Pewnego popołudnia wybrałem się na ryby nad staw Fair Haven. Szedłem przez las, aby uzupełnić swoją skąpą porcję warzyw. Droga moja prowadziła przez Przyjemną Łąkę sąsiadującą z Farmą Bakera, owym ustroniem opiewanym przez poetę następująco:
Wejściem – poletko miłe, co otwiera drogę, A omszałe dzisiaj drzewa owocowe Rdzawemu je oddają strumykowi, który Opanowały gładkie piżmoszczury, I ruchliwy pstrąg, Co pruje wodę w krąg.[304]
Zanim zamieszkałem nad Waldenem, myślałem o osiedleniu się właśnie tam. „Kradłem” jabłka, skakałem przez strumień, płoszyłem piżmoszczury i pstrągi. Było to jedno z owych popołudni, które wydają się nieskończenie długie, w które wiele może się wydarzyć, skoro minie spora część przeznaczonego nam życia, chociaż zaczynałem owo popołudnie akurat wtedy, gdy połowa mojego życia już upłynęła. W pewnej chwili nadciągnęła ulewa i zmusiła mnie do stania pół godziny pod sosną i spiętrzania gałęzi nad głową, którą przykryłem chustką. A gdy w końcu zarzuciłem raz wędkę nad sitowiem rosnącym w wodzie na wysokość mojego pasa, nagle znalazłem się w cieniu chmury i z taką siłą zaczął się przetaczać grzmot, że mogłem jedynie mu się przysłuchiwać. Bogowie muszą być dumni, pomyślałem, że takimi rozszczepionymi błyskami rozgromili nie uzbrojonego rybaka. Pobiegłem zatem pośpiesznie do najbliższej chaty, która stała oddalona o pół mili od jakiejkolwiek drogi, za to o wiele bliżej stawu, i od dawna była nie zamieszkana.
Tu dom poeta budował, W dawno minionych latach, Lecz spójrz, ku upadkowi Chyli się skromna chata.[305]
Tak baje Muza. Lecz w chacie, jak się okazało, mieszkał teraz John Field, Irlandczyk, z żoną i kilkorgiem dzieci w różnym wieku – od chłopca o szerokiej twarzy, który pomagał ojcu w pracy, a teraz przybiegł obok niego z moczarów, aby schronić się przed deszczem, do pomarszczonego, przypominającego Sybillę[306] niemowlęcia o stożkowatej głowie, które siedziało u ojca na kolanach, zupełnie jak w pałacach szlachetnych rodów, i korzystało z przywileju dziecka wpatrując się natarczywie w nieznajomego w swoim domu przesiąkniętym wilgocią i nędzą, jak gdyby przekonane, że jest ostatnim ze szlachetnej linii, że jest nadzieją i ośrodkiem zainteresowania świata, a nie biednym, zagłodzonym brzdącem Johna Fielda. Siedzieliśmy tak razem pod tą częścią sufitu, która najmniej przeciekała, podczas gdy na dworze lał deszcz i huczały grzmoty. Siedziałem tam wiele razy na długo przedtem, zanim zbudowano statek, którym ta rodzina przypłynęła do Ameryki. Uczciwym, zaharowanym, lecz niewątpliwie niezaradnym człowiekiem był John Field, a jego żona równie dzielnie gotowała kolejne obiady w czeluściach tutejszego wysokiego pieca. O okrągłej tłustej twarzy i odsłoniętej piersi, nadal ufna, że pewnego dnia jej życie odmieni się na lepsze, trzymała w ręce nieodłączną ścierkę na kiju, lecz nigdzie nie można było się dopatrzyć widocznych tego rezultatów. Niby członkowie rodziny, po izbie przechadzały się kurczaki, które także skryły się przed deszczem, zbyt upodobnione do ludzi, moim zdaniem, aby mogły się dobrze upiec. Stały patrząc mi w oczy albo znacząco dziobały przy moim bucie. Tymczasem gospodarz opowiedział mi swoją historię, jak ciężko pracuje dla farmera z sąsiedztwa, „grzęznąc” przy przekopywaniu łąki łopatą lub specjalną motyką używaną na torfowiskach, za stawkę dziesięciu dolarów od akra oraz dzierżawę tej urodzajnej ziemi