Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 1 page

W nocy z 29 na 30 czerwca obudził mnie łomot do drzwi. Spojrzałem na zegarek. Fosforyzujące wskazówki wskazywały trzecią. NKWD! Oczekiwaliśmy tej wizyty z dnia na dzień, nie była więc niespodzianką, a jednak serce waliło mi jak młotem. Wyszedłem w piżamie na korytarz; rodzice, ubrani w szlafroki, wybiegli przede mną i już otwierali drzwi.

W progu stało ich trzech. Nie czekali na zaproszenie. Mieli na sobie zaimprowizowane mundury, każdy nieco inny fasonem i kolorem, niebieskie czapki z daszkiem na głowach, czerwone opaski na rękawach. Karabiny na sznurkach luźno zwisały im z ramion. Więc to nie NKWD, a tak zwana milicja obywatelska.

– Siemia Wajdienfield? – wrzasnął jeden z nich, niski i przysadzisty, przypuszczalnie dowódca. – Troje was? Tak? Zgadza się. My tu na rewizję. Czekać w kuchni! – Pchnął drzwi kuchenne, jakby znał rozkład mieszkania. – Jakub – tu wskazał palcem młodszego milicjanta, chudego dryblasa – pilnuj ich. Nie spuszczaj z nich oka. I żeby nie było żadnego gadania – to ostatnie było skierowane do nas. – Zrozumiano? – dodał groźnie, zachłystując się swoją władzą. – Jegor, ty chodź ze mną. – Nagle odwrócił się, spostrzegł panią Margulisową stojącą u szczytu schodów. – Obywatelko, to nie wasza sprawa! – krzyknął w jej kierunku. – Won do łóżka!

Poszeptali coś między sobą i dowódca znów zwrócił się do nas:

– Po rewizji daję wam pół godziny na ubranie się i spakowanie rzeczy. – I tak jak stał w końcu korytarza, kilka metrów od nas, wyciągnął z kieszeni kartkę i pomachał nią w stronę ojca. – Nakaz rewizji – warknął i schował dokument do kieszeni.

O przeczytaniu go nie było nawet mowy. Zresztą, czy to miało jakieś znaczenie? Wystarczyła groźna postawa naszych nocnych gości, ich pseudomundury, nie mówiąc już o karabinach nonszalancko przewieszonych przez ramię.

Między sobą i do nas mówili po rosyjsku, jeżeli tę mieszankę języków można było tak nazwać. Jako funkcjonariusze Białoruskiej Republiki powinni byli używać języka białoruskiego, ale, jak większość mieszkańców Pińska, nie znali tego chłopskiego dialektu, a do znajomości polskiego nie mogli się przecież przyznać. Ich dowódca, jak też i Jakub, mieli wygląd semicki i obaj mówili z żydowskim akcentem. Trzeci z nich, Jegor, śniady, krępy, był chyba ukraińskim chłopem, jego język brzmiał inaczej niż obu pozostałych i nieco bardziej przypominał rosyjski. Wszyscy trzej byli niedomyci, nieogoleni, niechlujni i oprócz łagodniej wyglądającego Jakuba sprawiali wrażenie bardziej zbójów niż stróżów prawa.



Kiedy znaleźliśmy się w kuchni, wbrew zakazowi matka zagadnęła Jakuba po rosyjsku:

– Dokąd nas zabieracie?

Nie odpowiedział, ale z palcem na ustach wskazał rodzicom krzesła. Usiedli, a on się przysiadł. Po chwili wstał, uchylił drzwi, wysunął głowę na korytarz. Z sypialni rodziców, gdzie się panoszyli jego towarzysze, dochodziły strzępy rozmowy. Jakub zaczął mówić cicho i niepewnie łamaną ruszczyzną, szukając właściwych słów:

– Na dworzec – powiedział. – Na pociąg. – Zamilkł na chwilę i z wyraźną ulgą przeszedł na polski: – To będzie pociąg do Warszawy. Przecież zarejestrowaliście się na repatriację. Będą ładować kilka tysięcy osób. Pociąg towarowy, no ale to przecież nie na długo.

