko na miejscu, tak jak być powinno. Duża sala. Ludzie przy stolikach. Dopiero po chwili rzuciłem okiem na ściany, wszystkie dziwnie oblepione zapisanymi kartkami.

– Czemu tu tyle ogłoszeń? – spytałem ojca.

– Idź, zobacz, synku – powiedział. – Ja tymczasem zamówię chleb i zupę.

Kartki pokrywające ściany były wszelkiego kalibru: niektóre wydarte z zeszytów, inne wycięte z większych arkuszy papieru do pakowania, białe, brązowe. Tu i ówdzie wyróżniał się regularny prostokąt wizytówki. Większość napisów była po polsku, sporo po żydowsku czy też może po hebrajsku, inne po rosyjsku, niektóre nawet po niemiecku; pisane piórem, ołówkiem, kolorową kredką. Niektóre wyraźne, czytelne, inne nabazgrane, pismo nieudolne, prawie że kulfony. Ale mimo tej różnorodności nie różniły się wiele w treści. Każda kartka, symbol nadziei, poszukiwała kogoś z bliskich, krewnych, zagubionych w drodze członków rodzin, przyjaciół. Niektóre były podpisane. Inne nie. „Janeczku, będę czekać na ciebie tutaj w poniedziałek po południu. Anna”. „Czy ktoś może potwierdzić, że Władysław Wolski został zabity w Warszawie pierwszego dnia wojny: na miłość boską, proszę dać mi znać!” I numer telefonu. „Marysiu! Błagam, daj znak życia. Będę czekać w tej kawiarni codziennie o 12 w południe. Bolek”.

Nie wiem, jak długo, niemal zahipnotyzowany, stałem przy tej ścianie. Jakież to było smutne… Wróciłem do stolika.

– W takich czasach to może być jedyny sposób, by kogoś znaleźć – rzekł ojciec. – Tak samo było w czasie rewolucji w 1917 roku. I potem w czasie wojny domowej w Rosji. Latami tak się ludzie szukali. Inni szybciej dawali za wygraną. Ty nawet nic nie wiesz o naszych, mamy i moich, dziejach w tamtych czasach. Kiedyś ci opowiem. To długa historia.

Przez następnych parę dni chodziłem po mieście, czytając te smutne kartki. Były wszędzie: na murach, bramach i płotach; na kioskach, oparciach ławek, na drzewach w parku; na latarniach, słupach, filarach. Te przylepione, tamte przybite gwoździkami, inne przypięte pineskami, szpilkami.

W pierwszych dniach po wybuchu wojny setki tysięcy ludzi opuściły domy. Niektórzy zginęli, nikt nie wiedział jak i kiedy. Inni przepadli jak kamień w wodę. Zgubieni, rozłączeni z bliskimi, rozeszli się po całym kraju. Niektórzy zawrócili w pół drogi. Inni szli uparcie na południowy wschód, szukając wyjścia z pułapki, przejścia pomiędzy sowieckim młotem a niemieckim kowadłem.

A tu, w Brześciu, podmuchy wiatru zrywały te nieszczęsne kartki i niosły je wciąż dalej w świat, w taką samą niepewną drogę. Od czasu do czasu goście w kawiarni czy restauracji, przechodnie na ulicy byli świadkami szczęśliwego spotkania. Częściej jednak widzieli ludzi zmartwionych brakiem wiadomości lub zgnębionych złą nowiną. Vae victis.

Jesienią 1939 roku Brześć był dziwnym miastem. O każdej porze dnia i ponoć nocy grupki ludzi zbierały się na rogach ulic, w bramach kamienic, dookoła ławek w parkach, na skwerach. Tu dyskutowano ostatnie nieoficjalne wiadomości, tam handlowano walutą. W tej ostatniej dziedzinie królował amerykański dolar. Dolarowe banknoty, tak zwane „zielone”, stały się jedynym pewnym środkiem zabezpieczenia funduszy i ich wartość rosła z dnia na dzień. Ten handel był nielegalny i drakońskie kary groziły tak handlarzom, jak kupującym, ale jak dotąd władze albo patrzyły przez palce, albo nie mogły sobie dać z tym problemem rady.

Sowiecko-niemiecka linia demarkacyjna była zamknięta dla ruchu pasażerskiego i silnie strzeżona. To, że przez zieloną granicę przechodziły tysiące ludzi w jedną i w drugą stronę, było tajemnicą poliszynela. Te sprawy też były załatwiane na rogach ulic czy po kawiarniach. Ojciec usiłował przekazać wiadomości do matki do Otwocka, ale jak dotychczas nie udało mu się znaleźć właściwej drogi. Otwock leżał poza utartymi szlakami tej wędrówki ludów. Ojciec nie przestawał myśleć o powrocie do Otwocka ani przez chwilę, ale nie mieliśmy pewności, czy matka została w domu. Dlaczego ta gorączka zmuszająca ludzi do ucieczki, do wędrówki w nieznane, miałaby ominąć Otwock? A gdzie byśmy jej szukali, jeżeli już ruszyła w drogę?

