Należy jeszcze uwzględnić spożyte produkty i zapasy, jakie miałem w chwili robienia tych rachunków, a obie pozycje wynosiły razem 4,50 dolara, co jest kwotą bez trudu równoważącą ową odrobinę trawy, której nie wysiałem. Mogę powiedzieć, że w owym roku farma moja spisała się lepiej aniżeli inne gospodarstwa, albowiem zaspokajała zarówno potrzeby ludzkiej duszy, jak i dogadzała chęciom cieszenia się dniem dzisiejszym.
W roku następnym powiodło mi się jeszcze lepiej, gdyż skopałem cały potrzebny mi teren, około jednej trzeciej akra. Na podstawie doświadczeń obu lat nauczyłem się – absolutnie wolny od wpływów najsłynniejszych dzieł o rolnictwie, a wśród nich pracy Arthura Younga[66] – że jeśli człowiek będzie żył w prostocie i żywił się tylko zasianymi przez siebie płodami, nie uprawiając więcej, aniżeli zje, i nie wymieniając plonów na niewystarczającą liczbę artykułów bardziej luksusowych i drogich, wystarczy mu pod uprawę ledwie kilka prętów ziemi. Przekonałem się również, że taniej wyniesie skopanie tego gruntu łopatą aniżeli użycie wołów i pługa, zmienianie od czasu do czasu działki na nową aniżeli nawożenie wciąż tej samej. Wszystkie niezbędne prace rolnicze mógłby człowiek wykonywać od niechcenia latem, w wolnych godzinach, i nie być przywiązany do wołu, konia, krowy czy świni, tak jak to jest teraz regułą. Pragnę wypowiadać się w tej kwestii bezstronnie, nie jako ktoś zainteresowany powodzeniem czy klęską obecnego porządku gospodarczego i społecznego. Zachowałem większą niezależność aniżeli jakikolwiek inny farmer w Concord, nie zapuściłem bowiem korzeni w domu czy na farmie, w każdej chwili atoli mogłem iść za wewnętrznym impulsem, który na ogół otwiera przede mną krętą drogę. Nadto będąc teraz zamożniejszym od nich, utrzymałbym się niemal na takim samym poziomie dostatku, gdyby spalił się mój dom albo plony nie obrodziły.
W moim przekonaniu nie tyle ludzie są pasterzami stad, ile stada pasterzami ludzi, o ileż bowiem większą wolnością się cieszą. Ludzie i woły wymieniają się pracą, lecz jeśli weźmiemy pod uwagę tylko pracę konieczną, okaże się, że przewaga leży po stronie wołów, ponieważ ich farma jest o tyle większa. Część swojego przydziału pracy wymiennej człowiek wykonuje w sześć tygodni sianokosów i trudno robotę tę nazwać dziecinną igraszką. Z pewnością żaden naród, który zachowywałby prostotę we wszystkich dziedzinach życia, to znaczy żaden naród filozofów nie popełniłby tak wielkiego błędu jak wykorzystywanie zwierząt do pracy. Aliści nigdy nie istniał i prawdopodobnie nie będzie istniał naród filozofów. Nie jestem też przekonany, czy byłoby wskazane, żeby takiż powstał. Nigdy nie ujeździłbym konia ani byka i nie wziąłbym ich na utrzymanie w zamian za pracę, jaką mogłyby za mnie wykonać, obawiałbym się bowiem, że zostanę po prostu kawalerzystą albo pastuchem. Jeżeli zaś odnosimy wrażenie, że odmienne postępowanie przynosi społeczeństwu zyski, czy mamy pewność, iż zysk jednego człowieka nie może być stratą dla drugiego, iż chłopiec stajenny ma takie same podstawy do zadowolenia jak jego pan? Załóżmy wszelako, że bez pomocy zwierząt nie wykonano by jakichś robót publicznych, i pozwólmy człowiekowi dzielić chwałę za ich wykonanie razem z wołem i koniem. Czy w tym wypadku należy rozumieć, że człowiek nie mógłby dokonać dzieł bardziej siebie godnych? Kiedy ludzie zabierają się przy pomocy zwierząt do pracy nie tyle niepotrzebnej czy artystycznej, ile zbytkownej i błahej, nieuniknione, że niektórzy wykonują całą pracę wymiennie razem z wołami, czyli innymi słowy, stają się niewolnikami silniejszych.