– Dobrze, ale dlaczego po nocy? – spytał ojciec.

– Nie bądźcie naiwni, obywatelu, przecież wiecie, że my zawsze pracujemy po nocach… – Nastąpiła chwila ciszy. – Ale czy wyście aby dobrze wybrali? – zagaił znowu Jakub. – Bóg wie, co te Szwaby tam wyrabiają… – Urwał nagle, gdy drzwi się otworzyły i Ukrainiec gestem wezwał nas do sypialni.

– Pakować się! – warknął. – Macie pół godziny. – Spojrzał na zegarek.

To dziwne, ale wyglądał on dokładnie tak samo jak mój. Nawet niklowa bransoletka taka sama… On ukradł moją cymę! Chciałem protestować, ale podniesiony palec ojca zatrzymał mnie w samą porę.

Nasze pokoje, zwłaszcza sypialnia rodziców, przedstawiały opłakany widok. Jakby przeszedł przez nie huragan. Albo banda zbójów – co nie było dalekie od prawdy – ukradli przecież mój zegarek!

Ojciec i ja narzuciliśmy szybko ubrania, a matka poszła się ubrać do kuchni. Pozwolili jej nawet zamknąć drzwi. W wielkim pośpiechu spakowaliśmy nasz dobytek. W Pińsku obrośliśmy nieco w piórka: do naszych dwóch walizek z Brześcia doszły teraz toboły z pościelą, pakunki z ręcznikami, kuchennymi naczyniami, sztućcami, książkami. Prawdę mówiąc, potrzebowalibyśmy kilku godzin, żeby to wszystko przyzwoicie spakować, nie trzydziestu minut.

– Nic to – rzekła matka, bezwiednie cytując pana Wołodyjowskiego. – Jedziemy przecież do domu.

Niemniej zabraliśmy wszystko, co się dało. Uwaga Jakuba zasiała we mnie wątpliwości co do słuszności powrotu pod Niemców, ale przecież rodzice na pewno wiedzą, co robią. W każdym razie, jak zapewnił nas Jakub, nie wywożą nas na Sybir. A każdemu wiadomo, z historii, z literatury, że Sybir to najgorsze miejsce pod słońcem… pamiętałem z Dziadów, jak wywozili zesłańców w kibitkach…

Nagle milicjanci zaczęli się śpieszyć i nas poganiać:

– Dawaj, dawaj, bystrieje.

– Oni tak się rzucają dla zatarcia śladów – szepnął ojciec po francusku. – Niejedno musieli schować do kieszeni.

Rodzice, przeżywszy w Rosji rewolucję 1917 roku, wiedzieli, czego się spodziewać. I rzeczywiście, z czasem wyszło na jaw, że mój zegarek był tylko zadatkiem; oprócz niego do przepastnych kieszeni stróżów porządku wpadł i matki zegarek Movado, moje wieczne pióro Pelican i złoty waterman ojca; ojca zegarek ocalał tylko dlatego, że usłyszawszy walenie w drzwi, ojciec szybko wsunął go do kieszeni pidżamy.

Skończyliśmy pakowanie i w zachowaniu naszych konwojentów nastąpiła zmiana. Przestali się wydzierać i nawet pomogli zataszczyć i załadować nasz bagaż na furmankę stojącą przed domem. Musieliśmy kilka razy obracać, żeby wszystko zabrać. Nie wiedziałem tylko, dlaczego ojciec zachowywał się tak dziwnie. Parę razy wracał do domu, potem zjawiał się na ulicy z pustymi rękami. Spoglądał znacząco na mamę. Gdy wreszcie wszyscy troje staliśmy w korytarzu przy drzwiach wyjściowych, na szczycie schodów pojawiła się pani Margulisowa w szlafroku, przyciskając do piersi paczkę zawiniętą w gazetę.

– To kanapki dla was na drogę – powiedziała po polsku i, niepewna, co robić, spojrzała niewinnie na Ukraińca.