przez rok. Jego synek o szerokiej twarzy pracował radośnie u boku ojca nie zdając sobie sprawy, jak nędzny interes zrobił ten drugi. Usiłowałem przekazać mu swoje doświadczenia mówiąc, że jest jednym z moich najbliższych sąsiadów i że ja, który przyszedłem tu na ryby i wyglądam jak próżniak, również zapewniam sobie utrzymanie w podobny jak on sposób, że mieszkam w jasnym, ciasnym i czystym domu nie kosztującym chyba więcej aniżeli roczny czynsz za taką ruinę jak ta jego, że mógłby sobie w miesiąc czy dwa zbudować własny pałac, że nie używam herbaty, kawy, masła, mleka ani świeżego mięsa, toteż nie muszę na nie pracować, a nie pracując ciężko nie muszę dużo jeść, żywność zatem prawie nic mnie nie kosztuje. Tymczasem jeśli on zaczyna od herbaty, kawy, masła, mleka i wołowiny, musi pracować ciężko, aby móc za nie zapłacić, a pracując ciężko musi z kolei dużo jeść, aby podreperować straty w organizmie – toteż nie ma żadnej różnicy, a właściwie jest wielka, albowiem rozgoryczony, marnuje życie wdając się w ten interes. Wszelako on uważał, że i tak zyskał na przyjeździe do Ameryki, gdyż tu można codziennie pić herbatę i kawę oraz jadać mięso. Aliści jedyną prawdziwą Ameryką jest kraj, w którym możesz poszukiwać takiego sposobu życia, jaki pozwoli ci się bez nich obyć, kraj, w którym państwo nie usiłuje zmusić cię do popierania niewolnictwa, wojny i innych kosztownych zbytków, będących bezpośrednim lub pośrednim wynikiem spożywania takich rzeczy. Celowo bowiem rozmawiałem z Irlandczykiem tak, jakby był filozofem lub pragnął nim być. Cieszyłbym się, gdyby ludzie postanowili pozostawić wszystkie łąki na ziemi w stanie dzikim, aby w ten sposób rozpocząć okupywanie swych win. Człowiek nie będzie potrzebował uczyć się historii, aby wiedzieć, co jest najlepsze dla jego własnej kultury. Lecz niestety! Kultura Irlandczyka stanowi zadanie, do którego należy się zabrać czymś w rodzaju moralnej motyki używanej na torfowiskach. Powiedziałem mu, że skoro pracuje tak ciężko kopiąc torf, potrzebuje koniecznie solidnych butów i grubego ubrania, które i tak niebawem robią się brudne i ulegają zniszczeniu. Natomiast ja noszę lekkie buty i cienkie ubranie kosztujące mniej niż połowę tego, aczkolwiek może jego zdaniem ubrany jestem jak dżentelmen (co jednak mija się z prawdą), a gdybym chciał, mógłbym w godzinę czy dwie – nie pracując, tylko zażywając rozrywki – złapać tyle ryb, ile bym potrzebował na dwa dni, albo zarobić na tygodniowe utrzymanie. Gdyby on i jego rodzina chcieli żyć w prostocie, mogliby wszyscy chodzić latem na jagody dla przyjemności. Na to John westchnął ciężko, jego żona zaś patrzyła przed siebie podparłszy się pod boki, i oboje wyglądali tak, jakby się zastanawiali, czy mają na początek dość kapitału, aby obrać podobną drogę, lub też czy umieją na tyle rachować, aby przeprowadzić ją do końca. Idea ta płynęła ku nim niby statek według kursu i logu, lecz nie widzieli jasno, jakżeby dali radę zawinąć nim do portu, dlatego też przypuszczam, że nadal dzielnie na swój sposób borykają się z życiem, stawiając mu czoło, walcząc zawzięcie, nie potrafiąc rozsadzić jego masywnych kolumn cienkim klinem, aby rozsypały się na kawałki – uważając, że z życiem należy się obchodzić brutalnie, podobnie jak z ostem. Wszelako walka ta działa druzgocąco na ich niekorzyść, albowiem niestety, brak rachunku w życiu Johna Fielda doprowadza go do klęski.