[67] Tedy człowiek nie tylko pracuje na zwierzę, które ma we wnętrzu, lecz – pozwolę sobie posłużyć się tu symbolem – również na zwierzę żyjące poza nim. Wprawdzie posiadamy wiele zasobnych domów z cegły i kamienia, lecz powodzenie farmera ciągle mierzy się stopniem, w jakim stodoła zaćmiewa dom. Nasze miasteczko wzniosło podobno największe w tych stronach domy dla wołów, krów i koni, a budynki użyteczności publicznej również nie są gorsze od budowanych w innych rejonach kraju. Zbudowano jednak w naszym okręgu bardzo niewiele sal, w których można by praktykować wolność wyznania i wolność słowa. Narody powinny się starać utrwalać pamięć po sobie nie architekturą, lecz siłą abstrakcyjnego myślenia. O ileż godniejsza podziwu jest Bhagawadgita[68] aniżeli wszystkie ruiny Wschodu! Wieże i świątynie to książęce luksusy. Prosty i niezależny umysł nie mozoli się z rozkazu księcia. Geniusz nie chodzi w orszaku za żadnym monarchą ani nie jest materialnym srebrem, złotem czy marmurem, chyba że w znikomym stopniu. Zastanawiam się, w jakim celu tłucze się tyle kamienia? Gdy byłem w Arkadii, w ogóle nie widziałem tam kamienia tłuczonego. Narody opętała obłąkańcza ambicja uwiecznienia pamięci po sobie w ogromnych ilościach tłuczonego kamienia. Jak wyglądałby świat, gdyby tyle samo trudu zadawano sobie, aby wygładzić i wyszlifować obyczaje? Trochę zdrowego rozsądku pozostawiłoby bardziej niezatarte wrażenie aniżeli pomnik sięgający księżyca. Wolę oglądać kamienie na właściwym ich miejscu. Majestat Teb był wulgarny. Sensowniejszy jest kamienny mur długości jednego pręta, otaczający pole uczciwego człowieka, aniżeli Teby, do których prowadziło sto bram[69], albowiem miasto owo bardziej się oddaliło od prawdziwego celu życia. Barbarzyńska i pogańska religia oraz cywilizacja – w przeciwieństwie do tego, co nazywamy chrześcijaństwem – wznoszą wspaniałe świątynie. Większość kamienia tłuczonego przez naród zużywa się dopiero na budowę jego grobu. A zatem naród sam grzebie się za życia. Co się tyczy piramid, to najbardziej niezwykły w nich jest fakt, że znalazło się tylu dostatecznie poniżonych ludzi, iż spędzili życie na budowaniu grobowca dla jakiegoś ambitnego cymbała, którego byłoby mądrzej i bardziej po ludzku utopić w Nilu, a ciało rzucić psom na pożarcie. Może mógłbym znaleźć dla nich i dla niego jakieś usprawiedliwienie, lecz nie mam na to czasu. Co się tyczy religii budowniczych i ich umiłowania sztuki, to na całym świecie są podobne, niezależnie od tego, czy wznoszonym budynkiem jest egipska świątynia, czy Bank Stanów Zjednoczonych. Kosztuje więcej, aniżeli jest wart. Zasadniczy motyw budowniczych to próżność oraz miłość do czosnku i chleba z masłem. Obiecujący młody architekt, pan Balcom, za pomocą twardego ołówka i linijki rysuje na okładce swojego Witruwiusza projekt i dzieło owo sprzedaje firmie kamieniarskiej Dobson & Sons. Trzydzieści stuleci zaczyna się temu przyglądać z wyższością,[70] natomiast ludzkość – z podziwem. A propos strzelistych wież i pomników. Otóż żył sobie kiedyś w naszym mieście pewien zwariowany jegomość, który postanowił przekopać tunel do Chin. Jak twierdził, dotarł już tak daleko, że słyszał brzęk chińskich garnków i kociołków. Nie myślę jednak zbaczać z drogi, aby podziwiać wykopaną przez niego dziurę. Wielu ludzi interesuje się tym, kto zbudował pomniki Zachodu i Wschodu. Co do mnie, to chciałbym wiedzieć, kto w owych czasach ich nie budował, kto był ponad te błahostki. Wracam wszakże do swoich obliczeń.