W tym okresie staraliśmy się prowadzić życie zbliżone do normalnego. Parę dni po przyjeździe ojciec rozpoczął pracę w klinice dziecięcej, a ja zacząłem naukę w państwowym gimnazjum poleconym przez panią Łozińską, byłą nauczycielkę, jako najlepsze w mieście. Nasz dyrektor, pan Piekarski, był ponoć kiedyś wiceministrem oświaty w jednym z poprzednich rządów. Jakimś dziwnym kaprysem losu w czasie, gdy większość osobistości związanych z polskim aparatem państwowym siedziała już po więzieniach, ten filar polskiej państwowości, czyli teraz automatycznie wrog naroda, pozostał nie tylko na wolności, ale nawet na stanowisku.

Dla mnie była to jeszcze jedna nowa szkoła i bardzo się zdziwiłem, gdy po paru dniach, po lekcji historii, nauczyciel wysłał mnie do dyrektora. Nie wiedziałem, o co chodzi. Czułem się zupełnie niewinny. Nic nie nabroiłem. Zapukałem do drzwi.

– Proszę wejść.

Pan dyrektor siedział za biurkiem. Przedstawiłem się.

– Ach, tak – zaczął dyrektor i przeszedł od razu do rzeczy: – We wtorek siódmego listopada będziemy obchodzić dwudziestą drugą rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej. – Nacisk na pierwsze sylaby przydał słowom pana dyrektora Piekarskiego jakby dużych liter. – Uroczysta akademia odbędzie się w sali zebrań. Będą oficjalni goście. – Nawet cienia ironii w głosie. – Będzie kilka przemówień wstępnych, ale potrzebny mi uczeń do wygłoszenia referatu na temat samej REwolucji. – Znów ten akcent na RE. – Nauczyciel historii polecił mi ciebie. Uważa, że dasz sobie radę. A co ty myślisz? Zostały nam tylko cztery dni, a mnie powiedziano dopiero wczoraj, że jeden z uczniów ma taki referat wygłosić.

Zdziwiony, nie wiedziałem, co powiedzieć. Tak się wszystko zmieniło, a tu znów akademia ku czci, tylko cześć komu innemu oddawana. Szybko się nasz dyrektor przystosował do redde Caesari quae sunt Caesaris… Nagle żal mi się zrobiło i naszego dyrektora, i reszty nauczycieli. Pewnie pamiętali carskie rządy przed odzyskaniem niepodległości, pewnie myśleli, że pozbyli się tego jarzma raz na zawsze, a tu masz babo placek…

Ale dlaczego ja? Jednak to chyba pewne wyróżnienie…

– Ale czy ja to zdążę opracować w cztery dni? I gdzie znajdę odpowiednie materiały?

– Mówisz do siebie czy pytasz o radę? – spytał dyrektor. Musiałem widać myśleć na głos. – Powiedziano mi, że jesteś dobrym uczniem, żeś rozgarnięty i oczytany.

Pochlebstwo daleko cię zaprowadzi, pomyślałem, świadomy swojej słabości. Lecz zadanie to mogło być ciekawe… Rodzaj wyzwania…

– Jeśli chodzi o materiały – ciągnął dalej pan dyrektor – w domu, w którym mieszkasz, znajdziesz doskonałą bibliotekę, lepszą od naszej, szkolnej. Dobrze znam państwa Łozińskich. Rozmawiałem z panią Łozińską przez telefon. Powiedziała mi, że wszystko będziesz mógł znaleźć w bibliotece jej męża. Mieszkasz tam z ojcem, w gabinecie mecenasa? Zawsze interesowała go polityka i historia. Dasz sobie radę… A zaszczyt to duży – dodał jakby po namyśle. Wstał, obszedł biurko i podał mi rękę. Niskiego wzrostu był nasz pan dyrektor. Nawet niższy ode mnie, niemal karzeł. Pękaty i łysy. Już miałem się obrócić do wyjścia, gdy dodał nagle:

– Zdjąłeś mi z ramion duży ciężar, mój chłopcze – i westchnął głęboko. – Nikt mnie nie uprzedził. Nie wiedziałem, że rocznica rewolucji październikowej – teraz już przez małe „r” i małe „p” – wypada w listopadzie. To wynika ponoć z różnicy pomiędzy naszym a prawosławnym kalendarzem. W każdym razie ta rocznica to teraz prawie że religijne święto. – Uśmiechnął się. – Jesteś katolikiem? – zapytał niespodziewanie.

– Nie, panie dyrektorze, jestem ateistą – odpowiedziałem. – Tak jak i mój ojciec.

Brwi pana dyrektora uniosły się ze zdziwienia.

– Ale nie jesteśmy komunistami – dodałem szybko.

– A co tam. – Wzruszył ramionami. – Teraz to i tak nieważne. – I wrócił za biurko.

Z referatem dałem sobie radę. Ale gdy teraz o tym myślę, to mimo woli śmiech mnie ogarnia. Nauczyciel historii przeczytał mój referat, pochwalił i zatwierdził. Na uroczystości przemawiało wpierw kilka nieznanych mi osób, ostatni mówił krótko dyrektor Piekarski, po czym wezwał mnie na podium. Dużą salę szczelnie wypełniali uczniowie, grono nauczycielskie, a w pierwszych paru rzędach siedzieli lokalni notable: przedstawiciele nowego zarządu miejskiego, partii komunistycznej i sowieckiego garnizonu.

Gimnazjum było polskie i mój referat oczywiście wygłosiłem po polsku; zresztą nie znałem innego języka. Na szczęście nasze nowe władze, ci w pierwszych rzędach, albo nie znali polskiego, albo jeszcze się nie zorientowali w nagłym odwróceniu historii. Dopiero później zdałem sobie sprawę, jak absurdalna była cała sytuacja i jak dziwne było to, że po tej akademii nikt nie został aresztowany. Nie miałem pojęcia – i chyba nikt w owym czasie nie miał – że nasza akademia to była czysta kontrrewolucja, ba, zdrada stanu, i że głównym przestępcą byłem ja.

