Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 3 Droga na wschód

Maszerowaliśmy dziarsko we czwórkę: Witek, Gutek, Emil i ja. Ulice Otwocka były jak zwykle zaspane i puste. Nawet odległego huku bomb walących w Warszawę nie było już słychać. Koło ulicy Reymonta uderzył nas swąd spalenizny po niedawnym pożarze, ale wkrótce miasto zostało za nami i czyste wiejskie powietrze pozwoliło nam zapomnieć o wojnie. Droga wiodła nas prawie prosto na wschód i krocząc po kocich łbach wiązowskiej szosy, czuliśmy na plecach ciepło zachodzącego słońca.

Nigdy do tej pory nie byliśmy tak małomówni jak owego pamiętnego popołudnia. Zazwyczaj co najmniej dwóch czy trzech mówiłoby naraz, przekrzykując się wzajemnie. Tym razem przywitaliśmy się tylko krótkim sztubackim „Serwus” i jak na komendę ucichliśmy. Głęboko zamyślony, nie zwracałem uwagi na to, co się wokół nas działo. Podekscytowanie wywołane tak nagle uzyskaną niezależnością, zmieszane z obawą niepewnej przyszłości, nie zagłuszało żalu, z jakim pozostawiłem za sobą jedyny świat, który znałem: rodziców, dom rodzinny, szkołę, przyjaciół. Uczucia kłębiły się w głowie, mącąc otaczającą mnie rzeczywistość.

Szosa była pusta. W czasach pokoju o tej porze dziewczynka ze stadkiem gęsi czy z łaciatą krową wracałaby pod wieczór do domu. W dzień targowy wiązowska szosa byłaby pełna ludzi wracających z otwockiego rynku, na piechotę, na rowerach, chłopskimi furmankami, brzęk metalowych obręczy kół na kocich łbach zakłócałby ciszę. Od czasu do czasu motocykl, samochód czy autobus, podskakując na wybojach, dołączałby do tej orkiestry. Nawet w zwykłe dni szosa rzadko była pusta; ludzie wracali z zakupów, z pracy, szli do miasta w sobie tylko wiadomych celach, witając i obcych, i znajomych: „Niech będzie pochwalony…”, „Na wieki wieków, amen”.

Teraz szosa była pusta i cicha.

Nam, chłopcom, cisza w końcu się znudziła. Zaczęliśmy rozważać nasze dalsze plany, mając nader mgliste pojęcie, czego się po nas spodziewano i dokąd mieliśmy się kierować. Zgodziliśmy się, że marsz szosą na wschód był jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Z otwockiej stacji kolejowej pociągi zmierzały tylko na północ do Warszawy lub na południe do Dęblina. Jechać do bombardowanej Warszawy i tam szukać pociągu na wschód nie miałoby sensu. Słyszeliśmy, że pociągi jeżdżą nieregularnie i że są ostrzeliwane przez niemieckie lotnictwo, panoszące się nad głową, a dworce na pewno były celem. I z dnia na dzień Warszawie groziło oblężenie. Apel pułkownika Umiastowskiego wzywał też warszawiaków do marszu na wschód. Pocieszaliśmy się więc, że wybraliśmy właściwą drogę. Ale co dalej? Doszliśmy w końcu do wniosku, że najlepiej będzie dotrzeć – na piechotę, jeśli trzeba – do Żukowa i tam złapać pociąg na wschód. Emil podsumował nasz plan:



– Nasz pierwszy kierunek to stacja w Żukowie, a następny – twierdza brzeska. Tam znajdziemy ojca Stefana i wy dwaj – czyli ja i Witek – zapiszecie się do wojska w Brześciu. My obiecaliśmy rodzicom najpierw dostać się do Prużan, gdzie mieszka nasz wujek. Zgoda? – Tu Emil spojrzał na mnie.

Skinąłem głową. To samo zrobił Gutek. Ale Witek? O, nie, dla Witka nic nie było proste.

– Jego ojciec – zaczął, wskazując na mnie palcem – jest w twierdzy brzeskiej. Dobrze, ale jak my się tam dostaniemy? Jest wojna, to nie takie proste. Ty – tu spojrzał na Emila – i ja mamy na sobie mundury Przysposobienia Wojskowego. Ale wy dwaj, cywile… z miejsca was zastrzelą.

Nie wiem, czy naprawdę tak myślał, czy tylko chciał nas nastraszyć, ale Witek lubił stwarzać dramatyczne sytuacje. Prawdą było, że on i Emil mieli na sobie bluzy mundurowe PW, a Gutek i ja byliśmy w granatowych mundurkach gimnazjalnych z niebieskimi tarczami, z numerem 74 na ramieniu. Nasze szkolne czapki zdobne były nie orzełkiem, lecz kagankiem oświaty. Za żołnierzy uchodzić nie mogliśmy, ale przecież widać było na pierwszy rzut oka, że jesteśmy uczniami. Dlaczego mieliby do nas strzelać? Zawracanie głowy…

Umilkliśmy, ogarnęło nas zmęczenie. Iść po kocich łbach nie jest łatwo, zeszliśmy więc na piaszczystą ścieżkę biegnącą wzdłuż szosy. Szliśmy gęsiego, co nie sprzyjało dalszej rozmowie. Maszerowaliśmy więc znów milczący, zadumani.

Szedłem tak zamyślony, aż do rzeczywistości przywrócił mnie zgiełk rozmów dolatujący ze wszystkich stron. Szosa wiązowska zapełniła się nagle ludźmi dążącymi z bocznych uliczek, ze ścieżek, w pojedynkę, parami, w mniejszych i większych grupach. Zanim noc zapadła, szosa pełna była ludzi, tłum jak okiem sięgnąć. Czyżby oni wszyscy też opuścili domy na wezwanie pułkownika Umiastowskiego i spieszyli pod sztandary na nową linię obrony?

– Myślisz – zwróciłem się do Gutka maszerującego obok mnie – że oni też są ochotnikami do wojska?

– Chyba żartujesz – roześmiał się Gutek. – Spójrz tylko na nich.

Wprawdzie zapadła już noc, ale księżyc w pełni i rozgwieżdżone niebo rozjaśniały mrok. Szliśmy blisko czoła tłumu i zmyliła mnie grupa młodych ludzi obok nas.

– Warto by odpocząć – zauważył Witek. – Już trzy godziny tak leziemy bez przerwy.