Pomiarami gruntów, ciesielką i innymi dorywczymi robotami w miasteczku – mam tyle zawodów, ile palców – zarobiłem tymczasem 13 dolarów i 34 centy. Podaję poniżej, ile kosztowała mnie żywność przez osiem miesięcy – mieszkałem tam ponad dwa lata – to jest, od czwartego lipca do pierwszego marca, czyli do czasu, kiedy robiłem te rachunki, nie licząc kartofli, odrobiny zielonej kukurydzy i odrobiny groszku, które sam wyhodowałem, a także wartości tego, co stało w spiżarni ostatniego z liczonych dni.
Mąka pszenna 0,88 Kosztuje więcej niż kukurydziana, zarówno pieniędzy, jak i zachodu.
Cukier 0,80
Słonina 0,65
Jabłka 0,25
Suszone jabłka 0,22
Pataty 0,10
Jedna dynia 0,06
Jeden arbuz 0,02
Sól 0,03
To, co zjadłem, kosztowało razem 8 dolarów i 74 centy. Nie ujawniałbym jednak tak bezwstydnie szczegółów swojej winy, gdybym nie wiedział, że większość moich czytelników zawiniła nie mniej ode mnie i że ich postępki podsumowane i wydrukowane wcale by nie wypadły lepiej. W następnym roku łowiłem czasami miskę ryb na obiad, a raz posunąłem się tak daleko, że zarżnąłem świstaka, który splądrował moje poletko fasoli – zainaugurowałem wędrówkę jego duszy, jak określiłby to jakiś Tatar – i pożarłem go, po części z ciekawości. Wprawdzie dostarczył mi chwilowego zadowolenia, mimo iż smakował piżmem, lecz się przekonałem, że na dłuższą metę nie byłby najlepszym pożywieniem, nawet gdybym go kupił u miejscowego rzeźnika.
Chociaż niewiele można wywnioskować z poniższego zestawienia, wydatki na odzież i jakieś drobne potrzeby w ciągu tego samego okresu wynosiły 8 dolarów i 40¾ centa, w tym na naftę i sprzęt domowy 2 dolary. Teraz podsumuję wszystkie rozchody, prócz kwot przeznaczonych na pranie i naprawy, których przeważnie sam nie robiłem i rachunków za nie jeszcze nie otrzymałem. Wszystkie te wydatki – a może nawet i więcej, niż poniosłem – są konieczne w tej stronie świata.
Dom $ 28,12½
Farma (koszt roczny) 14,72½
Żywność przez osiem miesięcy 8,74
Odzież itp. przez osiem miesięcy 8,40¾
Nafta itp. przez osiem miesięcy 2,00
Razem 61,99¾
Teraz zwracam się do tych czytelników, którzy muszą zapewnić sobie utrzymanie. Ja niezbędne kwoty zdobyłem w następujący sposób:
Za sprzedaż produktów rolnych 23,44
Wynagrodzenie za dorywczą pracę 13,34
Razem $ 36,78
Suma powyższa odjęta od sumy wydatków zamyka się bilansem 25 dolarów 21¾ centa z jednej strony – równa się on niemal mojemu kapitałowi wyjściowemu i kosztom, które miałem ponieść – a z drugiej strony, poza zdobytym w ten sposób wolnym czasem, niezależnością i zdrowiem, zapewnia mi wygodny dom, dopóki będę miał ochotę z niego korzystać.
Wprawdzie obliczenia te mogą się wydawać przypadkowe i stąd mało pouczające, lecz przedstawiają pewien obraz całości i dlatego mają swoją wartość. W zestawieniach rachunkowych uwzględniłem wszystkie otrzymane prezenty. Z powyższych obliczeń wynika, że sama żywność kosztowała mnie w gotówce około dwudziestu siedmiu centów na tydzień. Przez prawie dwa lata jadałem mąkę zbożową i kukurydzianą bez drożdży, ziemniaki, ryż, troszkę solonej wieprzowiny, melasę i sól, piłem wodę. Powinienem był żywić się głównie ryżem, ja, który tak kocham hinduską filozofię. Aby stawić czoło zastrzeżeniom niektórych niepoprawnych zrzęd, mogę również zaznaczyć, że jeśli zdarzało mi się jeść obiad poza domem – jak to przedtem miałem w zwyczaju i ufam, że w przyszłości też będę miał ku temu okazję – to zawsze psuło mi to domowe szyki. Natomiast jeżeli jadanie obiadu poza domem jest stałym elementem prowadzenia gospodarstwa, przy sporządzaniu podobnego zestawienia nie wlicza się wydatków na obiad.