Nie wiedziałem jeszcze, że historia to zbiór bajek, jakby odbicie przeszłości w krzywym zwierciadle: kwestia zwycięstwa czy klęski zależy od punktu widzenia, od tego, gdzie stoisz, pod jakim kątem patrzysz, a najważniejsze jest to, kto trzyma to zwierciadło. Nasz dyrektor i nauczyciel historii na pewno działali w dobrej wierze, a jeżeli tak, to byli nad wyraz naiwni. Mnie wówczas nie przyszło do głowy, że to, co w moim podręczniku historii było wspaniałym polskim zwycięstwem, w podręczniku Iwana czy Jewdokii było ich wygraną bitwą, czyli naszą klęską…

Problem polegał na tym, że mój referat oparłem na Historii XX wieku profesora Mościckiego. W moim ówczesnym pojęciu był to najbardziej autorytatywny tom w bibliotece mecenasa Łozińskiego. Nie byłem odpowiedzialny za to, że profesor Mościcki, historyk, brat naszego ostatniego prezydenta, uważał rewolucję bolszewicką wręcz za tragedię, a nawet za zbrodnię. I tak w moim referacie mówiłem śmiało o wojnie bolszewickiej 1920 roku jako o polskim zwycięstwie; o tym, że wygrali ją bolszewicy, dowiedziałem się dopiero w następnej szkole…

W wieku czternastu lat wciąż jeszcze wierzyłem w słowo drukowane. Dopiero po kilku latach zacząłem się orientować, że fakty historyczne to jakby zdarzenia z Alicji w krainie czarów.

Gdy powiedziałem ojcu o naszej akademii i moim udziale, zareagował zupełnie inaczej, niż się spodziewałem: zdenerwował się i zrobił mi długi wykład, jak przeżyć w totalitarnym systemie. Zapamiętałem pięć głównych przykazań: nie wychylaj się, nie popisuj, nie staraj się być za mądry, nikomu nie ufaj, nigdy się nie zgłaszaj na ochotnika. Kiedy przez następne lata biblijny dekalog był na długoterminowym urlopie, te pięć przykazań ojca zdało egzamin.

Jeszcze jednego nauczyłem się w Brześciu, a mianowicie prowadzić gospodarstwo domowe. Ponieważ szkoła kończyła się wczesnym popołudniem, a ojciec pracował do późnego wieczora, zakupy, gotowanie obiadu i utrzymywanie porządku w pokoju spadły na mnie. Nauczyłem się szybko. Sklepy były wciąż w prywatnych rękach i dobrze zaopatrzone, a chłopi z okolicznych wsi zjeżdżali na jarmark prawie tak jak dawniej. Zakupy to była jednak tylko część moich obowiązków, natomiast kucharzenie to było coś całkiem innego. Moje doświadczenie w tej dziedzinie wyniesione z Otwocka sprowadzało się do odwiedzania kuchni, gdzie Olesia albo dawała mi wylizywać miski, albo chowała dla mnie jakiś specjalny przysmak. Szybko jednak się zorientowałem, że jedyne, co jest potrzebne w kuchni, to dobra wola i umiejętność czytania. Ponieważ na brak apetytu nigdy ani przedtem, ani potem nie narzekałem, to dobrej woli miałem aż nadto. A czytać przecież umiałem, wręcz lubiłem, nawet jeśli to była książka kucharska. A taką książkę, choć pisaną archaiczną polszczyzną, znalazłem w kuchni pani Łozińskej i szybko się w nią wczytałem.

W tym podręczniku najłatwiejszym daniem okazała się kura. Wprawdzie w 1939 roku kurę kupowało się albo żywą, albo w najlepszym wypadku pozbawioną głowy, lecz stanowczo niegotową do garnka, jednak wszystkiego można się nauczyć. Trzeba ją było oskubać, wypatroszyć, oczyścić i tak podzielić, żeby wystarczyła na dwa dni. Kluski trzeba było zrobić od podstaw, to znaczy począwszy od mąki na stolnicy. Kartofle trzeba było obmyć z błota, obrać, jeszcze raz umyć, pokroić. Desery w naszym menu nie figurowały. Befsztyki były dużo łatwiejsze do przyrządzenia niż kura, ale też kosztowały dużo więcej. Bardziej wyszukane dania wymagały zbyt wiele pracy, więc zostały wykreślone z mojej listy. Po obiedzie musiałem jeszcze odrobić lekcje, a przed pójściem spać trzeba było mieć trochę czasu na lekturę. Na ogół więc jedliśmy gotowaną kurę poprzedzoną rosołem. Czasem zdobyłem się na jej upieczenie, ale to musiało się odbywać kosztem rosołu.

Co niedzielę po południu ojciec wyprawiał się do miasta, chodził od kawiarni do kawiarni, zbierając wiadomości, zawsze z nadzieją, że może ktoś coś będzie wiedział o Otwocku, o losach mamy. Na ogół przynosił z tych wypraw tylko wątpliwe pogłoski, plotki. Aż raz pod koniec listopada wrócił bardzo podekscytowany. W jednej z kawiarni poznał go jakiś nieznajomy mu mieszkaniec Otwocka. Powiedział, że opuścił Otwock poprzedniego dnia, przeszedł w nocy przez zieloną granicę i już w południe przybył do Brześcia szukać swego brata. Był absolutnie pewien, że mama wciąż jest w Otwocku i że dalej mieszka w naszym domu.