„Czy pan chodzi czasami na ryby?”, zapytałem. „Ależ tak, od czasu do czasu łapię ich całą miskę, na ogół dobrych okoni.” „A na jaką przynętę?” „Najpierw łapię na robaki sieje, a potem na sieje okonie.” „John, lepiej już idź”, odezwała się jego żona, której twarz rozbłysła nadzieją, John jednak zaoponował.
Ulewa już minęła, a tęcza nad lasami na wschodzie zapowiadała pogodny wieczór, postanowiłem zatem odejść. Gdy wyszedłem z chaty, poprosiłem o wodę do picia mając nadzieję, że zerknę w głąb studni, aby dokończyć oględzin tego domostwa. Lecz niestety, ujrzałem na dnie grząski piasek, a do tego zerwany sznur i bezpowrotnie stracone wiadro. Tymczasem kobieta wybrała odpowiednie naczynie kuchenne, starała się przedestylować wodę i po długiej zwłoce spowodowanej potrzebą konsultacji podała ją spragnionemu– taką jeszcze nie ochłodzoną i nie ustała. Dzięki tej brei utrzymuje się tutaj życie, pomyślałem i przymykając oczy oraz zręcznie unikając brudów, zaczerpnąłem spod powierzchni najsolidniejszy z łyków, pijąc za prawdziwą gościnność. Nie płoszę się, gdy idzie o zachowanie dobrych manier.
Wychodziłem po deszczu spod gościnnego dachu Irlandczyka kierując swe kroki z powrotem nad staw, albowiem spieszno mi było do łowienia młodych szczupaków – pluskających się na ustronnych łąkach, trzęsawiskach i bagnach, w zapomnianych i dzikich zakątkach – lecz w pewnej chwili wydało mi się to trywialne, mnie, który kształciłem się w szkole i na uczelni; aczkolwiek gdy zbiegałem ze wzgórza w stronę czerwieniejącego zachodu, nad ramieniem mając tęczę, a w uszach lekkie dzwonienie, które niosło się przez przejrzyste powietrze nie wiadomo skąd, mój Dobry Duch jak gdyby mówił: chodź na ryby i poluj wszędzie dookoła, dzień po dniu, zataczaj coraz szersze kręgi i bez obawy zażywaj odpoczynku nad wielu strumieniami i przy paleniskach. „Pamiętaj o swoim Stwórcy w kwiecie swojego wieku.”[307] Wstawaj wolny od trosk przed świtem i poszukuj przygód. Niech południe zastanie cię nad innymi jeziorami, a noc zaskoczy gdziekolwiek, gdzie będziesz się czuł jak w domu. Nie istnieją pola większe od tutejszych ani zajęcia bardziej godne aniżeli te, które można tutaj uprawiać. Rośnij dziko, zgodnie ze swą naturą, podobny do owych turzyc i zarośli, które nigdy nie zmienią się w angielską trawę. Niechaj grzmot się przetacza – cóż, jeśli grozi zniszczeniem zbiorów farmera? Wszak nie przychodzi w tej sprawie do ciebie. Schroń się pod chmurą, podczas gdy inni uciekają na wozy i do szop. Niechaj zapewnienie sobie środków do życia nie będzie twoim zawodem, lecz rozrywką. Ciesz się ziemią, nie posiadaj jej jednak na własność. Z braku inicjatywy i wiary ludzie są tam, gdzie są, sprzedają i kupują, pędzą życie niewolników. Och, Farmo Bakera!