Wzdłuż szosy biegły rowy porośnięte trawą. Usiedliśmy na brzegu i daliśmy rzece ludzi defilować przed nami. Gutek miał rację. To nie był tłum wojowników. Przeważały kobiety, ludzie starsi i dzieci, nie był to materiał na żołnierza. Wszyscy dźwigali paki, walizy, torby i inne toboły różnych kształtów i rozmiarów, uginając się pod ich ciężarem. Inni pchali taczki czy wózki dla dzieci, też wyładowane wszelkim dobrem. Niektórzy jechali dorożkami, furmankami czy innymi pojazdami konnymi, siedząc lub leżąc na worach i pakach. Co parę minut autobus, samochód lub ciężarówka, pełniutkie po brzegi, z kierowcą trzymającym rękę na klaksonie, usiłował przebić się przez tę masę ludzką. Tu i ówdzie rowerzysta czy motocyklista z trudem przepychał się przez tłum. Wzdłuż naszego rowu młody chłopak mozolnie pchał wózek inwalidzki; siedział w nim beznogi inwalida dzierżący wielkie pudło na podołku.

Witek, jeden z klozetowych palaczy w szkole, cisnął niedopałek do rowu, zdusił go obcasem i burknął: „To już lepiej chodźmy dalej”. Posłusznie ruszyliśmy w drogę. Ścieżka wkrótce skręciła w głąb lasu i musieliśmy wrócić na kocie łby. Rozejrzałem się dokoła, ale oprócz kilku ledwie znajomych otwockich twarzy byli to ludzie obcy. Mimo że już wyraźnie był to tłum uciekinierów, porządek jakoś się utrzymywał, paniki nie było. Ze wszystkich stron dochodziły przytłumione rozmowy, strzępy dyskusji. Tłum stał się tak gęsty, że trudno nam było trzymać się razem.

Ten marsz nigdy się nie skończy, pomyślałem. Spojrzałem na zegarek, było już po północy i nagle poczułem się strasznie zmęczony. Bojąc się zgubić w tłumie, z oczyma wlepionymi w bluzę mundurową Witka maszerującego przede mną, ledwo ciągnąłem nogę za nogą; raz… dwa… raz… dwa… jak automat. Emil kroczył obok i Gutek tuż za nami. Jedynie myśl, że idę do Brześcia, że spotkam ojca, utrzymywała mnie na nogach. Gnębiło mnie, że zostawiłem matkę samą w Otwocku. I czy naprawdę chciałem zaciągnąć się do wojska, czy tak jak ten cały tłum uciekałem przed Niemcami?

Nigdy jeszcze w całym życiu nie byłem tak zmęczony, tak samotny, tak kompletnie zagubiony.

W końcu, już na wpół śpiąc, mało nie wpadłem pod koła furmanki, która powoli nas wyprzedzała. Odruchowo złapałem się jakiejś poprzeczki i dając się ciągnąć, wlokłem znów nogę za nogą. Przebudziłem się nagle, gdy czyjaś mocna ręka chwyciła mnie za ramię i dźwignęła w górę. Znalazłem się na stercie pakunków załadowanych na wóz drabiniasty. W następnej minucie ta sama ręka złożyła Gutka koło mnie. Nawet się nie obudził. Inni leżący na wozie pomruczeli trochę, ale jakoś zrobili dla nas miejsce. Oprzytomniały rozejrzałem się dokoła. Gutek pochrapywał. Emil i Witek człapali, trzymając się belki wozu. Oprócz Gutka i mnie na betach wbitych w furmankę leżało z pięć czy sześć osób. Powoził mężczyzna z papierosem w ustach. W świetle gwiazd jego twarz wydała mi się znajoma, a gdy oświetlił go żar papierosa, poznałem go natychmiast. Naszym dobroczyńcą był pan Sławin, właściciel sklepu z artykułami piśmienniczymi i wypożyczalni książek na rogu ulic Warszawskiej i Kościelnej, tuż obok naszego gimnazjum. To u niego kupowało się zeszyty, papier glansowany, ołówki, gumki i atrament, u niego też wypożyczało się książki, od tomów z cyklu „Ród Rodrigandów” Karola Maya do W pogoni za pełnią życia Franka Harrisa. Pan Sławin i jego żona byli wyrozumiali i nie było książek zabronionych dla młodzieży. Oczywiście, że nas wszystkich znali, co najmniej z widzenia.

Podziękowałem mu serdecznie w naszym imieniu.

– Nie masz za co dziękować – odparł. – Twój ojciec zrobiłby to samo dla moich dzieci.

Chcąc podtrzymać rozmowę, dodałem:

– Nie przypuszczałem, że ma pan konia i furmankę.

– Ale skąd – roześmiał się od ucha do ucha. Po raz pierwszy i jedyny usłyszałem śmiech tej pamiętnej nocy. – Wynająłem chłopa z furmanką i z tą nędzną szkapą, żeby zawiózł nas do Stoczka. Ale to taki cham… godzinę temu, jak się przypiął do butelki, teraz leży i chrapie na brzuchu mojej teściowej. Może ona sobie tego chama zatrzymać. – Pan Sławin znów się roześmiał. Poczułem do niego sympatię.

Ale żeby on nazywał chłopa chamem? To bardzo dziwne. Przecież wszyscy w Otwocku wiedzieli, że pan Sławin i jego żona należeli do nielegalnej wówczas partii komunistycznej i że przed pierwszym maja policja zamykała ich w areszcie prewencyjnym na co najmniej tydzień. A gdzie idea równości i braterstwa wszystkich klas?

Filozoficzne rozważania musiały mnie uśpić, przespałem chyba parę godzin, kiedy nagle obudził mnie piekielny hałas. Warkot silników nad głową, krzyki, jęki, rżenie koni, jakiś obcy przerywany terkot – zorientowałem się po chwili – to dźwięk karabinów maszynowych! Byłem sam na naszej furze, opuszczonej przez pasażerów, którzy chronili się w przydrożnym rowie. Nisko nad drogą leciały dwa samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach. W następnej chwili i ja skoczyłem do rowu i skuliwszy się jak jeż, leżałem z głową wtuloną w ramiona. Wokół nas panował chaos trudny do opisania. Ludzie biegali we wszystkie strony. Jedni szukali schronienia pod przewróconymi wozami, inni pędzili bezładnie po rżyskach po obu stronach szosy. Jeszcze inni leżeli skuleni, jak ja, w przydrożnych rowach. Oszalałe z przerażenia konie, wciąż zaprzężone do wozów, często przewróconych, z rozsypanymi tobołami, galopowały przed siebie, od czasu do czasu stając dęba. Kilka koni leżało na ziemi. Tylko nasz koń, nie zwracając na nic uwagi, skubał trawę rosnącą przy drodze. Szkapa głucha czy też całkiem straciła instynkt samozachowawczy?