Ten zagrodził jej drogę karabinem.

– Co tam macie? – Pomacał paczkę i podniósł róg gazety. – Ach, chlieb, nu ładno. – Machnął ręką i zarzucił karabin na ramię.

Ojciec wziął paczkę od pani Margulisowej i bardzo czule pocałował ją w oba policzki. Co się dzieje? – pomyślałem, znając zwykłą rezerwę ojca. I to sporo kanapek, jak na ośmiogodzinną podróż do Warszawy, na pewno nie będziemy tacy głodni. Spojrzałem raz jeszcze na naszą gospodynię: miła pani, około czterdziestki. Pożegnaliśmy się serdecznie.

– Teraz na chwilkę trzeba przysiąść – rzekła z uśmiechem. Kresowym zwyczajem, jak należy przed podróżą, przysiedliśmy na schodach. – Z Bogiem… – dodała.

– Burżujskie przesądy – warknął pogardliwie Ukrainiec, podczas gdy obaj Żydzi usiedli z nami. I nagle: – Dawaj, dawaj, bystrieje – zaczęli nas znów poganiać.

Ojciec oddał paczkę matce, ona z uśmiechem skinęła głową pani Margulisowej.

Wiele godzin potem, już w pociągu, w ciasnocie naszego kątka, mama otworzyła paczkę. Zanim dała nam po kanapce, wyjęła spomiędzy nich dwie paczuszki, też w kształcie kanapek, zawinięte w pergamin, i schowała do torebki.

– Dlaczego… – zacząłem, ale palec na ustach matki zatrzymał mnie w pół słowa.

Dopiero wieczorem, gdy pokotem ułożyliśmy się do snu, ojciec szeptem wyjaśnił mi tajemnicę paczki. Po powrocie z naszej nieudanej wyprawy do Brześcia, spodziewając się aresztu, zsyłki lub rewizji w mieszkaniu, ojciec schował swoją książeczkę oficerską i złotą papierośnicę, zawinięte w pergamin, za nieużywaną okiennicą ubikacji. Miał nadzieję, że gdy zajdzie potrzeba, będzie mógł niepostrzeżenie dobrać się do schowka. Do tajemnicy dopuścił, ma się rozumieć, matkę i na wszelki wypadek panią Margulisową. Mnie nie. Z początku urażony, później zrozumiałem dlaczego: miałem przecież tylko piętnaście lat.

Na dodatek niecały tydzień przed wywózką, może tknięty przeczuciem, ojciec wymienił na czarnym rynku na ruble studolarowy banknot, jedyną walutę, jaką miał. Takie transakcje, nawet samo posiadanie obcej waluty, były sprawą gardłową. To nie przesada: rozstrzeliwano wówczas ludzi za mniejsze przestępstwa. Plik rubli również został ukryty za okiennicą, a teraz też znalazł się między kanapkami. Suma, którą ojciec otrzymał przy wymianie, mianowicie 35 tysięcy rubli, była ogromna; dla porównania, miesięczna pensja ojca – trzy stawki! – wynosiła tysiąc rubli. Powodem tak korzystnej dla nas wymiany był fakt, że przez Wilno, które Stalin po czwartym rozbiorze Polski wspaniałomyślnie oddał jeszcze wtedy niepodległej Litwie, można się było przedostać do Skandynawii, a stamtąd już dalej w świat. Na taką wyprawę potrzebne były dolary, więc ludzie uciekający na Litwę skupowali walutę i zielone osiągnęły zawrotną wartość 350 rubli za dolara.

Tej pamiętnej nocy ani ojciec, ani matka nie zdołali niepostrzeżenie wymknąć się do schowka za okiennicą. Lecz pani Margulisowa, nie tracąc głowy, zorientowała się w sytuacji, przygotowała kanapki i w odpowiedniej chwili niezauważenie weszła do ubikacji, dołączyła do nich zawartość skrytki i wręczyła wszystko ojcu.