– Wierzę mu – powiedział ojciec. – W moim wieku i w moim zawodzie powinienem znać się na ludziach – zakończył i zamyślił się głęboko.

Po kapitulacji Warszawy, kiedy zakończyły się działania wojenne w Polsce, uciekinierzy zaczęli powoli wracać ze wschodu do domów pod niemiecką okupacją. Warunki były ponoć znośne. Trwało wciąż powszechne przekonanie, że Niemcy są narodem cywilizowanym, praworządnym i stojącym o niebo wyżej od tej azjatyckiej hordy, która objęła władzę na wschodzie.

W 1939 roku nikt sobie nie wyobrażał, że w ciągu następnych paru lat ten praworządny naród tak się zmieni, że stanie się narodem morderców.

A w Otwocku matka została sama i czekała na nasz powrót.

Decyzja była prosta. Musimy przejść przez zieloną granicę. Bug w okolicy Brześcia był mocno strzeżony, tak że przeprawa była niemożliwa. Utarty szlak prowadził przez Małkinię, w dół rzeki. Do Małkini jechało się koleją, z przesiadką w Białymstoku. Z Małkini, nocą, za sutą opłatą, przewodnicy prowadzali grupy uciekinierów bezdrożami do rzeki, przeprawiali ich łódkami na niemiecką stronę, a tam podróżni byli zdani na samych siebie. Oczywiście musiało to być opłacone z góry: przewodnicy, przewoźnicy, straże graniczne niemieckie i sowieckie, nie mówiąc już o pośrednikach. Kosztowało to dużo, a odpowiedzialności nikt za nic nie brał. Nawet przekupieni strażnicy czasami sobie postrzelali do celu. Tak dla wprawy. Szczególnie po pijanemu. Zdarzali się zabici i ranni.

Tej samej niedzieli wieczorem poszliśmy obaj do narożnej kawiarni. Ktoś ze znajomych wskazał nam uczciwego ponoć pośrednika. W wyobraźni widziałem postać jak z filmu kryminalnego, posępnego, niegolonego draba – wzrok dziki, suknia plugawa – ale nie, facet był niewielkiego wzrostu, młody, tęgawy. Miał wprawdzie brodę, ale nie wyglądał groźnie w swej czarnej błyszczącej kapocie i czapce z daszkiem. Nie bandzior, lecz chasyd. A może to tylko przebieraniec? Mówił doskonałą polszczyzną, bez cienia żydowskiego akcentu. Wysłuchał ojca, kiwając głową. Podał swoją cenę. Nie był wybredny co do waluty – dolarów nie mieliśmy, więc wziął ruble i dał ojcu dwie kartki, jedną z adresem w Małkini, drugą dla przewodnika. „Obejmuje was obu, ale jest ważne tylko na jutrzejszą noc. Musicie być w Małkini w poniedziałek wieczór”, powtórzył. „W tę cenę wchodzi wszystko”, zakończył i zajął się następnym klientem.

Nazajutrz, w poniedziałek rano, ojciec poszedł jak zwykle do pracy, a ja do szkoły, żeby nie wzbudzić podejrzeń. W powrotnej drodze zdobyłem się na luksus i kupiłem dwa befsztyki i cztery eklerki. W końcu to ostatnia wieczerza…

Spakowałem manatki. Dorobiliśmy się już walizki, ale wydawało mi się, że plecaki będą lepsze. Wieczorem zasiedliśmy do ostatniej kolacji w Brześciu; ojciec zamyślony i małomówny, ja podekscytowany, przejęty czekającą nas podróżą. Talerz jak zwykle opróżniłem szybko, nawet wytarłem skórką od chleba, ale ojciec przerwał w połowie posiłku.

– Już nie mogę, nie chce mi się jeść.

Omal nie odpowiedziałem żartobliwie: „Dostaniesz to na śniadanie”, ale opamiętałem się i poszedłem po herbatę i ciastka. Ojciec też wstał.

– Poproszę panią Łozińską na herbatę – rzekł. – Powiem jej już teraz, że wyjeżdżamy. Zapłacę jej za dwa tygodnie.

– Ale pośpiesz się, tatusiu, pamiętaj, że musimy zdążyć na wczesny pociąg.

Po kilku minutach, gdy wróciłem z kuchni, nasza gospodyni siedziała już przy stole.

– Rozumiem, panie doktorze, doskonale rozumiem. To jasne, że musicie wracać do domu. Nawet mi to na rękę i poproszę pana o przysługę. Dwa tygodnie temu dostałam list z Warszawy od siostry. Zaprasza mnie do siebie. Jej mąż jest w niewoli niemieckiej, a ja o moim nie mogę się niczego dowiedzieć. Podobno wywieźli wszystkich więźniów w głąb Rosji. Już mi nawet łez zabrakło. Lepiej nam będzie razem z siostrą.

– Naturalnie – zgodził się ojciec. – Jak najchętniej.

– To ja szybko napiszę parę słów – ucieszyła się pani Łozińska i wstała od stołu. Nie zdążyła jeszcze wyjść z pokoju, gdy zabrzmiał dzwonek u drzwi wejściowych.