Okolica, gdzie rzecz najwartościowsza, To ten niewinny promyk słońca. * * * Nikt nie biegnie się bawić Na ogrodzonej twej łące. * * * Do sporów z ludźmi nie masz ty powodu, Wątpliwości nie dręczą cię z wieczora ni z rana, Tak łagodna dzisiaj, jak byłaś za młodu, W zwykłe sukno, a jakby w gabardynę odziana. * * * Wy, co kochacie, nadejdźcie, I wy nienawidzący, Dziatwo od Gołębicy Najświętszej, I przeciw państwu spiskowcy, I niechaj wasze knowania Zawisną na drzew konarach![308]
Ludzie wracają bojaźliwie wieczorem do domu zaledwie z sąsiedniego pola czy ulicy, gdzie straszą echa ich domostwa, toteż i życie ich marnieje, oddychają bowiem wciąż od nowa tym samym powietrzem; ich cienie rankiem i wieczorem sięgają dalej aniżeli kroki, które postawili w ciągu dnia. Do domu powinniśmy wracać z dalekich stron, po przeżyciu przygód i pokonaniu niebezpieczeństw, po zrobieniu codziennie nowych odkryć – powinniśmy wracać z nowymi doświadczeniami i właściwościami.
Zanim dotarłem do stawu, pojawił się John Field, przygnany jakimś nowym impulsem, albowiem zmienił zamiary i porzucił kopanie torfu przed zachodem. Lecz, biedaczysko, tylko spłoszył kilka ryb, podczas gdy ja nałapałem cały ich sznur, na co oświadczył, że takie już jego szczęście. Aczkolwiek gdy zamieniliśmy się miejscami w łódce, szczęście też się przesiadło. Biedny John Field! – ufam, że tego nie przeczyta, chyba że po to, aby czegoś się nauczyć – w tym prymitywnym nowym kraju chce żyć w sposób przywieziony ze starego kraju: uważa, że okonie należy łowić na sieje. Przyznaję, że niekiedy to dobra przynęta. Biedak, który ma wyłącznie własny horyzont, który urodził się, aby żyć w ubóstwie, spadkobierca irlandzkiej biedy i marnego życia, ze swoją Adamową babką i zabagnionym sposobem bycia nie stanie na nogi w tym świecie – ani on, ani jego potomkowie – dopóki u brodzących, płetwowatych, brnących przez torfowiska stóp nie wyrosną im skrzydła jak Merkuremu.
[299] Walhalla – w mitologii skandynawskiej sala nieśmiertelnych, do której wpuszczane są dusze bohaterów poległych w bitwie.
[300] Chodzi o gołębie wędrowne, które niegdyś występowały tak licznie, iż setki ich wytępiono, tak że w czasach Thoreau były już gatunkiem wymarłym.
[301] Jest to oczywiście niemożliwe. Jednakże Charles D. Steward w A Word for Thoreau („Atlantic Monthly”, CL VI, 1935) usiłuje nas przekonać, że Thoreau mógł tego doświadczyć.
[303] Sant’ Angelo – Mauzoleum Hadriana w Rzymie, znane pod nazwą Zamku św. Anioła.
[304] William Ellery Channing, Baker Farm (z drobnymi zmianami Thoreau). Przełożył Piotr Sommer.
[305] William Ellery Channing, Baker Farm (również z drobnymi zmianami Thoreau). Przełożył Piotr Sommer.
[306] Według mitologii greckiej Sybilla mogła żyć tyle lat, ile ziarnek piasku trzymała w dłoni. Im była starsza, tym bardziej robiła się zmizerowana i zgrzybiała.
[308] William Ellery Channing, Baker Farm (również z drobnymi zmianami). Przełożył Piotr Sommer.