Po chwili terkot karabinów maszynowych ucichł i warkot motorów zaczął się oddalać. Podniosłem głowę.

Wschodzące słońce stało tuż nad horyzontem, czerwone i ogromne. Lazur bezchmurnego nieba zakłócały tylko ciemne kształty odlatujących samolotów.

Ciekawość pokonała strach. Wygrzebawszy się z rowu, wstałem na nogi. Rowy pełne były ludzi. Stojąca obok mnie kobieta w kolorowej chustce na głowie wołała przeraźliwym głosem: „Władek! Janek!”. Nie było odpowiedzi. Kobieta pobiegła w pole i jej nawoływania: „Władek! Janek! Władek, Janek!” powoli cichły wśród jęków, zawodzeń, wołania o pomoc. Tu i ówdzie ludzie klęczeli, modląc się na głos, inni klęczeli w milczeniu i tylko poruszające się wargi i paciorki różańca przesuwające się między palcami zdradzały pobożne skupienie. W rowie naprzeciwko grupka ludzi zebrała się wokół księdza w sutannie i odmawiała chóralnie litanię: „…módl się za nami”.

Nagle dźwięk silników zaczął narastać i chwilę potem był znów tuż nad nami. Raz jeszcze terkot karabinów maszynowych zagłuszył krzyki i lamenty. Momentalnie znalazłem się znowu w rowie, skulony, i naśladując innych, zakryłem głowę rękami.

Po raz pierwszy w życiu do mnie strzelano! Nie znajduję słów, aby opisać to, co wówczas czułem. Strach, trwoga, lęk nie oddają uczucia bezradności kogoś, kto z człowieka stał się po prostu celem. Nawet teraz, przeszło pół wieku później, dobrze pamiętam ten zwierzęcy strach.

Tak więc ostrzeliwanie uciekinierów na drogach to była prawda, nie propaganda. Byłem naocznym świadkiem, miałem wokół obrazy, dźwięki i odór strachu. Ten niemiecki pilot przelatujący nad głową strzelał do mnie. Do nas wszystkich stłoczonych tu w rowie. Do Bogu ducha winnych kobiet i dzieci. Spojrzałem w górę. Samolot się pochylił, zobaczyłem lotnika. Czy mi się zdawało, że się triumfalnie śmieje? Czy krzyczałem ze złości i strachu? Moja zaciśnięta pięść odruchowo się podniosła.

Rowy przydrożne opustoszały, ludzie biegli na oślep przed siebie, choć puste ścierniska z obu stron drogi nie dawały żadnego schronienia. Krzaki i drzewa były zbyt daleko. Samoloty przeleciały nad nami jeszcze dwa razy, prując prosto w bezbronny tłum. Cały nalot trwał zaledwie kilka minut, ale zasłał drogę, pola i rowy nieruchomymi ciałami ludzi i koni.

Nigdy przedtem nie widziałem martwego człowieka. Nieżywe ptaki, robaki czy mięso na hakach rzeźnika były czymś powszednim. Ze dwa lata przed wojną zdechł na nosaciznę nasz szczeniak, Tommy, i z pomocą ojca pochowałem go w ogrodzie. To była jedyna śmierć, której doświadczyłem w dzieciństwie.

A teraz dookoła mnie leżały ciała ludzi i koni – jak kiedyś Tommy – ciche i nieruchome.

Gdy warkot silników zamarł w końcu w dali, nasiliły się krzyki, jęki, błagania o pomoc, śpiewne słowa modlitwy po polsku, hebrajsku, żydowsku. Ktoś głośno mówił El mole rachmim, słowa hebrajskiej modlitwy znane mi z lekcji literatury polskiej – wiersz Gomulickiego? Grupa kobiet z księdzem znów odmawiała litanię.

Ranni ze ścierniska czołgali się, szukając schronienia przed następnym nalotem i zostawiając za sobą krwawy ślad. Jednego po drugim wciągaliśmy do rowu. Pomagałem rannym mechanicznie, wciąż nasłuchując warkotu i szukając w górze czarnych krzyży. Ale tam tylko błękit nieba. Przed chwilą złowrogiego i groźnego, a teraz czystego i niezdolnego do skrzywdzenia kogokolwiek. Tak niedawno siejącego śmierć. Zmiatającego ludzi i zwierzęta. Bezwzględnie. Na oślep. Starych i młodych. Mężczyzn, kobiety i dzieci.

Z naszej czwórki szczęśliwie nikt nie doznał szwanku, ale jedna z pasażerek furmanki pana Sławina została ranna w ramię i pani Sławinowa ją opatrywała.

Na drodze, przy rowie, stał nasz koń w uprzęży, wciąż między dyszlami wyładowanej bagażem furmanki. Ale nie skubał trawy. Stał spokojnie, lecz głowę miał zwieszoną, wstrząsały nim drgawki, a na ziemi zebrała się kałuża ciemnej krwi. Jeszcze kilka mocniejszych drgawek i nasza dotąd tak apatyczna szkapa zaczęła jakby w zniecierpliwieniu przestępować z nogi na nogę. Głowa opadała coraz niżej. Wreszcie przednie nogi się ugięły, koń opuścił się na kolana, po chwili legł na boku w kałuży własnej posoki. Jego właściciel, ów ciemny cham, wygramolił się z rowu, ukląkł przy głowie zwierzęcia i gładził je po karku.

Samoloty nie wracały i ludzie powoli zaczęli znów wychodzić na drogę. Teraz, w słońcu dnia, szosa wydawała się jeszcze bardziej zatłoczona niż przed nalotem. Po obu stronach oniemiali ludzie kopali płytkie groby, ustawiając na nich krzyże ze związanych patyków. Witek, Emil, Gutek i ja ofiarowaliśmy naszą pomoc, ale zorientowaliśmy się, że to są rodzinne sprawy i że jesteśmy tylko intruzami. Tymczasem klan Sławinów gotował się do dalszej drogi na piechotę. Podziękowaliśmy panu Sławinowi za podwózkę, zabraliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy przed siebie. Reszta czwartku 7 września nie zapisała się w mojej pamięci. Maszerowaliśmy dalej na wschód, ziarnka piasku w pustyni uciekinierów. W porównaniu z dniem poprzednim tłum się przerzedził. Ludzie rozeszli się w różne strony. Gdy nadeszła noc, przespaliśmy się na suchych liściach w przydrożnym lasku i o świcie byliśmy znów w drodze. Maszerowaliśmy przez cały piątek. Gdy skończyły się zapasy kanapek, żywiliśmy się owocami zerwanymi z przydrożnych drzew. Po południu droga wiodła przez pola warzywne, więc nabraliśmy pełne kieszenie marchewek, które oskrobane moim fińskim nożem okazały się smaczne.