– Kto to może być o tej porze? Milicja? – spytał ojciec i zbladł.

Przejęty taką możliwością, zakrztusiłem się herbatą. Pani Łozińska, też zdenerwowana, wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi naszego pokoju. Po chwili usłyszeliśmy cichą rozmowę. Drugi głos też był kobiecy. Może sąsiadka czy znajoma gospodyni?

Kroki zbliżyły się do naszych drzwi, lekkie, stanowczo nie buciory milicjantów.

– Proszę wejść – powiedział ojciec i kolory wróciły mu na twarz.

Drzwi się otworzyły. Matka, moja mama, stała uśmiechnięta w drzwiach z walizeczką w ręku.

Ojciec zerwał się z krzesła, objął mamę tak mocno, że aż ją oderwał od ziemi. Ja też podbiegłem i zdołałem ją objąć choć z boku. Śmialiśmy się i płakaliśmy wszyscy troje na przemian. Pani Łozińska dyskretnie znikła z pokoju. Posadziliśmy mamę przy stole i tym razem, po raz pierwszy w życiu, ja ją obsługiwałem: przyniosłem talerz, sztućce, poczęstowałem pozostałym kawałkiem befsztyka i ziemniakami.

Mieliśmy wprost niesłychane szczęście. Żaden z listów ani telegramów ojca nie dotarł do Otwocka.

– Ale właśnie w piątek rano – mówiła matka – dwa dni temu przyszła nieznana kobieta powiedzieć mi, że poprzedniej nocy jej mąż wrócił ze wschodu i że widział was obu kilka razy w Brześciu. Zapewniła mnie, że pomyłka jest wykluczona. Jej mąż jest dozorcą w TOZ-ie i zna ciebie, tatusiu, bardzo dobrze.

Przyjęte było u nas w domu, że rodzice nazywali się wzajemnie „tatusiu” i „mateczko”.

– Parę dni temu rozmawiałeś z nim przez chwilę i podałeś mu wasz tutejszy adres. I ona mi go przyniosła. – Mama spojrzała pytająco na ojca.

– Zupełnie nie pamiętam. Rozmawiałem z tyloma osobami, tylu prosiłem o kontakty, ale nie przypominam sobie nikogo z Otwocka.

Wiedziałem, że TOZ to charytatywna żydowska organizacja. Ojciec pracował nieodpłatnie w ich przychodni przy ulicy Kościelnej.

– Od razu postanowiłam dołączyć do was – ciągnęła mama. – Pani Stasia dała mi numer telefonu kogoś, kto się zna na tych sprawach, zapłaciłam – jeszcze miałam dość pieniędzy – no i jestem. Niestety, po drodze zgubiłam torebkę. Niewiele w niej było, ale zawsze, reszta moich pieniędzy. Dobrze, że za przejazd zapłaciłam z góry. No i cała moja biżuteria, złoty zegarek, dwa pierścionki, złota puderniczka. Ale co tam… – Wzruszyła ramionami. Matka nie była miłośniczką biżuterii i nigdy jej wiele nie miała. – Dobrze, że mi choć obrączka została na palcu. Po prostu łódka była przeładowana, siedziałam z boku, ktoś mnie pchnął i torebka została na dnie Bugu. Ale ja tu jestem – powtórzyła.

Opowieść matki

Kilka dni po naszym wyjściu z Otwocka Niemcy zajęli całą okolicę i oblegli Warszawę. Z początku ich zachowanie było nie najgorsze. Co dziwniejsze, postawili nawet wartę honorową przed pomnikiem Marszałka Piłsudskiego, ale nie trwało to długo.

Któregoś ranka dwóch oficerów niemieckich, kwatermistrzów, przyszło do matki. Oprowadziła ich po domu. Coś tam odnotowali. W sypialni rodziców fotografia ojca w mundurze stała na nocnym stoliku. „Czy to pani mąż?”, spytał jeden z nich. Matka dobrze znała niemiecki. „Tak”, potwierdziła. „Jest kapitanem, lekarzem. Teraz gdzieś na froncie”. Niemcy więcej pytań nie zadawali, jak na komendę podarli swoje zapiski, stuknęli obcasami, zasalutowali i wyszli. Tak więc matkę zostawili w domu, wraz z panią Belą, z Olesią, z Antonim i jego rodziną w stróżówce.

O smutnym dalszym losie pani Beli dowiedziała się matka później. Pani Bela, przyjaciółka mamy od wielu lat, była pianistką, absolwentką konserwatorium w Moskwie, i zaraz po pierwszej wojnie światowej dawała koncerty. Wróżono jej wielką przyszłość. Kiedyś poczuła się źle, lekarz odkrył szmery w sercu, a w owych czasach coś takiego uważane było za objaw poważnej choroby. Zabroniono jej występować. Kariera się skończyła, pani Bela zaczęła dawać lekcje muzyki. Z czasem ja zostałem jej jedynym uczniem. Lekarze zrobili z pani Beli inwalidkę. Nie pozwolono jej chodzić dalej niż od nas do apteki Podolskiego i z powrotem. W sumie może dwieście metrów. O żadnej pracy w domu nie było mowy.