SZCZYTNE ZASADY
Gdy o zupełnym zmroku wróciłem przez las do domu z rybami nanizanymi na sznurek w jednej ręce, w drugiej zaś wlokąc za sobą drąg, przez ścieżkę przemknął ukradkiem świstak. Przeszył mnie osobliwy dreszcz dzikiego zachwytu i ogarnęła przemożna pokusa, aby go złapać i pożreć na surowo; nie dlatego abym był głodny, łaknąłem jedynie owego posmaku dzikości. Odkąd zamieszkałem nad stawem, raz czy dwa przyłapałem się na tym, że z dziwnym brakiem opanowania oblatuję las niczym na wpół zagłodzony pies, w poszukiwaniu jakiejś dziczyzny do pożarcia, i nie było kęsa, który okazałby się dla mnie zbyt surowy czy pierwotny. Najdziksze sceny stały się osobliwie znajome. Podobnie jak większość ludzi znajduję w sobie pociąg zarówno do wznioślejszego – czy inaczej mówiąc – duchowego życia, jak i do sfery prymitywnej i dzikiej, lecz obie jednakowo poważam. Kocham dzikość nie mniej niż dobro. Wciąż pociąga mnie łowienie ryb, albowiem towarzyszy mu atmosfera żywiołowej przygody. Niekiedy lubię spędzić dzień podobnie jak zwierzęta, aby brać życie garściami. Temu zajęciu oraz polowaniu w młodym wieku zawdzięczam chyba najbliższe obcowanie z przyrodą. Wcześnie nas one zaznajamiają z okolicą i skłaniają do przebywania na łonie Natury, podczas gdy w innym wypadku mało byśmy ją w młodości znali. Rybacy, myśliwi, drwale i inni ludzie, którzy spędzają życie wśród pól i lasów, sami są w pewnym sensie cząstką Natury i często podczas przerw w pracy mają lepszą sposobność obserwować jej tajniki aniżeli filozofowie czy nawet poeci zbliżający się do niej pełni oczekiwań. Ona bowiem nie boi im się pokazać w pełnej krasie. Ten, kto podróżuje przez prerię, jest naturalnie myśliwym, kto płynie górnym biegiem Missouri i Columbii – traperem, kto zaś łowi przy Wodospadzie Świętej Marii[309] – rybakiem. Ten, kto jest tylko podróżnikiem, uczy się wszystkiego z drugiej ręki, i to połowicznie, a zatem kiepski z niego autorytet. Interesują nas nade wszystko raporty naukowe na temat tego, co ludzie owi znają już z praktyki lub instynktownie, albowiem tylko wówczas dają one prawdziwy obraz natury ludzkiej i mogą służyć za relację o ludzkich doświadczeniach.
Mylą się ci, którzy dowodzą, że Jankes niewiele ma rozrywek, ponieważ ustanowiono tylko kilka świąt państwowych, i że nasi mężczyźni i chłopcy nie grają w tyle gier, ile znanych jest w Anglii, ponieważ u nas prymitywniejsze, z ustronnymi miejscami związane rozrywki, jakimi są: myślistwo, łowienie ryb i tym podobne, nie ustąpiły jeszcze miejsca grom. Wszyscy spośród rówieśników w Nowej Anglii nosili śrutówkę na ramieniu między dziesiątym a czternastym rokiem życia, a tereny ich polowań i łowów nie były ograniczone jak rezerwaty angielskiego arystokraty, lecz jeszcze bardziej bezkresne aniżeli królestwo człowieka dzikiego. Nic więc dziwnego, że chłopcy nie pozostawali częściej się bawić na błoniach. Wprawdzie zmiany już zachodzą, lecz nie tyle dzięki wzrostowi humanitaryzmu, ile z powodu niedostatku zwierzyny, myśliwy bowiem – nie wyłączając członków Towarzystwa Humanitarnego – jest chyba największym przyjacielem zwierząt, na które poluje.
Ponadto, mieszkając nad stawem, miałem czasem ochotę urozmaicić swój wikt dodając do jadłospisu rybę. Łowiłem ryby kierowany doprawdy tą samą potrzebą co pierwsi rybacy. Nawet gdybym chciał ją w sobie zwalczyć z jakichś pobudek humanitarnych, nie byłyby czyste i wypływałyby raczej z mojej filozofii aniżeli uczuć. Mówię teraz tylko o łowieniu ryb, albowiem do polowania na ptactwo dawno miałem odmienny stosunek i sprzedałem strzelbę, zanim zamieszkałem w lesie. Nie żebym był mniej humanitarny niż inni, lecz nie zauważyłem, aby moje uczucia były szczególnie poruszone. Nie żałowałem ani ryb, ani robaków. Łowienie stanowiło mój nawyk. Co się tyczy