Wkrótce zostaliśmy sami na drodze. Uparcie szliśmy przed siebie. Po wsiach i miasteczkach schodzili się ludzie, zasypując nas pytaniami: Czy Niemcy są tuż za nami? Czy zajęli Warszawę? Czy wojna się już skończyła? Na wieść, że idziemy zaciągnąć się do wojska, mężczyźni wzruszali ramionami, a kobiety ciężko wzdychały: „Przecież wy jeszcze dzieci… Jakże matki was puściły? Powinny były zamknąć was w piwnicy”. Potem wynosiły grubo posmarowane masłem lub smalcem pajdy sitkowego chleba – od tamtego czasu już nigdy tak dobrego chleba nie jadłem – ogórki kwaszone, śliwki, zsiadłe mleko. Mieliśmy czym zapłacić, ale nikt grosza wziąć nie chciał, choć wieś podlaska nie była bogata.

I tak szliśmy przed siebie. W nieskończoność. Na obolałych nogach. Trzymaliśmy się razem, we czwórkę. Wymienialiśmy pozdrowienia z innymi piechurami, uciekinierami, ale uważaliśmy się za innych, przecież byliśmy prawie żołnierzami. W piątek, pod wieczór, po przejściu około 80 kilometrów w trochę ponad 48 godzin, dotarliśmy do Żukowa, stacji kolejowej na linii Warszawa–Brześć. Niedługo dołączę do ojca, pomyślałem i ciężar spadł mi z serca. Podejmowanie decyzji, rozwiązywanie problemów, to przecież należało do ojca, nie do mnie. A poza tym bezustanne towarzystwo nawet dobrych kolegów może się znudzić i bez żalu gotów byłem pożegnać Witka, Emila i Gutka. Nie żebyśmy się pokłócili. Wciąż byliśmy przyjaciółmi… nawet bliższymi niż kiedykolwiek. Ale może co za dużo, to niezdrowo…

Wszyscy mieliśmy własne plany na Brześć. Ja przede wszystkim odnajdę ojca. Witek nie miał wątpliwości, że zostanie korespondentem wojennym. Miał siedemnaście lat, chciał być dziennikarzem, a w plecaku miał aparat fotograficzny. „Pułkownik Umiastowski wyraźnie powiedział przez radio”, upewniał Witek sam siebie, „że po drugiej stronie Bugu organizuje się nowa linia obrony. A nowoczesna armia nie może się obejść bez korespondentów. Prawda? Słowa są głośniejsze od kul. Spust to każdy dureń nacisnąć potrafi”. Emil i Gutek mieli drogę wytyczoną przez rodziców – szli do wujka do Prużan, a dopiero potem do wojska.

O zmierzchu stacja kolejowa w Żukowie była ciemna i cicha, a po niedawnym nalocie brakowało jej dachu, jak również jednej ze ścian. Niemniej trochę ludzi w małych grupach czekało na pociąg. Budynek stacyjny był tylko częściowo uprzątnięty, tu i ówdzie leżały jeszcze wciąż tlące się krokwie. Jako dowód działalności strażaków kałuże brudnej wody zdobiły podłogę. Trzeba było dobrze patrzeć pod nogi. Zapach spalenizny, tak mi znajomy z ulicy Reymonta, wciąż wisiał w powietrzu. Ale my, niedoszli wojacy, nie przejmowaliśmy się takimi drobiazgami. Upewniwszy się, że tor uszkodzony przez bomby już się nadaje do użytku i że pociąg do Brześcia jest oczekiwany nazajutrz rano, oczyściliśmy podłogę pod jedną z nieuszkodzonych ścian, zjedliśmy resztki chleba i owoców, popiliśmy wodą z cudem ocalałego kranu i – jako że noc zapowiadała się chłodna – zawinięci w palta ułożyliśmy się pokotem do snu.

Gdy się obudziłem, był już biały dzień, a zamiast dachu widziałem nad sobą niebieskie niebo. Zesztywniałem i bolał mnie prawy bok, na którym leżałem. Próbowałem usiąść i o mało nie krzyknąłem z bólu. Czyżbym przespał kolejny nalot i został ranny, nie zdając sobie z tego sprawy? Nie wiedziałem, czy dalsza podróż będzie możliwa, tak mnie bolało biodro. Na myśl, że zostanę sam w Żukowie, ogarnęło mnie przerażenie. Jeszcze raz spróbowałem się obrócić i usiąść. Tym razem poszło łatwiej i ku memu zdumieniu po chwili ból znikł. Rozluźniłem pasek i zacząłem macać się po boku. Nic nie bolało, nie było żadnej rany. Na ręku nie było nawet kropli krwi.

Koledzy zaczęli się budzić jeden po drugim. Wstałem, podniosłem z ziemi palto, w które zawinięty spędziłem noc, włożyłem rękę do kieszeni i… na cały głos się roześmiałem.

– Zwariowałeś? – spytał Gutek. – Nic dziwnego. Wiele ci nie brakowało.

Wciąż się śmiałem. Witek wzruszył ramionami i zakreślił kółko na czole.

– Czy wiesz, na czym spałem? Na marchewkach! – wykrztusiłem w końcu i wyciągnąłem dwie grube marchwie z kieszeni palta. – A już myślałem, że zostałem ranny, i szykowałem się na własny pogrzeb…

Inni tymczasowi mieszkańcy stacji także budzili się do życia. Ktoś odkrył gorącą kawę w bufecie stacyjnym i jak na zawołanie przed stację zajechał z fantazją wóz piekarski. Prrr… woźnica zatrzymał konia, rozszedł się zapach świeżego chleba. Bufetowa w białym fartuchu wyciągnęła z szafki michę masła.

Życie nabierało rumieńców. A gdy kolejarz w mundurze ogłosił wszem i wobec, że pociąg do Brześcia nadjedzie za kilka minut, nasze szczęście sięgnęło szczytu.

Wciąż jeszcze zajadaliśmy bułki z masłem, gdy sapiąc dymem i parą, pociąg wtoczył się na stację. Składał się zaledwie z kilku wagonów i był prawie pusty. Konduktor tłumaczył się gęsto: „Ledwie wyjechaliśmy z Warszawy, jak nas zatrzymał semafor i dwa samoloty zaczęły walić w nas jak w kaczy kuper, więc pasażerowie rozbiegli się we wszystkie strony”. Szyby wagonów były w większości roztrzaskane, ściany tu i ówdzie podziurawione. Ale choć lokomotywie brakowało szyb, kocioł był nietknięty, a miejsca w wagonach mnóstwo. Trzeba było tylko odłamki szkła strzepać z siedzeń. Najważniejsze, że pociąg jechał do Brześcia. Nawet o bilety nikt nie pytał.