W końcu września 1939 roku, gdy Warszawa skapitulowała, pani Bela próbowała się skontaktować z mężem, który prowadził skład apteczny w Warszawie. Ale nie udało się jej połączyć ze stolicą. Wobec tego, z torebką i małą walizeczką w ręku, wybrała się do Warszawy pieszo, całe trzydzieści kilometrów do centrum miasta. I doszła. To musiała być najlepsza kuracja na serce. Niestety, nie na długo. Odnalazła męża i nietknięte mieszkanie, w którym, jak pamiętam, do gościnnego pokoiku zaglądał czerwony neon kina Atlantic; niejedną noc tam przespałem.

Parę tygodni później, gdy Niemcy zaczęli pokazywać pazury, w czasie jednego z pierwszych aktów terroru, które wkrótce miały stać się codziennością, gestapo spędziło wszystkich mieszkańców kamienicy na podwórko, okładając ich kolbami karabinów. Delikatna i płaczliwa pani Bela, w porywie nagłej śmiałości, wydarła rewolwer z kabury dowódcy i strzeliła do niego, zanim sama padła zastrzelona przez innego Niemca.

Wieść o śmierci pani Beli i coraz częstsze wiadomości o masowych aresztowaniach, egzekucjach i braniu zakładników, w czasie kiedy rdzenni Polacy cierpieli jeszcze bardziej niż Żydzi, zaczęły skłaniać mamę do ucieczki na wschód.

Z decyzją czekała tylko na wiadomość o tym, gdzie my się znajdujemy. Pożegnawszy się z panią Stasią i jej córką, Wandą, ruszyła w drogę. Pani Stasia8, bliska przyjaciółka rodziców od wielu lat, za zgodą mamy objęła nasz dom. Wyrzucona przez Niemców z pensjonatu, którego była właścicielką, zaczęła prowadzić mały hotelik w naszym domu. Z czasem jej córka została żoną mojego brata.

Z przybyciem matki nasze życie w Brześciu nabrało cech normalnego życia rodzinnego. Matka objęła gospodarstwo, a ja zyskałem więcej czasu na szkołę, odrabianie lekcji i myszkowanie w bibliotece pana Łozińskiego. Mieszkaliśmy teraz w trójkę w tym samym pokoju. Mama spała na kanapie, ojciec na łóżku polowym, a ja na podłodze.

Mama zaczęła szukać posady, ale bez powodzenia. W połowie grudnia 1939 roku oboje rodzice znaleźli pracę w poliklinice w Pińsku i postanowili tam się przenieść. Pakowanie nie trwało długo, choć już obrośliśmy w dwie walizki. Pożegnaliśmy Brześć bez większego żalu i oprócz pani Łozińskiej i dyrektora Piekarskiego żadna inna osoba nie pozostała mi w pamięci. Pińsk znałem tylko z lekcji geografii jako stolicę Polesia, okolicy lesisto-bagiennej.

Siedząc w pociągu w drodze do Pińska, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak się zaczął pierwszy etap naszej wieloletniej wędrówki, że wkrótce staniemy się pionkami w cynicznych politycznych rozgrywkach, liśćmi niesionymi wichrem dziejowych kataklizmów.

 

Rozdział 5
Z dwojga złego…

Pińsk, liczący około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców, był miastem całkiem innym niż te, które znałem. Ulice w centrum były wybrukowane, chodniki, jak wszędzie, z cementowych płyt, wzdłuż nich stały domy dwu- lub trzypiętrowe, na ogół murowane lub chociaż otynkowane. Lecz dalej od centrum Pińsk przestawał być miastem, a stawał się bliższy wsi: drewniane domki, przeważnie parterowe, ulice nieznające bruku i o tej porze roku błotniste lub zamarznięte w głębokie koleiny. Chodniki, też zabłocone lub pokryte warstwą śniegu, zrobione były z desek, często ułożonych pod dziwnymi kątami. Choć okoliczne wsie zamieszkane były w większości przez białoruskich chłopów, a małe miasteczka przez Żydów, pielęgnujących często bardziej rosyjską niż polską tradycję, to ludność Pińska, stolicy Polesia, była mieszana, polsko-żydowska, a może nawet żydowsko-polska.

Podróż z Brześcia pozbawiona była wrażeń. Krajobraz za oknem był monotonny, nizinny, gaje, lasy, chaszcze, pola, małe ubogie miasteczka, zapuszczone wsie, gdzieniegdzie wąskie drogi, a wszystko pokryte białą pierzyną śniegu.

Podjeżdżaliśmy do stacji. Ojciec otworzył okno. Powiało mroźnym powietrzem.

– Nasze mieszkanie – powiedział – ma być niedaleko dworca. Ulica Niekrasowa 2. Musieli szybko zmienić nazwy ulic. Doktor Weinthal pisał, że i do centrum, i do polikliniki jest stamtąd niedaleko. Zresztą w tej dziurze chyba wszystko jest blisko.

Za oknem zaczęły migać słupy telegraficzne, rozrzucone domki.

– Tak, niewielka to stolica – dodał. – Będziesz musiał się rozejrzeć za szkołą, Stefanku. Najlepiej zacznij jeszcze przed Bożym Narodzeniem.

– Nie ma już Bożego Narodzenia, tatusiu – uświadomiłem ojca – teraz jest tylko przerwa noworoczna.

– Ale też mają pomysły – obruszyła się mama.

