Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 23 page

Pew­ne­go po­po­łu­dnia wy­bra­łem się na ryby nad staw Fair Ha­ven. Sze­dłem przez las, aby uzu­peł­nić swo­ją ską­pą por­cję wa­rzyw. Dro­ga moja pro­wa­dzi­ła przez Przy­jem­ną Łąkę są­sia­du­ją­cą z Far­mą Ba­ke­ra, owym ustro­niem opie­wa­nym przez po­etę na­stę­pu­ją­co:

Wej­ściem – po­let­ko miłe, co otwie­ra dro­gę,
A omsza­łe dzi­siaj drze­wa owo­co­we
Rdza­we­mu je od­da­ją stru­my­ko­wi, któ­ry
Opa­no­wa­ły gład­kie piż­mosz­czu­ry,
I ru­chli­wy pstrąg,
Co pru­je wodę w krąg.[304]

Za­nim za­miesz­ka­łem nad Wal­de­nem, my­śla­łem o osie­dle­niu się wła­śnie tam. „Kra­dłem” jabł­ka, ska­ka­łem przez stru­mień, pło­szy­łem piż­mosz­czu­ry i pstrą­gi. Było to jed­no z owych po­po­łu­dni, któ­re wy­da­ją się nie­skoń­cze­nie dłu­gie, w któ­re wie­le może się wy­da­rzyć, sko­ro mi­nie spo­ra część prze­zna­czo­ne­go nam ży­cia, cho­ciaż za­czy­na­łem owo po­po­łu­dnie aku­rat wte­dy, gdy po­ło­wa mo­je­go ży­cia już upły­nę­ła. W pew­nej chwi­li nad­cią­gnę­ła ule­wa i zmu­si­ła mnie do sta­nia pół go­dzi­ny pod so­sną i spię­trza­nia ga­łę­zi nad gło­wą, któ­rą przy­kry­łem chust­ką. A gdy w koń­cu za­rzu­ci­łem raz węd­kę nad si­to­wiem ro­sną­cym w wo­dzie na wy­so­kość mo­je­go pasa, na­gle zna­la­złem się w cie­niu chmu­ry i z taką siłą za­czął się prze­ta­czać grzmot, że mo­głem je­dy­nie mu się przy­słu­chi­wać. Bo­go­wie mu­szą być dum­ni, po­my­śla­łem, że ta­ki­mi roz­sz­cze­pio­ny­mi bły­ska­mi roz­gro­mi­li nie uzbro­jo­ne­go ry­ba­ka. Po­bie­głem za­tem po­śpiesz­nie do naj­bliż­szej cha­ty, któ­ra sta­ła od­da­lo­na o pół mili od ja­kiej­kol­wiek dro­gi, za to o wie­le bli­żej sta­wu, i od daw­na była nie za­miesz­ka­na.

Tu dom po­eta bu­do­wał,
W daw­no mi­nio­nych la­tach,
Lecz spójrz, ku upad­ko­wi
Chy­li się skrom­na cha­ta.[305]