Podróż minęła bez emocji. Nikt do nas nie strzelał, pociąg widać już przeszedł swój chrzest bojowy. Na stacjach pasażerowie wysiadali, inni wsiadali, jak gdyby nigdy nic. Tylko szkło z rozbitych okien i dziurawe ściany przypominały o wojnie. Jak również rozmowy w przedziale. W Białej Podlaskiej dosiadł się do nas policjant. Mimo woli słyszałem jego rozmowę z sąsiadem, widocznie znajomym.

– …to koniec – rzekł policjant. – Samolotów już nie mamy. Pierwszego dnia wojny był nalot na lotnisko. Dokładnie wiedzieli, gdzie i co. Wszystkie samoloty zniszczyli na ziemi.

Wyschnięty, chudy jak szczapa sąsiad policjanta pyknął z fajki.

– Wiadomo, piąta kolumna. Cackali się z tymi Szwabami. Ja bym ich wszystkich powystrzelał na początku wojny. Albo nawet i przedtem. Szwabskie nazwisko, od razu kula w łeb. Jak nie Szwab, to Żyd. Niewielka strata. Wszystkie te Fryce i Hermany. Pieścili się z nimi, teraz mają za swoje.

– Chyba masz pan rację – potaknął policjant. – Pierwszego dnia znaleźli takiego, co to latarką sygnalizował, choć samolotów jeszcze nawet nie było nad głową. Na wszelki wypadek go powiesili. Inaczej się tej wojny nie wygra. Ale i tak już chyba za późno.

Do Brześcia dotarliśmy dobrze przed południem. Była sobota 9 września. Twierdzę znaleźliśmy bez trudu, lecz oczekiwanej przez nas bramy zamkniętej kratą, zwodzonego mostu ani nawet wart nie było widać. Owszem, twierdzę otaczał potężny wał porośnięty wyschniętą trawą, dookoła wału biegła fosa, która dawno nie widziała wody, też zarośnięta trawą. Do twierdzy wchodziło się przez rodzaj tunelu w owym wale, grubości 20–25 metrów i wysokości jednego piętra. Brama była częściowo zablokowana przez stojące w niej pojazdy, od ciężarówek do małych tankietek czy wozów opancerzonych. Musieliśmy się więc przeciskać między nimi albo gramolić się przez nie, i nie tylko nikt do nas nie strzelał, ale nie było nawet nikogo, kto by krzyknął: Stój, kto idzie?

Przejście bramy zajęło nam sporo czasu, tym bardziej że skusiły nas otwarte tankietki. Żaden z nas dotychczas nie widział pancernych pojazdów z tak bliska. Po chwili więc Witek siedział na miejscu kierowcy, a ja chwyciłem niby za karabin maszynowy. Zabawa nowymi, tym razem odpowiednimi dla nas rozmiarem zabawkami trwała w pełni, gdy Emil pierwszy się opamiętał. „Chodźmy dalej. Nie przyszliśmy tu się bawić. Jeszcze się nawojujecie”. I tak przeszliśmy przez bramę twierdzy w czasie wojny, niezatrzymani, niepytani, niezauważeni. Dobrze, że nie byliśmy niemieckimi szpiegami…

* * *

Bez trudu znaleźliśmy XII Szpital Okręgowy, który mieścił się w dużym przysadzistym budynku. Zatrzymałem umundurowaną siostrę.

– Szukam ojca. Kapitana Wajdenfelda. Gdzie go mogę znaleźć?

Zdziwiła się.

– Nic mi nie mówił. Czy on się ciebie spodziewa?

– Nie, ojciec nie wie, że tu jestem. Nie było go jak zawiadomić.

Zaczęliśmy mówić wszyscy naraz, jeden przez drugiego:

– Chcemy zapisać się do wojska… Przyszliśmy na obronę linii Bugu… Pułkownik Umiastowski nas wzywał…

Siostra się roześmiała.

– Gdzie możemy się zgłosić?

– Jesteśmy silni, zwarci, gotowi – dodał nasz dowcipniś Witek.

– Mieliśmy nadzieję, że mój ojciec wszystko załatwi – zakończyłem rozmowę.

Siostra spoważniała i bez dalszej zwłoki zaprowadziła nas do drzwi na końcu korytarza. Z dumą wskazałem palcem kartkę z nazwiskiem ojca: Kapitan Władysław Wajdenfeld.

Zapukałem i nie czekając na odpowiedź, pchnąłem drzwi. Wszedłem pierwszy, koledzy za mną. Ale zamiast ojca za biurkiem siedział nieznany mi porucznik z amarantowymi wyłogami służby zdrowia na kołnierzu.

– A wy czego chcecie? – Pytanie nie brzmiało zbyt przyjaźnie.

– Nazywam się Stefan Wajdenfeld – odpowiedziałem. – Jestem synem mojego ojca – dodałem z niezachwianą logiką.

Porucznik się roześmiał, ton jego głosu złagodniał. Zadał mi kilka pytań i upewniwszy się, że jestem tym, za kogo się podaję, i że pozostali są moimi kolegami, wstał zza biurka, podszedł do nas i podał kolejno każdemu z nas rękę.

– Przykro mi, ale twój ojciec, niestety, już opuścił twierdzę. Ewakuujemy cały szpital i ojciec wyjechał przed paroma godzinami z pierwszym rzutem.

Zdębiałem. Wszystkie nasze plany wzięły w łeb. Zagubiony, nie wiedziałem, co robić. Złapałem się ostatniej nadziei.

– A stryj Adam…? – zapytałem.

– Też już go nie ma. Wyjechał z kwatermistrzem jeszcze przed twoim ojcem.

Wszyscy zaniemówiliśmy. Siłą woli powstrzymałem się od łez – polski żołnierz nie płacze… Ale przecież szliśmy tu z myślą o wstąpieniu do wojska. Co mi tam ojciec i stryj! Przedstawiłem porucznikowi nasz plan zaciągnięcia się, z którym zmierzaliśmy do Brześcia. Co dziwniejsze, porucznik nie roześmiał się tym razem.