Doktor Weinthal, laryngolog, i jego żona, Aniela, okulistka, byli dobrymi znajomymi rodziców jeszcze w Otwocku, a w Pińsku znaleźli się jakiś miesiąc czy dwa przed nami. Ich jedyny syn, też Stefan, był moim kolegą. Był wprawdzie o dwa lata ode mnie młodszy, ale tolerowałem go z kilku względów. Po pierwsze, przed wojną Stefan miał stół pingpongowy lepszy od mojego. A co ważniejsze, podkochiwałem się – wówczas jeszcze nieświadomie – w jego matce, pani Anieli, która dobrze grała w ping-ponga i chętnie brała udział w naszych meczach. Była to bardzo ładna, choć raczej korpulentna, pani. Prawdziwy gejzer humoru, niewyczerpane źródło nowych dowcipów, które jakby wytrzepywała z rękawa. Oboje Weinthalowie pracowali teraz w pińskiej poliklinice i to właśnie przez nich rodzice znaleźli tam posady. I to oni wynajęli dla nas mieszkanie.

Trudności mieszkaniowe w Pińsku były nie mniejsze niż w Brześciu, spowodowane zarówno dużą liczbą uchodźców, jak i napływem nowych władców, tak wojskowych, jak i cywilnych. Nasza gospodyni, pani Margulisowa, była wdową, mieszkała w niewielkim piętrowym domku nad rzeką Piną, gdzie zatrzymała dla siebie górę, a nam wynajęła parter. Sama nie wiedziała, czemu zawdzięcza fakt, że jej dotychczas nikogo przymusowo nie dokwaterowali.

Na stacji mieliśmy do wyboru sanie i dorożkę, wybraliśmy tę drugą i bez trudności dojechaliśmy na ulicę Niekrasowa. Dorożka zatrzymała się przed domem otynkowanym na kremowo. Ulica Niekrasowa biegła wzdłuż zamarzniętej rzeki i obsadzona była drzewami. Śnieg musiał spaść niedawno i teraz, przy bezchmurnym niebie, promienie zachodzącego słońca z lekka złociły jego powierzchnię. Ulica była pusta, spokojna, a na przeciwległym brzegu niezbyt szerokiej rzeki widać było niewielkie, nieco podupadające parterowe zabudowania. Spod przykrywającego wszystko śniegu wystawała duża tablica z częściowo widocznym napisem: PIŃ…UB……CHTOWY. Aha, Piński Klub Jachtowy, domyśliłem się. Szumna nazwa na te parę szop.

Nasze mieszkanie składało się z trzech pokoi i z kuchni, w której królował piec na torf lub drewno. Łazienki nie było, ale w sypialni rodziców urzędował stojak z miską i dzbanem na wodę. Drzwi w końcu korytarza prowadziły do zupełnie cywilizowanej wspólnej ubikacji. Dobrze, że nie trzeba biegać do wygódki na podwórku, pomyślałem.

Do gimnazjum zostałem przyjęty bez kłopotów. Moja nowa szkoła mieściła się w dużym murowanym budynku w centrum miasta. To przedwojenne, koedukacyjne gimnazjum państwowe wciąż jeszcze nosiło imię Tadeusza Kościuszki, ale już przeszło na system dziesięcioletniej szkoły typu sowieckiego. Nauczyciele byli wciąż ci sami, a językiem wykładowym był polski. W ósmej klasie (odpowiedniku naszej dawnej czwartej gimnazjalnej) było nas przeszło trzydzieścioro uczniów i uczennic.

Ale i ten stan nie trwał długo. Gdy wróciłem po przerwie noworocznej, zastałem całkiem inną szkołę. To już nie było polskie gimnazjum, a po Kościuszce nie został ślad. Tablica na szkole obwieszczała teraz, że znajduje się tu Pierwaja Białoruskaja Diesiatilietka. Z dnia na dzień językiem wykładowym stał się – teoretycznie – białoruski i tu zaczęły się problemy. Nawet po dawnej sowieckiej stronie tylko chłopi i entuzjaści znali ten język, który do niedawna istniał tylko w mowie. Sowiecka Białoruś dopiero po rewolucji przyjęła rosyjski alfabet i zaczęły się tworzyć zalążki literatury. U nas w szkole zaledwie kilkoro uczniów ze wsi znało białoruski, a i oni dotychczas się do tego nie przyznawali.

Zaczęła się więc prawdziwa szopka. Nasza była polonistka, miła młoda pani z dobrej ziemiańskiej rodziny, chcąc nie chcąc, musiała nas teraz uczyć białoruskiego. A że był to język obcy tak dla niej, jak i dla nas, brnęliśmy w nieznane wszyscy razem. Większość lekcji siłą rzeczy odbywała się dalej po polsku. Kilkoro nauczycieli starało się mówić po rosyjsku, ale i tego języka nie znając, dawali nam dużo powodu do śmiechu. Tylko profesor Śliwiński, matematyk, siwy, nobliwy i bardzo miły pan, znał rosyjski jeszcze z czasów carskich i używał go czasem w klasie, szczególnie gdy odwiedzał ją dyrektor. Nowy dyrektor (co się stało z poprzednim, nikt nie wiedział) był przysłany czy to z Mińska, czy nawet z Moskwy, lecz białoruskiego też nie znał. Uczył nas konstytucji stalinowskiej. Tak! Przez całą godzinę, co tydzień, dukaliśmy tę konstytucję, paragraf po paragrafie. To arcydzieło literatury i świadectwo demokracji trzeba było znać na pamięć. Co dziwne, do dziś kilka paragrafów pamiętam. Szczególnie te groteskowe, o wolności obywatela, o jego prawie do opuszczenia sowieckiego raju, te zapewniające tajemnicę korespondencji; każdy z nas już wiedział, ile mają one wspólnego z prawdą.