Na podstawie dwuletniego doświadczenia przekonałem się, że nawet na tej szerokości geograficznej zdobycie niezbędnej żywności kosztuje nieprawdopodobnie mało trudu, że człowiek może żyć zachowując tak nieskomplikowaną dietę jak zwierzęta i nadal być zdrowy i silny. Gotowałem przyzwoity obiad, przyzwoity pod wieloma względami, składał się na niego po prostu talerz portulaki (Portulaca oleracea[71]) gotowanej z dodatkiem soli, a zrywanej na poletku kukurydzy. Podaję nazwę łacińską ze względu na aromat naszej nazwy popularnej. I powiedzcie, czego więcej może pragnąć rozsądny człowiek w spokojnych czasach, w zwykłe popołudnie, nad dostatni garnek zielonej kukurydzy cukrowej ugotowanej z dodatkiem soli? Nawet drobne urozmaicenia, na które sobie pozwalałem, były ustępstwem na rzecz wymagań apetytu, a nie zdrowia. Wszelako bywa, że ludzie często cierpią wielki głód nie z biedy, lecz z braku luksusów. Znam pewną poczciwą kobiecinę, której zdaniem syn jej postradał życie, dlatego że pijał tylko wodę.
Jak czytelnik zapewne spostrzegł, traktuję temat raczej z ekonomicznego aniżeli dietetycznego punktu widzenia, nie odważy się zatem poddać mojej wstrzemięźliwości próbie, chyba że ma dobrze zaopatrzoną spiżarnię.
Chleb początkowo wypiekałem z czystej mąki kukurydzianej z dodatkiem soli. Były to prawdziwe placki kukurydziane, które piekłem nad ogniem na dworze, układając na kamieniach albo na żerdzi odpiłowanej podczas budowy domu. Zwykle jednak podwędzał się w dymie i pachniał sosną. Próbowałem też mąki żytniej, aż w końcu się przekonałem, że mieszanka żytniej z kukurydzianą jest najodpowiedniejsza i najsmaczniejsza. Gdy było zimno, niemałą radość sprawiało mi upieczenie kolejno kilku małych bochenków z tej właśnie mieszanki. Pilnowałem ich i przekładałem uważnie, niby Egipcjanin jaja, z których mają się wykluć pisklęta. Owe bochenki wydawały mi się prawdziwymi owocami zbożowymi dojrzałymi dzięki mnie, a zmysły moje nęciły zapachem podobnym do woni innych szlachetnych owoców, trzymanych w domu, jak długo się dało, owiniętych w szmaty. Pojąłem starą, acz konieczną do zgłębienia sztukę wypieku chleba, korzystając z konsultacji znanych w tej materii autorytetów, z którymi cofnąłem się do prymitywnych czasów i pierwszego wynalazku chleba przaśnego, kiedy to po ekstrawagancjach wyczynianych z orzechami i mięsem ludzie po raz pierwszy mieli okazję poznać delikatny i subtelny smak nowego pożywienia. A posuwając się stopniowo dalej w swych studiach, zapoznałem się ze zjawiskiem przypadkowego skwaśnienia ciasta, które, jak się przypuszcza, nauczyło ludzi procesu fermentacji, potem zaś z różnymi innymi fermentacjami, aż w końcu dotarłem do „dobrego, wonnego, zdrowego chleba” – podstawy życia. Drożdże są przez wielu uważane za duszę chleba, za ów spiritus wypełniający jego tkankę komórkową, i przechowywane z takim pietyzmem, jak westalki strzegą ognia. Przypuszczam, że jakaś cenna butelka drożdży przywieziona na „Mayflower” załatwiła Ameryce sprawę, jej zawartość zaś wciąż wzrasta, pęcznieje i rozprzestrzenia się zalewając cały kraj chlebowym ciastem – ten zaczyn dostarczano mi regularnie i sumiennie z miasteczka, aż w końcu pewnego ranka zapomniałem o