– Nie planujemy przyjmować ochotników ani w twierdzy, ani w mieście – stwierdził. – Słyszeliśmy orędzie pułkownika Umiastowskiego, ale żadnych rozkazów z tym związanych nie wydano. Naprawdę, chłopcy, nie wiem, co wam poradzić. Możecie na noc zostać w szpitalu. Wolnych łóżek na szczęście nie brakuje. Możecie u nas zjeść i się przespać. A jutro… Bóg wie, co będzie jutro, ale tak czy inaczej musicie ruszyć dalej w świat.

Porucznik obrócił się na pięcie, wrócił na swe miejsce za biurkiem i wsadził nos w papiery. Rozmowa była skończona.

Jeszcze przed wyjściem z gabinetu zaczęliśmy się gorączkowo naradzać. Nie mieliśmy właściwie wielkiego wyboru. Emil i Gutek mieli swoje wytyczne: ich droga wiodła do Prużan. Witek zabrał głos:

– Musimy iść dalej na wschód. Może będziemy mogli dołączyć do jakiegoś oddziału, gdy będą chcieli uzupełnić straty.

Ta propozycja nie trafiła mi do przekonania.

– To tak jak dzielny wojak Szwejk w drodze do Budziejowic… Już lepiej też pójdę do Prużan.

W końcu zdecydowaliśmy, że wszyscy tam pójdziemy. Dom doktora Nussbauma, wujka Emila i Gutka, był nie tylko jedynym znanym nam adresem we wschodniej Polsce, ale też jedynym domem, w którym mogliśmy liczyć na gościnne przyjęcie. Tak nas w każdym razie zapewniali koledzy.

Zawiedziony nieudaną misją, podziękowałem porucznikowi za dalszą gościnę, ale gdy wychodziliśmy z pokoju, coś mnie tknęło. Obróciłem się raz jeszcze.

– Przepraszam, czy mógłbym zostawić u pana porucznika kartkę dla ojca? Na wszelki wypadek, gdyby tu wrócił albo gdyby go pan porucznik spotkał na następnym miejscu postoju.

Porucznik wręczył mi papier i ołówek. Nieco trzęsącą się ręką nabazgrałem kilka słów: „Idę do Prużan”.

– Czy pamiętasz adres wujka? – spytałem Emila.

– Nieważne, napisz doktor Nussbaum, każdy go tam zna. To mała mieścina. Napisałem nazwisko i dodałem „dentysta”.

– Dziękuję. – Położyłem kartkę na biurku. Porucznik wsunął ją pod przycisk. – Dziękuję – powtórzyłem.

Nie odrywając oczu od papierów, porucznik skinął głową. Czyżby nagle zaniemówił? Dziwak. Ale moja kartka została na biurku.

Ten mały świstek przypuszczalnie ocalił życie ojcu, a może też i mnie.

Jak niepyszni skierowaliśmy się ku wyjściu z twierdzy. Raz jeszcze przeciskaliśmy się między porzuconymi pojazdami w bramie. Ale tym razem nie bawiliśmy się w żołnierzy.

Gdy tylko wyszliśmy na brzeg wyschniętej fosy, ciszę przerwał przeraźliwy jęk syreny. Nie zdążyliśmy jeszcze stoczyć się w dół, kiedy samoloty z czarnymi krzyżami były już nad naszymi głowami. Była sobota 9 września, dziesiąta czy jedenasta rano. Nalot na twierdzę i Brześć trwał chyba zaledwie kilka minut, ale świst bomb, ich wybuchy, rechot karabinów maszynowych, warkot motorów i huk dział przeciwlotniczych zlały się w tak ogłuszającą kakofonię, że ręce przytykaliśmy do uszu jeszcze po odlocie samolotów. Boże, tak chciałbym umieć się modlić, myślałem, przerażony przywierając do pochyłej ściany fosy.

Syreny ogłosiły koniec alarmu i zaczęliśmy się powoli zbierać, ale przez dobrą chwilę wciąż rzucałem okiem na bezchmurne niebo, nie wierząc, że nasi prześladowcy nie wracają.

– Poczekajmy jeszcze parę minut – zasugerował Emil, widać równie podejrzliwy.

Nikt nie oponował. Z drugiej strony wału dochodziło nas bicie dzwonu, huk motorów, krzyki, słowa komendy. Nad twierdzą i nad miastem kłębiły się chmury dymu. Po kilku minutach milczenia ruszyliśmy w kierunku dworca.

* * *

Kilka tygodni później okazało się, że porucznik w twierdzy brzeskiej był źle poinformowany. Ewakuacja szpitala miała się zacząć tego dnia, ale dopiero po południu, rano zaś ojciec wybrał się do miasta na zakupy. Wracał do fortecy w tym samym czasie, kiedy myśmy z niej wychodzili; ten sam nalot złapał go w innej, niestety, bramie i, tak jak my, przeczekał go w fosie.

* * *

Dworzec był prawie pusty. Pociągu z Warszawy do Baranowicz oczekiwano po południu. Obchodząc stację, widzieliśmy szkody, jakie wyrządziły bomby, szczęśliwie niewielkie, zewnętrzne ściany były jedynie upstrzone śladami odłamków. Na szczęście bufet był otwarty i całkiem dobrze zaopatrzony. Przez poranne emocje i rozczarowania zupełnie zapomniałem, że nic nie jedliśmy od wczesnego śniadania w Żukowie, więc z bufetowych bułek z jajecznicą nie zmarnowaliśmy ni okruszyny.

Po południu wjechał na stację pociąg towarowy. Inni czekający go zignorowali, lecz my wgramoliliśmy się na pustą platformę w połowie składu. Już po paru minutach powoli, bez pośpiechu pociąg ruszył w drogę. Rozłożyliśmy się, przygotowani na dłuższą podróż, ale po pół godzinie pociąg zaczął zwalniać i zgrzytając hamulcami, wreszcie stanął. Napis na stacji głosił: ŻABINKA. Dziwnie opuszczona miejscowość; na peronie i w budynku ani żywego ducha. Gutek wskazał palcem. Poszedłem za nim wzrokiem. Maszynista i jego pomocnik zeszli z lokomotywy na peron, zniknęli, po chwili zjawili się znowu, prowadząc rowery. Wołaliśmy do nich, ale nie zwrócili na nas uwagi. Nie oglądając się nawet, wsiedli na rowery, podjechali do furtki i tyle było ich widać. Jakiś spóźniony pasażer wysiadł z wagonu, rozejrzał się po pustej stacji, wzruszył ramionami i poszedł w swoją stronę.