W tym samym czasie zniknął też nasz nauczyciel chemii. Powstała więc sytuacja, w której uczniowie klasy dziesiątej, przygotowujący się do matury, zostali pozbawieni nauczyciela jednego z ważniejszych przedmiotów. I tak pewnego dnia zostałem wezwany do dyrektora.

– Podobno masz zdolności do nauk ścisłych – zaczął swą wypowiedź. Mówił powoli, bo wiedział, że po rosyjsku słabo rozumiem. – Nauczyciel chemii podobno mówił, zanim go… no wiesz… że jesteś w jego przedmiocie całkiem zaawansowany. Mamy tu trudną sytuację. Z braku nauczyciela ktoś musi pomóc dziesiątej klasie przygotować się do egzaminu. To oczywiście byłaby praca społeczna, nieodpłatna. Ale za to honor wielki. Mógłbyś się opierać na polskim podręczniku i pracować z klasą w waszym języku.

Nie wierzyłem własnym uszom. Czyżby mój rosyjski mnie zawodził? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Widząc, że się waham, dyrektor dorzucił:

– To może ci pomóc przy wstąpieniu do Komsomołu.

Ja? Do Komsomołu? Na to stanowczo nie miałem ochoty. Ale myśl o prowadzeniu lekcji chemii o dwie klasy wyżej pochlebiła mi. Chybabym sobie poradził. Uczniowie w klasie dziesiątej, dawnej drugiej licealnej, byli ode mnie starsi o dwa, trzy, nawet i cztery lata. Wyobraziłem sobie miny rodziców, kiedy im o tym powiem.

Prowadziłem lekcje raz na tydzień. W każdą wkładałem dużo pracy. Z braku odczynników i innych materiałów szkolne laboratorium było zamknięte, więc wszystko sprowadzało się do kucia z podręcznika. „Moi” uczniowie, pobudzeni perspektywą egzaminu maturalnego, bardzo się starali i nie sprawiali mi kłopotu. Przerabialiśmy polski podręcznik rozdział po rozdziale. Gdy napotykałem trudności, zwracałem się do profesora Friesnera, nauczyciela fizyki, który chętnie przychodził mi z pomocą. Mój prestiż wśród kolegów bardzo wzrósł, ale ponieważ nie doczekaliśmy się w Pińsku ogłoszenia wyników egzaminów, nie dowiedziałem się nigdy, jak sobie dali radę na maturze moi uczniowie.

Życie w Pińsku stawało się z dnia na dzień coraz trudniejsze. Sklepy zostały upaństwowione i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki półki opustoszały. Korupcja kwitła. Sklepikarz, któremu dawniej zależało na kliencie, stał się teraz panem i brał łapówki na prawo i lewo. Prywatny handel istniał jedynie na targu, gdzie wiejskie produkty można było dostać za cenę kilkakrotnie wyższą od oficjalnej, sklepowej, czysto teoretycznej, bo towaru tam nie było. Czarny rynek prosperował i można było na nim dostać prawie wszystko, ale za wygórowane ceny. Za odpowiednią opłatą czarnorynkowy handlarz dostarczał nawet do domu czy to krążek kiełbasy, czy połeć słoniny, dla niepoznaki przynoszone w teczce. Na szczęście finansowo staliśmy nie najgorzej. Pensja lekarza wynosiła czterysta rubli miesięcznie za czterdzieści godzin pracy tygodniowo. Ojciec pracował teoretycznie na dwa i pół etatu, co w praktyce oznaczałoby dwadzieścia godzin na dobę, za co zarabiał tysiąc rubli na miesiąc. Matka zarabiała czterysta rubli na jednej stawce. Żeby system wykorzystać, trzeba było go poznać, i mentorem ojca stał się doktor Weinthal.

Weinthalowie byli już od dwóch miesięcy świetnie zorientowanymi mieszkańcami Pińska, kiedy wpadli na herbatkę w wieczór naszego przyjazdu. Poczęstunek przynieśli ze sobą: chleb, masło, szynkę, ser, paczkę herbaty, cukier. I co ważniejsze, podzielili się z nami doświadczeniem nabytym przez dwa miesiące sowieckiej okupacji. Poszedłszy z matką do kuchni przygotować herbatę, nie mogłem się oprzeć pytaniu: Jak oni zdobyli te wszystkie smakołyki? Albo na czarnym rynku, albo w sklepie spod lady, innych możliwości nie ma. A wszystko takie świeżutkie… Chyba dziś kupione. Gdy wróciliśmy do pokoju, doktor Weinthal wyjaśniał właśnie ojcu tajniki handlu w socjalistycznym systemie:

– …zauważyłem, że w mojej skórzanej kurtce, z czapką futrzaną na głowie i w butach z cholewami, często byłem brany za wyższego sowieckiego funkcjonariusza. Pomyślałem, że można to wykorzystać. Któregoś dnia, wracając z polikliniki, natknąłem się na kolejkę do sklepu spożywczego. Postanowiłem spróbować szczęścia. Przeszedłem sobie z głupia frant wzdłuż całej kolejki i wszedłem wprost do sklepu. Nikt nawet nie pisn


Date: 2015-12-11; view: 613


<== previous page | next page ==>
Rozdział 3 Droga na wschód | Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)