Tak baje Muza. Lecz w cha­cie, jak się oka­za­ło, miesz­kał te­raz John Field, Ir­land­czyk, z żoną i kil­kor­giem dzie­ci w róż­nym wie­ku – od chłop­ca o sze­ro­kiej twa­rzy, któ­ry po­ma­gał ojcu w pra­cy, a te­raz przy­biegł obok nie­go z mo­cza­rów, aby schro­nić się przed desz­czem, do po­marsz­czo­ne­go, przy­po­mi­na­ją­ce­go Sy­bil­lę[306] nie­mow­lę­cia o stoż­ko­wa­tej gło­wie, któ­re sie­dzia­ło u ojca na ko­la­nach, zu­peł­nie jak w pa­ła­cach szla­chet­nych ro­dów, i ko­rzy­sta­ło z przy­wi­le­ju dziec­ka wpa­tru­jąc się na­tar­czy­wie w nie­zna­jo­me­go w swo­im domu prze­siąk­nię­tym wil­go­cią i nę­dzą, jak gdy­by prze­ko­na­ne, że jest ostat­nim ze szla­chet­nej li­nii, że jest na­dzie­ją i ośrod­kiem za­in­te­re­so­wa­nia świa­ta, a nie bied­nym, za­gło­dzo­nym brzdą­cem Joh­na Fiel­da. Sie­dzie­li­śmy tak ra­zem pod tą czę­ścią su­fi­tu, któ­ra naj­mniej prze­cie­ka­ła, pod­czas gdy na dwo­rze lał deszcz i hu­cza­ły grzmo­ty. Sie­dzia­łem tam wie­le razy na dłu­go przed­tem, za­nim zbu­do­wa­no sta­tek, któ­rym ta ro­dzi­na przy­pły­nę­ła do Ame­ry­ki. Uczci­wym, za­ha­ro­wa­nym, lecz nie­wąt­pli­wie nie­za­rad­nym czło­wie­kiem był John Field, a jego żona rów­nie dziel­nie go­to­wa­ła ko­lej­ne obia­dy w cze­lu­ściach tu­tej­sze­go wy­so­kie­go pie­ca. O okrą­głej tłu­stej twa­rzy i od­sło­nię­tej pier­si, na­dal ufna, że pew­ne­go dnia jej ży­cie od­mie­ni się na lep­sze, trzy­ma­ła w ręce nie­od­łącz­ną ścier­kę na kiju, lecz ni­g­dzie nie moż­na było się do­pa­trzyć wi­docz­nych tego re­zul­ta­tów. Niby człon­ko­wie ro­dzi­ny, po izbie prze­cha­dza­ły się kur­cza­ki, któ­re tak­że skry­ły się przed desz­czem, zbyt upodob­nio­ne do lu­dzi, moim zda­niem, aby mo­gły się do­brze upiec. Sta­ły pa­trząc mi w oczy albo zna­czą­co dzio­ba­ły przy moim bu­cie. Tym­cza­sem go­spo­darz opo­wie­dział mi swo­ją hi­sto­rię, jak cięż­ko pra­cu­je dla far­me­ra z są­siedz­twa, „grzę­znąc” przy prze­ko­py­wa­niu łąki ło­pa­tą lub spe­cjal­ną mo­ty­ką uży­wa­ną na tor­fo­wi­skach, za staw­kę dzie­się­ciu do­la­rów od akra oraz dzier­ża­wę tej uro­dzaj­nej zie­mi przez rok. Jego sy­nek o sze­ro­kiej twa­rzy pra­co­wał ra­do­śnie u boku ojca nie zda­jąc so­bie spra­wy, jak nędz­ny in­te­res zro­bił ten dru­gi. Usi­ło­wa­łem prze­ka­zać mu swo­je do­świad­cze­nia mó­wiąc, że jest jed­nym z mo­ich naj­bliż­szych są­sia­dów i że ja, któ­ry przy­sze­dłem tu na ryby i wy­glą­dam jak próż­niak, rów­nież za­pew­niam so­bie utrzy­ma­nie w po­dob­ny jak on spo­sób, że miesz­kam w ja­snym, cia­snym i czy­stym domu nie kosz­tu­ją­cym chy­ba wię­cej ani­że­li rocz­ny czynsz za taką ru­inę jak ta jego, że mógł­by so­bie w mie­siąc czy dwa zbu­do­wać wła­sny pa­łac, że nie uży­wam her­ba­ty, kawy, ma­sła, mle­ka ani świe­że­go mię­sa, to­też nie mu­szę na nie pra­co­wać, a nie pra­cu­jąc cięż­ko nie mu­szę dużo jeść, żyw­ność za­tem pra­wie nic mnie nie kosz­tu­je. Tym­cza­sem je­śli on za­czy­na od her­ba­ty, kawy, ma­sła, mle­ka i wo­ło­wi­ny, musi pra­co­wać cięż­ko, aby móc za nie za­pła­cić, a pra­cu­jąc cięż­ko musi z ko­lei dużo jeść, aby pod­re­pe­ro­wać stra­ty w or­ga­ni­zmie – to­też nie ma żad­nej róż­ni­cy, a wła­ści­wie jest wiel­ka, al­bo­wiem roz­go­ry­czo­ny, mar­nu­je ży­cie wda­jąc się w ten in­te­res. Wsze­la­ko on uwa­żał, że i tak zy­skał na przy­jeź­dzie do Ame­ry­ki, gdyż tu moż­na co­dzien­nie pić her­ba­tę i kawę oraz ja­dać mię­so. Ali­ści je­dy­ną praw­dzi­wą Ame­ry­ką jest kraj, w któ­rym mo­żesz po­szu­ki­wać ta­kie­go spo­so­bu ży­cia, jaki po­zwo­li ci się bez nich obyć, kraj, w któ­rym pań­stwo nie usi­łu­je zmu­sić cię do po­pie­ra­nia nie­wol­nic­twa, woj­ny i in­nych kosz­tow­nych zbyt­ków, bę­dą­cych bez­po­śred­nim lub po­śred­nim wy­ni­kiem spo­ży­wa­nia ta­kich rze­czy. Ce­lo­wo bo­wiem roz­ma­wia­łem z Ir­land­czy­kiem tak, jak­by był fi­lo­zo­fem lub pra­gnął nim być. Cie­szył­bym się, gdy­by lu­dzie po­sta­no­wi­li po­zo­sta­wić wszyst­kie łąki na zie­mi w sta­nie dzi­kim, aby w ten spo­sób roz­po­cząć oku­py­wa­nie swych win. Czło­wiek nie bę­dzie po­trze­bo­wał uczyć się hi­sto­rii, aby wie­dzieć, co jest naj­lep­sze dla jego wła­snej kul­tu­ry. Lecz nie­ste­ty! Kul­tu­ra Ir­land­czy­ka sta­no­wi za­da­nie, do któ­re­go na­le­ży się za­brać czymś w ro­dza­ju mo­ral­nej mo­ty­ki uży­wa­nej na tor­fo­wi­skach. Po­wie­dzia­łem mu, że sko­ro pra­cu­je tak cięż­ko ko­piąc torf, po­trze­bu­je ko­niecz­nie so­lid­nych bu­tów i gru­be­go ubra­nia, któ­re i tak nie­ba­wem ro­bią się brud­ne i ule­ga­ją znisz­cze­niu. Na­to­miast ja no­szę lek­kie buty i cien­kie ubra­nie kosz­tu­ją­ce mniej niż po­ło­wę tego, acz­kol­wiek może jego zda­niem ubra­ny je­stem jak dżen­tel­men (co jed­nak mija się z praw­dą), a gdy­bym chciał, mógł­bym w go­dzi­nę czy dwie – nie pra­cu­jąc, tyl­ko za­ży­wa­jąc roz­ryw­ki – zła­pać tyle ryb, ile bym po­trze­bo­wał na dwa dni, albo za­ro­bić na ty­go­dnio­we utrzy­ma­nie. Gdy­by on i jego ro­dzi­na chcie­li żyć w pro­sto­cie, mo­gli­by wszy­scy cho­dzić la­tem na ja­go­dy dla przy­jem­no­ści. Na to John wes­tchnął cięż­ko, jego żona zaś pa­trzy­ła przed sie­bie pod­parł­szy się pod boki, i obo­je wy­glą­da­li tak, jak­by się za­sta­na­wia­li, czy mają na po­czą­tek dość ka­pi­ta­łu, aby obrać po­dob­ną dro­gę, lub też czy umie­ją na tyle ra­cho­wać, aby prze­pro­wa­dzić ją do koń­ca. Idea ta pły­nę­ła ku nim niby sta­tek we­dług kur­su i logu, lecz nie wi­dzie­li ja­sno, jak­że­by dali radę za­wi­nąć nim do por­tu, dla­te­go też przy­pusz­czam, że na­dal dziel­nie na swój spo­sób bo­ry­ka­ją się z ży­ciem, sta­wia­jąc mu czo­ło, wal­cząc za­wzię­cie, nie po­tra­fiąc roz­sa­dzić jego ma­syw­nych ko­lumn cien­kim kli­nem, aby roz­sy­pa­ły się na ka­wał­ki – uwa­ża­jąc, że z ży­ciem na­le­ży się ob­cho­dzić bru­tal­nie, po­dob­nie jak z ostem. Wsze­la­ko wal­ka ta dzia­ła dru­zgo­cą­co na ich nie­ko­rzyść, al­bo­wiem nie­ste­ty, brak ra­chun­ku w ży­ciu Joh­na Fiel­da do­pro­wa­dza go do klę­ski.