Zostały nam znów tylko własne nogi. Nie wiedząc, w jakim kierunku iść, postanowiliśmy maszerować wzdłuż torów. Może zaprowadzą nas prosto do Prużan? Nie mając mapy, nie znając okolicy, mogliśmy się zdać jedynie na szczęście lub przypadek. Po paru godzinach marszu, gdy tory przecięła większa droga, podbiegliśmy do drogowskazu. Na prawo wskazywał Kobryń, a na lewo, po trzech literach Pru… deska była połamana i reszty słowa brakowało. Czy można było ufać, że to brakujące żany?

Byliśmy zmęczeni.

– Najpierw odsapnijmy – zaproponował Emil. – A potem zobaczymy. Jesteśmy już po wschodniej stronie linii obrony, bezpieczni, Niemcy nie pójdą dalej.

Zeszliśmy z toru na łąkę. Trawa była sucha i nagrzana słońcem. Po chwili zapomniałem o całym świecie.

Obudziła mnie głośna rozmowa.

– Nie, panoczku, nie – mówił kobiecy głos. – Torem do Prużan nie zajdziecie. W żaden sposób. Tu jest wasza droga. Dobra leśna droga.

Usiadłem. Na pieńku siedziała wieśniaczka z koszykiem grzybów na podołku i rozmawiała z Witkiem. Emil i Gutek wciąż mocno spali.

– Zawiedzie was prosto do Prużan – dodała, wyciągając rękę w kierunku wskazanym przez połamany drogowskaz. – Niedaleko. Jakieś dziesięć wiorst. A i wsie są po drodze. Chłopi wozami jeżdżą. Ludzie swoi. Podwiozą was bez ochyby.

Poszliśmy za jej radą. Linia kolejowa, jak dowiedzieliśmy się później, biegła rzeczywiście przeszło dziesięć kilometrów na południe od Prużan. Częstowali nas po wsiach chlebem i zsiadłym mlekiem. Przy drodze gościnnie rosły jabłonki i śliwy. Dwa razy podwieźli nas furmankami chłopi, chciwi wieści z dalekiego świata.

Do Prużan dotarliśmy o zmierzchu. Byliśmy zmęczeni, ale pocieszaliśmy się myślą, że to już koniec naszej wędrówki. Do miasteczka wchodziliśmy w milczeniu. Marzyło mi się łóżko, prawdziwe łóżko, z pościelą, z poduszką… Witek, nasza wieczna Kasandra, przerwał milczenie:

– Dom waszego wujka na pewno jest zamknięty na cztery spusty. Zobaczycie, spakowali manatki i pojechali dalej na wschód. I będziemy musieli iść dalej…

Na szczęście nie miał racji. Prużany były małym miasteczkiem i pierwszy napotkany mieszkaniec nie tylko znał nazwisko jedynego w miasteczku dentysty, ale zaprowadził nas prosto pod drzwi domu doktora Nussbauma, bawiąc nas po drodze lokalnymi plotkami. Witek okazał się fałszywym prorokiem. Drzwi były otwarte, państwo Nussbaumowie byli w domu. Przyjęli nas serdecznie. Wszystkich, nie tylko Emila i Gutka, ale i nas, zupełnie obcych chłopców. Cała rodzina Nussbaumów, włącznie ze służącą, witała nas ciepło, byliśmy obejmowani i ściskani przez wszystkich po kolei. Gość w dom, Bóg w dom, powtarzali wiele razy.

Po paru minutach siedzieliśmy przy suto zastawionym stole, podczas gdy służąca zabrała się do rozstawiania i ścielenia polowych łóżek. W czasie kolacji zaczęli się schodzić sąsiedzi i przyjaciele, znosząc pledy, pierzyny, poduszki. Wieść o przybyciu wędrowców spod Warszawy rozeszła się po miasteczku w mgnieniu oka, jakimś magicznym telegrafem bez drutu. Zanim doszliśmy do deseru, całe mieszkanie było pełne ludzi. Na stole stał samowar, pierwszy, jaki w życiu widziałem, rozlewano zeń herbatę dla domowników i zebranych gości. Wszyscy mówili naraz, jeden przez drugiego. Słychać było polski, rosyjski, żydowski. Nie braliśmy większego udziału w konwersacji, bo żaden z nas nie znał żydowskiego, a tylko Emil i Gutek znali rosyjski. Na szczęście codziennym językiem państwa Nussbaumów, jak i wszystkich asymilowanych Żydów, był polski.

W towarzystwie każdy miał swoją zdecydowaną opinię, nikt się z nikim nie zgadzał, ale też i nikt nie miał podstaw do przewidywania przyszłości. „Wojna się z pewnością szybko skończy”. „Będzie trwała tyle lat, co poprzednia”. „Długiej wojny nikt nie wytrzyma”. „Będziemy się bronić do ostatniego żołnierza”. „Obrona linii Narew––Bug to mrzonka jakiegoś niedowarzonego generała w Warszawie”. „Wiadomo, Rydza-Śmigłego”. Ktoś się gorzko roześmiał. „Podobno Piłsudski nigdy nie chciał go dopuścić do władzy”. „Piłsudski to był mensch”. „On by tej wojnie zapobiegł”. „Szkoda, że go Francuzi nie posłuchali, jak proponował wojnę prewencyjną w 1933 roku”. „Nikt go wtedy nie słuchał. Anglicy popierali Hitlera jako antidotum na Stalina”. „Nie wiem, dlaczego go tak kochacie, Piłsudski był po prostu dyktatorem. Jeszcze jeden faszysta”.

Ale bzdury. Nie ma co ich słuchać, pomyślałem, ale nie wytrzymałem i też zabrałem głos:

– Marszałek Piłsudski nie był faszystą. W swoim czasie był nawet socjalistą, członkiem PPS.

– Prawda, ale to było dawno. Endecy nazywali go nawet żydowskim tatą – dorzucił wysoki, dorodny, czarnobrody mężczyzna, który wydawał się mieć duży posłuch. – Ale z czasem się zmienił – dodał po chwili.

Byłem już bardzo zmęczony. Oczy mi się kleiły. Gdy pani doktorowa skinęła palcem na mnie i na Witka, z wielką ulgą opuściłem towarzystwo. W gabinecie doktora Nussbauma, po obu stronach dentystycznego fotela, czekały na nas posłane łóżka polowe.

Po dwóch nocach w spartańskich warunkach, jednej w przydrożnym lasku, a drugiej na cementowej posadzce stacji, z rozkoszą wziąłem gorący prysznic i ległem we własnej piżamie w białej pościeli świeżego, czystego łóżka.