Nie ma wątpliwości, że rok później, gdy wojska niemieckie zajęły wschodnią Polskę, pani Margulisowa, wraz z ogromną większością żydowskich mieszkańców, została zamordowana przez oddziały SS. Nie wątpię również, że dzięki przedsiębiorczości i odwadze pani Margulisowej łatwiej nam było przeżyć zesłanie na Sybir i wędrówkę przez Rosję. Bardzo możliwe, że uratowała nam życie.

Już dniało, gdy usadowieni na naszych tłumokach i walizach na furmance, z eskortą ograniczoną do samego tylko Jegora, ruszyliśmy w drogę. Od strony wschodu niebo czerwieniało i z minuty na minutę rumieniec nabierał złotego blasku. Zaczynał się następny upalny dzień. Miasto jeszcze spało, ulice były puste, z rzadka tylko bezpański pies lub wczesny przechodzień rzucił na nas okiem. Ludzie szybko odwracali wzrok, rozumiejąc, co się dzieje. Nasza wychudła szkapa człapała z wolna krok za krokiem i po jakichś piętnastu minutach znaleźliśmy się na ulicy biegnącej wzdłuż płotu stacji kolejowej. W przeciwieństwie do opustoszałego miasta tu panował ruch, stacja była pełna ludzi. Przeważali milicjanci w byle jakich bluzach z czerwonymi opaskami na rękawach i policja kolejowa, a nad nimi wyraźnie królowali żołnierze NKWD w wielkich czapach z czerwonymi otokami, w niebieskich mundurach z czerwonymi lampasami. Nasza furmanka stanęła w kolejce takich samych fur, drabiniastych wozów i niewielkich ciężarówek. Wszystko to było pełne ludzi, zmęczonych, zrezygnowanych, milczących. Tylko dzieci, obudzone z głębokiego snu, pochlipywały na rękach rodziców. Kolejka stale rosła.

Na torze stał długi pociąg towarowy, co najmniej czterdzieści wagonów. Pomiędzy torem a płotem ciągnęła się szeroka, wysypana żwirem droga. Brudnoczerwone wagony towarowe z szeroko otwartymi drzwiami stały puste. Na ścianie każdego wagonu był napis cyrylicą i chociaż nie mogłem go z tej odległości odcyfrować, wiedziałem, że stwierdza pojemność wagonu: 40 osób lub 8 koni – widziałem to już przedtem na różnych stacjach. Teraz to nie było nawet zabawne. Czterdzieści osób w tej drewnianej skrzyni! Przez chwilę żałowałem, że nie jestem koniem.

Czekaliśmy w nieskończoność. Znalazłem miejsce, żeby się jako tako wygodnie wyciągnąć na naszych tobołach, i z głową na podołku matki musiałem zasnąć. Obudził mnie hałas: milicjanci z trzaskiem zasuwali drzwi wagonów, jedne po drugich. Duży czarny samochód osobowy zajechał właśnie pod bramę stacji i wysiadło z niego kilku oficerów NKWD. Wzmógł się ruch. Milicjanci i żołnierze rozbiegli się wzdłuż naszej kolejki, waląc pięściami w deski furmanek i w burty ciężarówek, krzycząc:

– Wysiadać… Wysiadać… Skorieje! Skorieje! Sobirajties' s wieszczami. Szybciej… szybciej… ruszać się… zabierać rzeczy!

Poganiani jak bydło, ustawiliśmy się rzędem przed bramą stacji. Każdy z nas obładowany, każdy niósł, ile mógł. Brama była teraz otwarta. Oficer NKWD, kierując ruchem, zaczął przepuszczać przez bramę grupy po czterdzieści osób – koni wśród nas nie było. Każdą grupę milicjanci prowadzili do wagonów, przed którymi kazali czekać. Drzwi wagonów wciąż były zamknięte. Nagle chaos zastąpił dotychczasowy względny porządek. Ludzie, niezdolni do przeniesienia swych rzeczy za jednym razem, biegli teraz z powrotem na ulicę po bagaże zostawione przy wozach, podczas gdy ktoś z rodziny pilnował tobołów rzuconych na kupę przed pociągiem. Zdenerwowani, biegnący w obie strony pasażerowie, wpadali jedni na drugich. Gubili walizy, mylili wagony. Zabłąkani, szukali swoich, nawołując rozpaczliwie po polsku, po żydowsku, po rosyjsku…