„Czy pan cho­dzi cza­sa­mi na ryby?”, za­py­ta­łem. „Ależ tak, od cza­su do cza­su ła­pię ich całą mi­skę, na ogół do­brych oko­ni.” „A na jaką przy­nę­tę?” „Naj­pierw ła­pię na ro­ba­ki sie­je, a po­tem na sie­je oko­nie.” „John, le­piej już idź”, ode­zwa­ła się jego żona, któ­rej twarz roz­bły­sła na­dzie­ją, John jed­nak za­opo­no­wał.

Ule­wa już mi­nę­ła, a tę­cza nad la­sa­mi na wscho­dzie za­po­wia­da­ła po­god­ny wie­czór, po­sta­no­wi­łem za­tem odejść. Gdy wy­sze­dłem z cha­ty, po­pro­si­łem o wodę do pi­cia ma­jąc na­dzie­ję, że zer­k­nę w głąb stud­ni, aby do­koń­czyć oglę­dzin tego do­mo­stwa. Lecz nie­ste­ty, uj­rza­łem na dnie grzą­ski pia­sek, a do tego ze­rwa­ny sznur i bez­pow­rot­nie stra­co­ne wia­dro. Tym­cza­sem ko­bie­ta wy­bra­ła od­po­wied­nie na­czy­nie ku­chen­ne, sta­ra­ła się przede­sty­lo­wać wodę i po dłu­giej zwło­ce spo­wo­do­wa­nej po­trze­bą kon­sul­ta­cji po­da­ła ją spra­gnio­ne­mu– taką jesz­cze nie ochło­dzo­ną i nie usta­ła. Dzię­ki tej brei utrzy­mu­je się tu­taj ży­cie, po­my­śla­łem i przy­my­ka­jąc oczy oraz zręcz­nie uni­ka­jąc bru­dów, za­czerp­ną­łem spod po­wierzch­ni naj­so­lid­niej­szy z ły­ków, pi­jąc za praw­dzi­wą go­ścin­ność. Nie pło­szę się, gdy idzie o za­cho­wa­nie do­brych ma­nier.