regułach i zalałem drożdże wrzątkiem. Dzięki temu zdarzeniu odkryłem, że nawet one nie są niezbędne – odkryć swoich bowiem nie dokonywałem w procesie syntezy, lecz analizy – i odtąd, zadowolony, pomijałem je w recepturze, chociaż większość gospodyń żarliwie mnie przekonywała, że bez drożdży nie upiecze się jak należy dobrego chleba, a starsi ludzie przepowiadali mi osłabienie sił witalnych. Moim zdaniem atoli nie są one podstawowym składnikiem i po roku obywania się bez nich nadal należę do świata żywych. Cieszę się również, że uniknąłem banalnego noszenia w kieszeni butelki, która by od czasu do czasu zbijała mnie z tropu strzelając korkiem i opróżniając się z całej zawartości. Prościej i bardziej chwalebnie jest tego uniknąć. Człowiek to zwierzę, które łatwiej aniżeli jakiekolwiek inne stworzenie potrafi się adaptować do wszystkich klimatów i warunków. Nie dodawałem też do chleba ani sody, ani innych kwasów czy zasad. Wydawałoby się, że piekłem go według przepisu Marka Porcjusza Katona jakieś dwa stulecia przed Chrystusem. „Panem depsticium sic facito. Manus mortariumque bene lavato. Farinam in mortarium indito, aquae paulatim addito subigitoque pulchre. Ubi bene subegeris, defingito coquitoque sub testu.” [72] Co można przetłumaczyć: „Oto sposób na mieszanie chleba. Należy dobrze umyć ręce i dzieżę. Wsypać mąkę do dzieży, dodawać stopniowo wodę i dokładnie wymiesić. Dobrze ugniecione ciasto uformować i piec pod pokrywą”, czyli w specjalnej formie. Ani słowa o drożdżach. Nie zawsze wszelako mógł mnie wesprzeć ten podstawowy pokarm. Pewnego razu nie widziałem chleba ponad miesiąc, a zawdzięczałem to pustej sakiewce.
Każdy mieszkaniec Nowej Anglii mógłby łatwo uprawiać wszystkie zboża chlebowe w tym kraju, począwszy od żyta, a skończywszy na kukurydzy, nie zaś polegać na odległych i ulegających wahaniom rynkach. Tacy jednak jesteśmy dalecy od prostoty i niezależności, że w concordzkich sklepach rzadko sprzedaje się świeżą i miałką mąkę, a mamałygi i kukurydzy w jeszcze pospolitszej postaci prawie w ogóle się nie używa. W większości wypadków farmer daje swojemu bydłu i wieprzom ziarno własnej produkcji, w sklepie zaś kupuje drożej mąkę, która bynajmniej nie jest zdrowsza. Zrozumiałem, że bez trudu potrafię zebrać buszel czy dwa żyta i kukurydzy, albowiem jedno wyrośnie na najuboższej glebie, a drugie nie wymaga najżyźniejszej. Potem mogę zemleć je ręcznym młynkiem i obyć się w ten sposób bez ryżu i wieprzowiny. A gdybym potrzebował trochę stężonego cukru, wiem z doświadczenia, że świetną melasę robi się albo z dyń, albo z buraków. Przekonałem się również, że aby jeszcze łatwiej ją uzyskać, należało tylko zasadzić kilka klonów, tymczasem zaś, gdy będą rosły, używać różnych roślin zastępczych, obok tych, które wymieniłem. Jak śpiewali nasi przodkowie:
…iżby dla warg słodyczy trunek zrobić, do tego Trzeba nam dyni i pasternaku, i orzecha włoskiego.[73]
W końcu przyszła kolej na najbardziej niewyszukany artykuł spożywczy, czyli sól. Można ją zdobyć urządzając sobie przyjemną wycieczkę nad morze. A gdybym całkiem się bez niej obył, prawdopodobnie piłbym mniej wody. Nie słyszałem, aby Indianie kiedykolwiek zadawali sobie trud szukania soli.