Matka została przy naszych bagażach przed wyznaczonym nam wagonem, gdy ojciec i ja kursowaliśmy tam i z powrotem, znosząc resztę naszego dobytku. Co dziwne, w tym rozgardiaszu nic nam nie zginęło. Gdy po raz ostatni obładowany wróciłem z ulicy, drzwi zajmujące jedną trzecią ściany wagonu były już szeroko otwarte. Peronu z naszej strony nie było i dno wagonu wznosiło się niemal metr ponad żwirem wysypaną drogą. Wrzuciliśmy wpierw bagaże, po czym jedni drugim pomogli wgramolić się do środka. Drzwi w przeciwnej ścianie wagonu, od strony stacji i peronu, pozostawały zamknięte. W środku nie było gdzie się ruszyć. Cała podłoga była szczelnie zastawiona bagażem; po obu bokach wagonu, na całą jego szerokość, wbudowane były po dwie półki, dolna może pół metra nad podłogą, górna około metra wyżej. Zaczęliśmy zajmować na nich miejsca. Ojciec pomógł matce wdrapać się na górną półkę. Wkrótce większość kobiet i dzieci, jak kury na grzędach, usadowiła się na brzegach wszystkich czterech półek. Podłoga wagonu była wciąż zawalona tobołami, walizami, całym dobytkiem ludzi spędzonych tu wbrew swojej woli.

Ojciec, wiedziony dawnym doświadczeniem, zabrał się do zaprowadzania porządku.

– Słuchajcie! – zawołał. – Zorganizujmy się. Powoli… spokojnie… pociąg nam nie ucieknie. Mamy tu cztery półki, wypada więc po dziesięć osób na każdą. Rodziny niech trzymają się razem. Kobiety i dzieci zostaną na razie na górze, a my wepchniemy, co się da, pod dolne półki. Worki z pościelą i miększe pakunki weźcie na półki, będzie się na czym położyć.

Uspokojeni, że ktoś się o nich troszczy, ludzie posłuchali ojca i wkrótce wnętrze wagonu zostało doprowadzone do porządku. Przez ten czas mama zajęła dla nas miejsca na górnej półce w prawej połowie wagonu i od strony stacji.

Nareszcie mogłem rozciągnąć się wzdłuż ściany. Nad głową miałem najniższą część wypukłego dachu; w ścianie znajdowało się prostokątne okienko, jakieś trzydzieści na piętnaście centymetrów, nieoszklone, zasłonięte zardzewiałą kratą. W każdym kącie wagonu był taki sam otwór. To ma być nasz jedyny dostęp do powietrza? Dotknąłem dachu. Był ciepły nawet teraz, tak wcześnie rano. Jeżeli szybko nie ruszymy w drogę, w ciągu dnia się tutaj upieczemy, pomyślałem.

Widok z okienka miałem na szczytową ścianę budynku stacyjnego i na peron, który kończył się właśnie przy naszym wagonie. Dalej było puste pole, za nim domy. Wydawałoby się, że dużo łatwiej byłoby wejść do wagonu od tej strony, ale widocznie nasza wygoda nie była brana pod uwagę. Milicja z bronią w ręku patrolowała peron.

Krzyki, nawoływania, niezrozumiałe słowa jakby komendy dobiegły do nas od czoła pociągu. Po chwili, pchnięte niewidzialną ręką, zasunęły się drzwi wagonu. Ktoś manewrował żelazną sztabą. Byliśmy zamknięci na dobre.