Wy­cho­dzi­łem po desz­czu spod go­ścin­ne­go da­chu Ir­land­czy­ka kie­ru­jąc swe kro­ki z po­wro­tem nad staw, al­bo­wiem spiesz­no mi było do ło­wie­nia mło­dych szczu­pa­ków – plu­ska­ją­cych się na ustron­nych łą­kach, trzę­sa­wi­skach i ba­gnach, w za­po­mnia­nych i dzi­kich za­kąt­kach – lecz w pew­nej chwi­li wy­da­ło mi się to try­wial­ne, mnie, któ­ry kształ­ci­łem się w szko­le i na uczel­ni; acz­kol­wiek gdy zbie­ga­łem ze wzgó­rza w stro­nę czer­wie­nie­ją­ce­go za­cho­du, nad ra­mie­niem ma­jąc tę­czę, a w uszach lek­kie dzwo­nie­nie, któ­re nio­sło się przez przej­rzy­ste po­wie­trze nie wia­do­mo skąd, mój Do­bry Duch jak gdy­by mó­wił: chodź na ryby i po­luj wszę­dzie do­oko­ła, dzień po dniu, za­ta­czaj co­raz szer­sze krę­gi i bez oba­wy za­ży­waj od­po­czyn­ku nad wie­lu stru­mie­nia­mi i przy pa­le­ni­skach. „Pa­mię­taj o swo­im Stwór­cy w kwie­cie swo­je­go wie­ku.”[307] Wsta­waj wol­ny od trosk przed świ­tem i po­szu­kuj przy­gód. Niech po­łu­dnie za­sta­nie cię nad in­ny­mi je­zio­ra­mi, a noc za­sko­czy gdzie­kol­wiek, gdzie bę­dziesz się czuł jak w domu. Nie ist­nie­ją pola więk­sze od tu­tej­szych ani za­ję­cia bar­dziej god­ne ani­że­li te, któ­re moż­na tu­taj upra­wiać. Ro­śnij dzi­ko, zgod­nie ze swą na­tu­rą, po­dob­ny do owych tu­rzyc i za­ro­śli, któ­re ni­g­dy nie zmie­nią się w an­giel­ską tra­wę. Nie­chaj grzmot się prze­ta­cza – cóż, je­śli gro­zi znisz­cze­niem zbio­rów far­me­ra? Wszak nie przy­cho­dzi w tej spra­wie do cie­bie. Schroń się pod chmu­rą, pod­czas gdy inni ucie­ka­ją na wozy i do szop. Nie­chaj za­pew­nie­nie so­bie środ­ków do ży­cia nie bę­dzie two­im za­wo­dem, lecz roz­ryw­ką. Ciesz się zie­mią, nie po­sia­daj jej jed­nak na wła­sność. Z bra­ku ini­cja­ty­wy i wia­ry lu­dzie są tam, gdzie są, sprze­da­ją i ku­pu­ją, pę­dzą ży­cie nie­wol­ni­ków. Och, Far­mo Ba­ke­ra!

Oko­li­ca, gdzie rzecz naj­war­to­ściow­sza,
To ten nie­win­ny pro­myk słoń­ca.
* * *
Nikt nie bie­gnie się ba­wić
Na ogro­dzo­nej twej łące.
* * *
Do spo­rów z ludź­mi nie masz ty po­wo­du,
Wąt­pli­wo­ści nie drę­czą cię z wie­czo­ra ni z rana,
Tak ła­god­na dzi­siaj, jak by­łaś za mło­du,
W zwy­kłe suk­no, a jak­by w ga­bar­dy­nę odzia­na.
* * *
Wy, co ko­cha­cie, na­dejdź­cie,
I wy nie­na­wi­dzą­cy,
Dzia­two od Go­łę­bi­cy Naj­święt­szej,
I prze­ciw pań­stwu spi­skow­cy,
I nie­chaj wa­sze kno­wa­nia
Za­wi­sną na drzew ko­na­rach![308]

Lu­dzie wra­ca­ją bo­jaź­li­wie wie­czo­rem do domu za­le­d­wie z są­sied­nie­go pola czy uli­cy, gdzie stra­szą echa ich do­mo­stwa, to­też i ży­cie ich mar­nie­je, od­dy­cha­ją bo­wiem wciąż od nowa tym sa­mym po­wie­trzem; ich cie­nie ran­kiem i wie­czo­rem się­ga­ją da­lej ani­że­li kro­ki, któ­re po­sta­wi­li w cią­gu dnia. Do domu po­win­ni­śmy wra­cać z da­le­kich stron, po prze­ży­ciu przy­gód i po­ko­na­niu nie­bez­pie­czeństw, po zro­bie­niu co­dzien­nie no­wych od­kryć – po­win­ni­śmy wra­cać z no­wy­mi do­świad­cze­nia­mi i wła­ści­wo­ścia­mi.