polowania na dzikie ptactwo, to w ostatnich latach, gdy nosiłem strzelbę, miałem wymówkę, że studiuję ornitologię i poszukuję tylko nieznanych albo rzadkich ptaków. Jak teraz atoli przyznaję, istnieje subtelniejszy sposób studiowania ornitologii. Wymaga poświęcenia o tyle większej uwagi zwyczajom ptaków, że – choćby tylko z tego powodu – wolę zaniechać śrutówki. Jednakże mimo obiekcji natury humanitarnej, zmuszony jestem wątpić, czy kiedykolwiek owe sporty zastąpi się równie wartościowymi. Przeto gdy kilku zaniepokojonych przyjaciół pytało mnie o radę, czy powinni pozwolić swoim synom polować, odpowiedziałem: „tak”, pamiętając, że była to jedna z najlepszych stron mojej edukacji. Zróbcie z nich myśliwych, rzekłem, ale w miarę możliwości zadbajcie, aby najpierw traktowali to jedynie po sportowemu, dopiero zaś potem stali się znakomitymi myśliwymi, którzy w tej czy innej leśnej głuszy nie znajdą wśród zwierzyny równego sobie przeciwnika – zróbcie z nich i myśliwych, i rybaków ludzi[310]. Jak dotąd jestem tego samego zdania co mniszka u Chaucera:
I nie przejmował się takim przesądem, Jakoby świętym nie mógł być myśliwy.[311]
Zarówno w historii pojedynczego człowieka, jak i całego gatunku ludzkiego istnieje okres, w którym myśliwi uchodzą za „najlepszych ludzi,” wedle określenia Algonkinów. Nad chłopcem, który nigdy nie oddał strzału, możemy się tylko litować; nie ma on dzięki temu więcej uczuć humanitarnych, natomiast poważnie zaniedbano jego edukację. Tak też odpowiedziałem, pytany, czy zapalonym młodzieńcom należy pozwolić na uprawianie myślistwa, odpowiedziałem w przekonaniu, że szybko minie im zapał. Żadna istota ludzka wyrosła z bezmyślnego wieku chłopięcego nie zamorduje bez powodu żadnego stworzenia, oboje bowiem mają takie samo prawo do życia. Bliski końca zając płacze jak dziecko. Matki ostrzegam, że nie zawsze w swoich sympatiach kieruję się zwykłymi względami filantropijnymi.
Takie najczęściej bywa wprowadzenie młodego człowieka w las i w najbardziej pierwotną sferę jego własnej osobowości. Najpierw przemierza ostępy jako myśliwy i rybak, a w końcu Jeśli nosi w sobie zalążki lepszego życia, dostrzega swoje właściwe cele – jako poeta albo może przyrodnik – i porzuca strzelbę oraz wędkę. Nadal większość mężczyzn na zawsze pozostaje pod tym względem młodzieńcami. W niektórych krajach pastor na polowaniu to nierzadki widok. Może i dobry z niego owczarek, aliści daleko mu do Dobrego Pasterza. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że niewątpliwie jedynym zajęciem, poza ścinaniem drzewa, rąbaniem lodu czy tym podobną robotą, jakie kiedykolwiek, o ile mi wiadomo, zatrzymało na całe pół dnia nad Waldenem kogoś z mieszkańców mojego miasteczka – biorę pod uwagę zarówno ojców, jak i dzieci – było, z jednym wyjątkiem, łowienie ryb. Na ogół – mimo że przez cały czas mieli sposobność patrzenia na staw – nie uważali, że sprzyja im szczęście ani że otrzymują godziwą zapłatę za pracę, o ile nie złowili długiego sznura ryb. Mogli chodzić tam tysiąc razy, zanim osiadłby na dnie wzniecony przez wędkę muł dowodząc, że cel ich łowienia był czysty, lecz niewątpliwie taki oczyszczający proces zachodziłby przez cały czas. Gubernator i jego doradcy słabo pamiętają staw, na ryby bowiem chodzili w dzieciństwie. Teraz zaś są zbyt starzy i dostojni, aby łowić, przeto już nigdy lepiej stawu nie poznają. Jednakże oni też spodziewają się pójść ostatecznie do nieba. Jeśli Izba Prawodawcza interesuje się stawem, to głównie po to, ażeby regulować liczbę zarzucanych tam haczyków, nie ma pojęcia atoli o haczyku najlepszym z najlepszych, którym można złowić sam staw, biorąc Izbę Prawodawczą na przynętę. Zatem nawet w społeczeństwach cywilizowanych rozwijający się embrion ludzki przechodzi przez stadium łowiectwa.