Wrzawa powoli ucichła. Czas wlókł się leniwie, ociężale. Ludzie, wyciągnięci z łóżek w środku nocy, poczuli się znużeni. Półgłosem prowadzone rozmowy szybko ucichły. Niektórzy już pochrapywali. Dzieci dawno posnęły. Słońce coraz bardziej rozgrzewało blaszany dach wagonu i temperatura wewnątrz szybko rosła. Lato 1940 roku było wyjątkowo upalne. Żar lał się z okienka nad moją głową. Ale ile może trwać podróż do Warszawy? Nawet pociągiem towarowym nie więcej niż siedem czy osiem godzin. Jakoś wytrzymamy.

Ojciec, wyciągnięty obok mnie, oddychał głęboko. Obok niego z zamkniętymi oczyma leżała mama. Byłem głodny, co na mój humor nigdy dobrze nie wpływało. Sen nie nadchodził. Już od dłuższego czasu czułem, że muszę opróżnić pęcherz, i potrzeba ta stawała się z minuty na minutę coraz bardziej paląca. Ale gdzie można to załatwić? Przesunąłem się do przodu i usiadłem na brzegu półki. Rozżarzony dach zmusił mnie do schylenia głowy i nagle poczułem niemiły zapach bijący od dołu. Tuż pod moimi nogami, blisko drzwi, była w podłodze niewielka dziura, do której prowadziło pochyłe korytko zbite z dwóch deseczek ustawionych pod kątem prostym. Czyżby to tajemnicze urządzenie miało zaspokoić nasze fizjologiczne potrzeby? Mocny zapach amoniaku i innych, gorszych woni by na to wskazywał. Tak bezwstydnie? Dla czterdziestu osób obojga płci? Zacząłem odczuwać ból w dolnej części brzucha. Trudno było wytrzymać, aż nagle ból minął. Z ulgą położyłem się z powrotem na swoim miejscu i zasnąłem. Ale ból obudził mnie na nowo. Było już dobrze po południu. Niektóre dzieci wciąż spały, dorośli półgłosem prowadzili rozmowy. Ojciec siedział na brzegu półki. Powiedziałem mu o moich kłopotach. Rozumiał to dobrze – byliśmy zamknięci w wagonie już ponad osiem godzin. Dziura w podłodze była teraz używana, głównie przez dzieci.

– Ja nie potrafię tak publicznie – powiedziałem. – A poza tym przecież nie wolno używać ubikacji, gdy pociąg stoi na stacji – dodałem na usprawiedliwienie.

– Spróbujmy coś zaradzić – odparł ojciec i zszedłszy z półki, zaczął walić pięścią w drzwi.

– Cziewo? – odezwał się chamski głos, ale pertraktacje nie odniosły skutku. Któryś z pasażerów wpadł na pomysł zasłonięcia wydzielanego kąta kocem zawieszonym na sznurku.

Natychmiast ustawiła się kolejka, dzieci i kobiety miały pierwszeństwo. Miałem wprawdzie piętnaście lat, ale w tych warunkach liczyłem się jako dziecko; chociaż raz byłem z tego zadowolony. Ale wysilałem się nadaremnie. Moje zahamowania musiały wziąć górę. Stałem kilka minut za zaimprowizowanym parawanem, ale bez skutku, choć wciąż czułem ból. Gdy kolejka się skończyła, ponownie spróbowałem szczęścia. Dalej nic z tego. Ojciec, który dotychczas wydawał mi się wszechmocny, który zawsze potrafił wszystko załatwić, a w chorobie każdego z nas wyleczyć, teraz, i jako ojciec, i jako lekarz, był bezsilny, tak jak każdy z nas.

Nagle usłyszeliśmy donośne głosy, ktoś biegł wzdłuż pociągu, krzycząc, ktoś walił w drzwi wagonów, coś tam się działo… ale co?

– Wracz, doktor, czy jest w którymś z wagonów wracz? – wołał ktoś po rosyjsku.

Ojciec szybko znalazł się przy okienku. Przed wagonem stał oficer NKWD.

– Jestem lekarzem, tu, w tym wagonie – zameldował się ojciec, czy to z humanitarnego nawyku, czy widząc okazję do wznowienia pertraktacji.