Za­nim do­tar­łem do sta­wu, po­ja­wił się John Field, przy­gna­ny ja­kimś no­wym im­pul­sem, al­bo­wiem zmie­nił za­mia­ry i po­rzu­cił ko­pa­nie tor­fu przed za­cho­dem. Lecz, bie­da­czy­sko, tyl­ko spło­szył kil­ka ryb, pod­czas gdy ja na­ła­pa­łem cały ich sznur, na co oświad­czył, że ta­kie już jego szczę­ście. Acz­kol­wiek gdy za­mie­ni­li­śmy się miej­sca­mi w łód­ce, szczę­ście też się prze­sia­dło. Bied­ny John Field! – ufam, że tego nie prze­czy­ta, chy­ba że po to, aby cze­goś się na­uczyć – w tym pry­mi­tyw­nym no­wym kra­ju chce żyć w spo­sób przy­wie­zio­ny ze sta­re­go kra­ju: uwa­ża, że oko­nie na­le­ży ło­wić na sie­je. Przy­zna­ję, że nie­kie­dy to do­bra przy­nę­ta. Bie­dak, któ­ry ma wy­łącz­nie wła­sny ho­ry­zont, któ­ry uro­dził się, aby żyć w ubó­stwie, spad­ko­bier­ca ir­landz­kiej bie­dy i mar­ne­go ży­cia, ze swo­ją Ada­mo­wą bab­ką i za­ba­gnio­nym spo­so­bem by­cia nie sta­nie na nogi w tym świe­cie – ani on, ani jego po­tom­ko­wie – do­pó­ki u bro­dzą­cych, płe­two­wa­tych, brną­cych przez tor­fo­wi­ska stóp nie wy­ro­sną im skrzy­dła jak Mer­ku­re­mu.


 


[299] Wal­hal­la – w mi­to­lo­gii skan­dy­naw­skiej sala nie­śmier­tel­nych, do któ­rej wpusz­cza­ne są du­sze bo­ha­te­rów po­le­głych w bi­twie.

[300] Cho­dzi o go­łę­bie wę­drow­ne, któ­re nie­gdyś wy­stę­po­wa­ły tak licz­nie, iż set­ki ich wy­tę­pio­no, tak że w cza­sach Tho­re­au były już ga­tun­kiem wy­mar­łym.

[301] Jest to oczy­wi­ście nie­moż­li­we. Jed­nak­że Char­les D. Ste­ward w A Word for Tho­re­au („Atlan­tic Mon­th­ly”, CL VI, 1935) usi­łu­je nas prze­ko­nać, że Tho­re­au mógł tego do­świad­czyć.

[302] Be­nve­nu­to Cel­li­ni (1500-71) – zna­ny wło­ski ar­ty­sta rzeź­biarz.

[303] Sant’ An­ge­lo – Mau­zo­leum Ha­dria­na w Rzy­mie, zna­ne pod na­zwą Zam­ku św. Anio­ła.

[304] Wil­liam El­le­ry Chan­ning, Ba­ker Farm (z drob­ny­mi zmia­na­mi Tho­re­au). Prze­ło­żył Piotr Som­mer.

[305] Wil­liam El­le­ry Chan­ning, Ba­ker Farm (rów­nież z drob­ny­mi zmia­na­mi Tho­re­au). Prze­ło­żył Piotr Som­mer.

[306] We­dług mi­to­lo­gii grec­kiej Sy­bil­la mo­gła żyć tyle lat, ile ziar­nek pia­sku trzy­ma­ła w dło­ni. Im była star­sza, tym bar­dziej ro­bi­ła się zmi­ze­ro­wa­na i zgrzy­bia­ła.

[307] Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Ka­zno­dziei Sa­lo­mo­na 12, 1

[308] Wil­liam El­le­ry Chan­ning, Ba­ker Farm (rów­nież z drob­ny­mi zmia­na­mi). Prze­ło­żył Piotr Som­mer.