Po porannej toalecie – nawet się ogoliłem, a goliłem się już dwa razy na tydzień od przeszło roku – zasiedliśmy z całą rodziną do śniadania. Mówiło się o tym i owym, głównie o rodzicach Gutka i Emila. Ich matka była siostrą naszego gospodarza. To on wtrącił pod koniec śniadania:

– Miło nam będzie, jak wszyscy czworo zostaniecie z nami do czasu, kiedy można będzie bezpiecznie wrócić do Otwocka. Wojna nie potrwa długo. Za parę tygodni Niemcy zajmą cały kraj.

Miałem jeszcze nienaruszone dwieście złotych włożone w woreczek przez matkę i chciałem je dać gospodarzom na pokrycie kosztów mego utrzymania. Nawet nie chcieli o tym słyszeć.

– Schowaj pieniądze. Przydadzą ci się w drodze do domu – zawyrokowała pani Nussbaumowa, która wyraźnie nosiła spodnie w tym domu.

– Zresztą załatwimy to z twoim ojcem, jak po ciebie przyjedzie – dodał doktor Nussbaum, który wiedział o kartce zostawionej w twierdzy brzeskiej.

Życie codzienne w domu państwa Nussbaumów niewiele odbiegało od tego, do którego byłem przyzwyczajony w Otwocku. Brakowało mi tylko rodziców, szczególnie ojca. Brakowało mi własnego pokoju, ale byłem już dość dorosły, by w pełni docenić uśmiech losu, który zaprowadził mnie do tego gościnnego domu, do ludzi, którzy tak serdecznie mnie przygarnęli.

Już nazajutrz, idąc za radą doktora Nussbauma, który był pewien, że tego by sobie życzył mój ojciec, zapisałem się do czwartej klasy gimnazjum prużańskiego. Życie w ospałych Prużanach biegło jeszcze tak zwyczajnym torem, że rok szkolny rozpoczął się na czas, w rezultacie straciłem tylko jeden tydzień nauki. Prawdę powiedziawszy, jedyne, co z tamtej szkoły pamiętam, to moją ówczesną ukochaną, Lolę. Jak i w Otwocku, gimnazjum w Prużanach było koedukacyjne i oczywiście z miejsca się zakochałem. Lola, która pochodziła z miasteczka jeszcze mniejszego niż Prużany, mieszkała na stancji i często odrabialiśmy razem lekcje w jej wynajętym pokoju. Mam jeszcze gdzieś w albumie fotografię Loli z koroną grubych warkoczy dookoła głowy. W pamięci ta fotografia wyryła mi się chyba bardziej niż sama Lola.

W tym czasie zapomniałem o celu mego wyjazdu z Otwocka, o wojsku, o obronie ojczyzny.

Aż tu nagły szok, grom z jasnego nieba: radio Moskwa, w tym okresie dostępne źródło informacji, ogłosiło, że Armia Czerwona przekroczyła granicę z Polską na całej jej długości przeszło tysiąca kilometrów. Była to niedziela 17 września. Rzekomym celem inwazji było „podanie bratniej pomocnej ręki mieszkańcom zachodniej Białorusi i Ukrainy”. Układ Mołotow–Ribbentrop z 23 sierpnia rzucał inne światło na ten krok Stalina i wiele osób w Prużanach zdawało sobie sprawę z prawdziwych pobudek. A lokalni komuniści z dnia na dzień podnieśli głowy. Reszta to już historia.

Następnego dnia po południu wracałem ze szkoły. Droga wiodła przez rynek, dziwnie tego dnia zatłoczony. Na środku placu stały trzy czołgi z wielkimi czerwonymi gwiazdami na szarych kadłubach. Siedzący w otwartych włazach, oparci o długie lufy armat żołnierze rzucali papierosy w wyciągnięte ręce wiwatującego tłumu. Składał się on głównie, ale nie wyłącznie, z lokalnej ludności żydowskiej. Przepychałem się przez ten radosny tłum pachnący tytoniem i potem niedomytych ciał. Lecz gdy doszedłem do rogu, poczułem zmianę w atmosferze tłumu składającego się tu głównie z mężczyzn. I głosy były tu inne, zamiast wiwatów słychać było złowrogie okrzyki, przekleństwa, głuche dudnienie, wmieszane w nie rozpaczliwe jęki. Choć przerażony, podszedłem bliżej. Na ziemi pośród rozwścieczonego tłumu leżał na bruku człowiek. Tłum szalał, bili leżącego pięściami, kopali okutymi butami. Przez szparę między ludźmi ujrzałem na leżącym granatowy mundur policjanta. Jeden z napastników skoczył wprost na ciało. Odwróciłem się, ale za późno. Twarz leżącego była już tylko miazgą rozbitego mięsa. Dokoła tężała czarna kałuża krwi.

Chciałem uciekać, ale nie mogłem. Nogi wrosły mi w bruk. Wciąż było słychać wiwaty. Żołnierze z czołgów musieli widzieć, co się obok działo, ale nawet nie drgnęli, nie wyciągnęli ręki.

Bardzo możliwe, że ten policjant był złym człowiekiem. Może był nieuczciwy, może szantażował, może wyciągał od ludzi łapówki. Lecz wydawało mi się, że nikt na tak straszną śmierć nie zasługuje.

Gdy tylko odzyskałem władzę w nogach, puściłem się biegiem do domu. Ale obraz ciała na rynku w Prużanach i ryk znęcającego się nad nim motłochu noszę ze sobą do dzisiaj.

* * *

Jest mało prawdopodobne, aby ktoś z rodziny Nussbaumów ocalał. Niemcy zajęli Prużany chyba już pierwszego dnia niemiecko-sowieckiej wojny, czyli 22 czerwca 1941 roku. Nie ulega wątpliwości, że Żydzi prużańscy, tak jak miliony innych, zostali przez Niemców bezlitośnie wymordowani. Los Żydów w Prużanach nie jest opisany w wielkim tomie Atlas historii Holocaustu Martina Gilberta, ale nie ma powodu przypuszczać, że był on inny od losu żydowskich mieszkańców pozostałych miast i miasteczek wschodniej Polski, jak Kobryń, Pińsk, Równe, Dubno, Łuck i tysięcy innych, w tej księdze udokumentowanych.

Ale o jednym mogę zaświadczyć. Kilka lat po tych strasznych wydarzeniach stwierdzam, że nigdy przedtem ani potem nie spotkałem ludzi tak z gruntu dobrych, tak uczynnych, serdecznych i gościnnych jak Nussbaumowie w Prużanach.

 


Date: 2015-12-11; view: 665


<== previous page | next page ==>
Rozdział 2 Koniec dzieciństwa | Rozdział 4 Powrót taty
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)