W przedziale straży jeden z enkawudzistów zachorował, skarżył się na ból w piersi.

– Ładno, dobrze – zgodził się ojciec. – Natychmiast pójdę go zbadać, ale wpierw otwórzcie wszystkie wagony i pozwólcie ludziom wyjść.

Pertraktacje trwały krótko i ojciec z torbą w ręku wyskoczył z wagonu i poszedł we wskazanym kierunku. Wyglądało na to, że szala przeważyła się na naszą stronę. Bo prawdą jest, że można zmusić lekarza do zbadania pacjenta, ale czy można go zmusić do udzielenia właściwej pomocy? Z lufą rewolweru przyłożoną do jego, żony czy syna głowy – chyba można. Niemiec niewątpliwie nie miałby z tym trudności. A Rosjanin? Tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Ale w tym wypadku rozgrywka wyszła na korzyść ojca. Na peronie zaroiło się od milicji i drzwi wagonów zostały otwarte.

Szybko wyskoczyłem na peron, chcąc pobiec do najbliższego klozetu, ale do budynku wstęp był wzbroniony, a do peronowej wygódki ustawiła się już długa kolejka. Na czekanie nie mogłem sobie pozwolić i jak doświadczony pies podbiegłem do odosobnionej latarni. Nie mogłem nawet przypuszczać, że tyle płynu może się zmieścić w ludzkim pęcherzu…

Wkrótce wrócił ojciec.

– Im jest dobrze, rozsiedli się w wagonie pierwszej klasy. A temu choremu właściwie nic nie jest, więcej strachu niż bólu – zaczął opowiadać. – Udar słoneczny, zbyt pilnie patrolują… Dałem mu zastrzyk kamfory, bo przecież musiałem pokazać, że coś robię. Nie zaszkodzi mu.

Korzystając z chwilowej przewagi, ojciec zdołał wywalczyć jeszcze jedno ustępstwo: dostęp do kipiatku, czyli wrzątku. Z czasem odkryliśmy, że dawnym rosyjskim zwyczajem każda sowiecka stacja kolejowa miała kran z wrzątkiem, na który między nami przyjęła się nazwa „kipiątek”. Wynikało to z tego, że podróże kolejowe po tym ogromnym kraju trwały dniami i tygodniami, a świeża woda z kranu nie nadawała się do picia. To miało sens, ale na okupowanych ziemiach polskich takie krany jeszcze nie istniały, a dotychczasowi sprzedawcy z wózkami kwasu i lemoniady, jako przedstawiciele kapitalizmu, zniknęli. Może nawet byli teraz naszymi towarzyszami niedoli. Obsługa dworcowego bufetu została więc zwerbowana do gotowania większych ilości wody. Musieliśmy długo na nią czekać, ale nie było obaw, że spóźnimy się na pociąg… wciąż zresztą nie miał lokomotywy. Mimo upału gorąca woda okazała się mile orzeźwiająca, ale jej wypicie pobudziło mój apetyt. Po śniadaniu w paczce pani Margulisowej zostało jeszcze pięć kanapek. Matka dała ojcu i mnie po dwie, sobie zostawiła jedną. I na tym skończyły się nasze zapasy.

Wieczorem upał w wagonie nieco zelżał. Blaszany dach nad głową nie parzył już wprawdzie ręki, ale wciąż był mocno rozgrzany. Zmęczony i głodny rozciągnąłem się znów na swym miejscu pod oknem. Chętnie zwinąłbym się w kłębek, ale było za ciasno.

Obudziło mnie nagłe szarpnięcie. Doczepili lokomotywę, niedługo będziemy w Warszawie, pomyślałem. Spojrzałem na zegarek, zapomniałem, że już go nie mam. Złodzieje, psiakrew, zakląłem pod nosem, nie nauczywszy się jeszcze bardziej wulgarnych wyrażeń. Czy to naprawdę było dziś nad ranem, kiedy mi go ukradli?


Date: 2015-12-11; view: 686


<== previous page | next page ==>
Rozdział 4 Powrót taty | Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)