SZCZYTNE ZASADY

Gdy o zu­peł­nym zmro­ku wró­ci­łem przez las do domu z ry­ba­mi na­ni­za­ny­mi na sznu­rek w jed­nej ręce, w dru­giej zaś wlo­kąc za sobą drąg, przez ścież­kę prze­mknął ukrad­kiem świ­stak. Prze­szył mnie oso­bli­wy dreszcz dzi­kie­go za­chwy­tu i ogar­nę­ła prze­moż­na po­ku­sa, aby go zła­pać i po­żreć na su­ro­wo; nie dla­te­go abym był głod­ny, łak­ną­łem je­dy­nie owe­go po­sma­ku dzi­ko­ści. Od­kąd za­miesz­ka­łem nad sta­wem, raz czy dwa przy­ła­pa­łem się na tym, że z dziw­nym bra­kiem opa­no­wa­nia ob­la­tu­ję las ni­czym na wpół za­gło­dzo­ny pies, w po­szu­ki­wa­niu ja­kiejś dzi­czy­zny do po­żar­cia, i nie było kęsa, któ­ry oka­zał­by się dla mnie zbyt su­ro­wy czy pier­wot­ny. Naj­dzik­sze sce­ny sta­ły się oso­bli­wie zna­jo­me. Po­dob­nie jak więk­szość lu­dzi znaj­du­ję w so­bie po­ciąg za­rów­no do wznio­ślej­sze­go – czy ina­czej mó­wiąc – du­cho­we­go ży­cia, jak i do sfe­ry pry­mi­tyw­nej i dzi­kiej, lecz obie jed­na­ko­wo po­wa­żam. Ko­cham dzi­kość nie mniej niż do­bro. Wciąż po­cią­ga mnie ło­wie­nie ryb, al­bo­wiem to­wa­rzy­szy mu at­mos­fe­ra ży­wio­ło­wej przy­go­dy. Nie­kie­dy lu­bię spę­dzić dzień po­dob­nie jak zwie­rzę­ta, aby brać ży­cie gar­ścia­mi. Temu za­ję­ciu oraz po­lo­wa­niu w mło­dym wie­ku za­wdzię­czam chy­ba naj­bliż­sze ob­co­wa­nie z przy­ro­dą. Wcze­śnie nas one za­zna­ja­mia­ją z oko­li­cą i skła­nia­ją do prze­by­wa­nia na ło­nie Na­tu­ry, pod­czas gdy w in­nym wy­pad­ku mało by­śmy ją w mło­do­ści zna­li. Ry­ba­cy, my­śli­wi, drwa­le i inni lu­dzie, któ­rzy spę­dza­ją ży­cie wśród pól i la­sów, sami są w pew­nym sen­sie cząst­ką Na­tu­ry i czę­sto pod­czas przerw w pra­cy mają lep­szą spo­sob­ność ob­ser­wo­wać jej taj­ni­ki ani­że­li fi­lo­zo­fo­wie czy na­wet po­eci zbli­ża­ją­cy się do niej peł­ni ocze­ki­wań. Ona bo­wiem nie boi im się po­ka­zać w peł­nej kra­sie. Ten, kto po­dró­żu­je przez pre­rię, jest na­tu­ral­nie my­śli­wym, kto pły­nie gór­nym bie­giem Mis­so­uri i Co­lum­bii – tra­pe­rem, kto zaś łowi przy Wo­do­spa­dzie Świę­tej Ma­rii[309] – ry­ba­kiem. Ten, kto jest tyl­ko po­dróż­ni­kiem, uczy się wszyst­kie­go z dru­giej ręki, i to po­ło­wicz­nie, a za­tem kiep­ski z nie­go au­to­ry­tet. In­te­re­su­ją nas nade wszyst­ko ra­por­ty na­uko­we na te­mat tego, co lu­dzie owi zna­ją już z prak­ty­ki lub in­stynk­tow­nie, al­bo­wiem tyl­ko wów­czas dają one praw­dzi­wy ob­raz na­tu­ry ludz­kiej i mogą słu­żyć za re­la­cję o ludz­kich do­świad­cze­niach.

Mylą się ci, któ­rzy do­wo­dzą, że Jan­kes nie­wie­le ma roz­ry­wek, po­nie­waż usta­no­wio­no tyl­ko kil­ka świąt pań­stwo­wych, i że nasi męż­czyź­ni i chłop­cy nie gra­ją w tyle gier, ile zna­nych jest w An­glii, po­nie­waż u nas pry­mi­tyw­niej­sze, z ustron­ny­mi miej­sca­mi zwią­za­ne roz­ryw­ki, ja­ki­mi są: my­śli­stwo, ło­wie­nie ryb i tym po­dob­ne, nie ustą­pi­ły jesz­cze miej­sca grom. Wszy­scy spo­śród ró­wie­śni­ków w No­wej An­glii no­si­li śru­tów­kę na ra­mie­niu mię­dzy dzie­sią­tym a czter­na­stym ro­kiem ży­cia, a te­re­ny ich po­lo­wań i ło­wów nie były ogra­ni­czo­ne jak re­zer­wa­ty an­giel­skie­go ary­sto­kra­ty, lecz jesz­cze bar­dziej bez­kre­sne ani­że­li kró­le­stwo czło­wie­ka dzi­kie­go. Nic więc dziw­ne­go, że chłop­cy nie po­zo­sta­wa­li czę­ściej się ba­wić na bło­niach. Wpraw­dzie zmia­ny już za­cho­dzą, lecz nie tyle dzię­ki wzro­sto­wi hu­ma­ni­ta­ry­zmu, ile z po­wo­du nie­do­stat­ku zwie­rzy­ny, my­śli­wy bo­wiem – nie wy­łą­cza­jąc człon­ków To­wa­rzy­stwa Hu­ma­ni­tar­ne­go – jest chy­ba naj­więk­szym przy­ja­cie­lem zwie­rząt, na któ­re po­lu­je.

Po­nad­to, miesz­ka­jąc nad sta­wem, mia­łem cza­sem ocho­tę uroz­ma­icić swój wikt do­da­jąc do ja­dło­spi­su rybę. Ło­wi­łem ryby kie­ro­wa­ny do­praw­dy tą samą po­trze­bą co pierw­si ry­ba­cy. Na­wet gdy­bym chciał ją w so­bie zwal­czyć z ja­kichś po­bu­dek hu­ma­ni­tar­nych, nie by­ły­by czy­ste i wy­pły­wa­ły­by ra­czej z mo­jej fi­lo­zo­fii ani­że­li uczuć. Mó­wię te­raz tyl­ko o ło­wie­niu ryb, al­bo­wiem do po­lo­wa­nia na ptac­two daw­no mia­łem od­mien­ny sto­su­nek i sprze­da­łem strzel­bę, za­nim za­miesz­ka­łem w le­sie. Nie że­bym był mniej hu­ma­ni­tar­ny niż inni, lecz nie za­uwa­ży­łem, aby moje uczu­cia były szcze­gól­nie po­ru­szo­ne. Nie ża­ło­wa­łem ani ryb, ani ro­ba­ków. Ło­wie­nie sta­no­wi­ło mój na­wyk. Co się ty­czy po­lo­wa­nia na dzi­kie ptac­two, to w ostat­nich la­tach, gdy no­si­łem strzel­bę, mia­łem wy­mów­kę, że stu­diu­ję or­ni­to­lo­gię i po­szu­ku­ję tyl­ko nie­zna­nych albo rzad­kich pta­ków. Jak te­raz ato­li przy­zna­ję, ist­nie­je sub­tel­niej­szy spo­sób stu­dio­wa­nia or­ni­to­lo­gii. Wy­ma­ga po­świę­ce­nia o tyle więk­szej uwa­gi zwy­cza­jom pta­ków, że – choć­by tyl­ko z tego po­wo­du – wolę za­nie­chać śru­tów­ki. Jed­nak­że mimo obiek­cji na­tu­ry hu­ma­ni­tar­nej, zmu­szo­ny je­stem wąt­pić, czy kie­dy­kol­wiek owe spor­ty za­stą­pi się rów­nie war­to­ścio­wy­mi. Prze­to gdy kil­ku za­nie­po­ko­jo­nych przy­ja­ciół py­ta­ło mnie o radę, czy po­win­ni po­zwo­lić swo­im sy­nom po­lo­wać, od­po­wie­dzia­łem: „tak”, pa­mię­ta­jąc, że była to jed­na z naj­lep­szych stron mo­jej edu­ka­cji. Zrób­cie z nich my­śli­wych, rze­kłem, ale w mia­rę moż­li­wo­ści za­dbaj­cie, aby naj­pierw trak­to­wa­li to je­dy­nie po spor­to­we­mu, do­pie­ro zaś po­tem sta­li się zna­ko­mi­ty­mi my­śli­wy­mi, któ­rzy w tej czy in­nej le­śnej głu­szy nie znaj­dą wśród zwie­rzy­ny rów­ne­go so­bie prze­ciw­ni­ka – zrób­cie z nich i my­śli­wych, i ry­ba­ków lu­dzi[310]. Jak do­tąd je­stem tego sa­me­go zda­nia co mnisz­ka u Chau­ce­ra:

I nie przej­mo­wał się ta­kim prze­są­dem,
Ja­ko­by świę­tym nie mógł być my­śli­wy.[311]

Za­rów­no w hi­sto­rii po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka, jak i ca­łe­go ga­tun­ku ludz­kie­go ist­nie­je okres, w któ­rym my­śli­wi ucho­dzą za „naj­lep­szych lu­dzi,” we­dle okre­śle­nia Al­gon­ki­nów. Nad chłop­cem, któ­ry ni­g­dy nie od­dał strza­łu, mo­że­my się tyl­ko li­to­wać; nie ma on dzię­ki temu wię­cej uczuć hu­ma­ni­tar­nych, na­to­miast po­waż­nie za­nie­dba­no jego edu­ka­cję. Tak też od­po­wie­dzia­łem, py­ta­ny, czy za­pa­lo­nym mło­dzień­com na­le­ży po­zwo­lić na upra­wia­nie my­śli­stwa, od­po­wie­dzia­łem w prze­ko­na­niu, że szyb­ko mi­nie im za­pał. Żad­na isto­ta ludz­ka wy­ro­sła z bez­myśl­ne­go wie­ku chło­pię­ce­go nie za­mor­du­je bez po­wo­du żad­ne­go stwo­rze­nia, obo­je bo­wiem mają ta­kie samo pra­wo do ży­cia. Bli­ski koń­ca za­jąc pła­cze jak dziec­ko. Mat­ki ostrze­gam, że nie za­wsze w swo­ich sym­pa­tiach kie­ru­ję się zwy­kły­mi wzglę­da­mi fi­lan­tro­pij­ny­mi.

Ta­kie naj­czę­ściej bywa wpro­wa­dze­nie mło­de­go czło­wie­ka w las i w naj­bar­dziej pier­wot­ną sfe­rę jego wła­snej oso­bo­wo­ści. Naj­pierw prze­mie­rza ostę­py jako my­śli­wy i ry­bak, a w koń­cu Je­śli nosi w so­bie za­ląż­ki lep­sze­go ży­cia, do­strze­ga swo­je wła­ści­we cele – jako po­eta albo może przy­rod­nik – i po­rzu­ca strzel­bę oraz węd­kę. Na­dal więk­szość męż­czyzn na za­wsze po­zo­sta­je pod tym wzglę­dem mło­dzień­ca­mi. W nie­któ­rych kra­jach pa­stor na po­lo­wa­niu to nie­rzad­ki wi­dok. Może i do­bry z nie­go owcza­rek, ali­ści da­le­ko mu do Do­bre­go Pa­ste­rza. Ze zdzi­wie­niem stwier­dzi­łem, że nie­wąt­pli­wie je­dy­nym za­ję­ciem, poza ści­na­niem drze­wa, rą­ba­niem lodu czy tym po­dob­ną ro­bo­tą, ja­kie kie­dy­kol­wiek, o ile mi wia­do­mo, za­trzy­ma­ło na całe pół dnia nad Wal­de­nem ko­goś z miesz­kań­ców mo­je­go mia­stecz­ka – bio­rę pod uwa­gę za­rów­no oj­ców, jak i dzie­ci – było, z jed­nym wy­jąt­kiem, ło­wie­nie ryb. Na ogół – mimo że przez cały czas mie­li spo­sob­ność pa­trze­nia na staw – nie uwa­ża­li, że sprzy­ja im szczę­ście ani że otrzy­mu­ją go­dzi­wą za­pła­tę za pra­cę, o ile nie zło­wi­li dłu­gie­go sznu­ra ryb. Mo­gli cho­dzić tam ty­siąc razy, za­nim osiadł­by na dnie wznie­co­ny przez węd­kę muł do­wo­dząc, że cel ich ło­wie­nia był czy­sty, lecz nie­wąt­pli­wie taki oczysz­cza­ją­cy pro­ces za­cho­dził­by przez cały czas. Gu­ber­na­tor i jego do­rad­cy sła­bo pa­mię­ta­ją staw, na ryby bo­wiem cho­dzi­li w dzie­ciń­stwie. Te­raz zaś są zbyt sta­rzy i do­stoj­ni, aby ło­wić, prze­to już ni­g­dy le­piej sta­wu nie po­zna­ją. Jed­nak­że oni też spo­dzie­wa­ją się pójść osta­tecz­nie do nie­ba. Je­śli Izba Pra­wo­daw­cza in­te­re­su­je się sta­wem, to głów­nie po to, aże­by re­gu­lo­wać licz­bę za­rzu­ca­nych tam ha­czy­ków, nie ma po­ję­cia ato­li o ha­czy­ku naj­lep­szym z naj­lep­szych, któ­rym moż­na zło­wić sam staw, bio­rąc Izbę Pra­wo­daw­czą na przy­nę­tę. Za­tem na­wet w spo­łe­czeń­stwach cy­wi­li­zo­wa­nych roz­wi­ja­ją­cy się em­brion ludz­ki prze­cho­dzi przez sta­dium ło­wiec­twa.


Date: 2016-01-14; view: 820


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 22 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 24 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)