Tak oto – co się tyczy żywności – potrafiłem uniknąć wszelkiego handlu i wymiany, a gdy miałem już schronienie, pozostawało tylko zdobyć odzież i opał. Spodnie utkano mi w rodzinie farmerskiej – dzięki Bogu, pozostało w człowieku jeszcze tyle cnoty; myślę bowiem, że upadek farmera, który zamienił się w robotnika, jest równie wielki i brzemienny w skutki jak upadek człowieka, który zamienił się w farmera – a opał w nowym kraju to rzecz nietrudna do zdobycia. Jeżeli chodzi o zajmowany przeze mnie teren, to gdyby nie pozwolono mi nadal na nim mieszkać, gdyż nie był moją własnością, mógłbym zakupić jeden akr za cenę sprzedaży gruntu, który uprawiałem – a mianowicie za osiem dolarów i osiem centów. Skoro jednak nie robiono mi trudności, uważałem, że zajmując go przez zasiedzenie podnoszę jego wartość.
Istnieje pewna grupa niedowiarków, którzy zadają mi niekiedy pytanie, czy moim zdaniem mogę się na przykład żywić wyłącznie pożywieniem roślinnym. Ażeby od razu przystąpić do sedna zagadnienia, gdyż sednem jest wiara, zwykle odpowiadam, że żywię się gwoźdźmi. Jeżeli nie potrafią tego zrozumieć, niewiele są w stanie zrozumieć z tego, co mam do powiedzenia. Ja osobiście jestem zadowolony słysząc, że z żywnością przeprowadza się różne eksperymenty. Na przykład pewien młody człowiek próbował przez dwa tygodnie jeść tylko twardą, niedojrzałą kukurydzę – ogryzał kaczany, niczym sobie tej operacji nie ułatwiając. Wiewiórcze plemię również z powodzeniem przeprowadziło podobną próbę. Rodzaj ludzki interesuje się tymi eksperymentami, chociaż mogą one zaniepokoić staruszki, które niezdolne są do ich dokonywania albo posiadają jedną trzecią udziału w młynach.[74]
Moje umeblowanie – częściowo sam jestem jego twórcą, a reszta nie kosztowała centa ponad to, co uwzględniłem w zestawieniu rachunkowym – składało się z łóżka, stołu, biurka, trzech krzeseł, lustra wielkości trzech cali, pary szczypiec i wilka, czajnika, rondla, patelni, warząchwi, miski, dwóch noży i widelców, trzech talerzy, jednej filiżanki, jednej łyżki, dzbanka na naftę, dzbanka na melasę i lampy polakierowanej czarną japońską farbą. Nikt nie jest na tyle biedny, aby musiał siedzieć na dyni. Zakrawałoby to na niezaradność. Na strychach w miasteczku leży mnóstwo takich krzeseł, jakie najbardziej lubię, i właściciele chętnie się ich pozbędą, byleby ktoś je zabrał. Meble! Cóż, dzięki Bogu mogę siedzieć i stać bez pomocy składu meblowego. Jaki człowiek prócz filozofa nie wstydziłby się patrzeć na swoje meble załadowane na wóz, który wiezie je hen w dal, wystawione na światło dzienne i widok publiczny, niby puste pudła zdobyte przez żebraka? To meble Spauldinga[75]. Patrząc na taką furę nigdy nie umiałbym powiedzieć, czy należy do tak zwanego człowieka bogatego, czy biednego, zawsze bowiem miało się wrażenie, że właściciela dotknęła bieda. Istotnie, im więcej mamy tego typu przedmiotów, tym jesteśmy biedniejsi. Każdy załadowany wóz wygląda tak, jak gdyby zawierał wnętrze kilkunastu lichych chałup. Jeżeli zaś chata jest biedna, to taka fura jest dwanaście razy biedniejsza. Powiedzcie mi, po co się przeprowadzamy, jeśli nie po to, aby się pozbyć mebli, naszych exuviae, a w końcu zejść z tego świata i wkroczyć w tamten z nowym umeblowaniem, stare zaś pozostawić na podpałkę? To zupełnie tak samo, jakby wszystkie te manatki przypięto człowiekowi do paska i nie mógłby wędrować po tym surowym kraju, gdzie zarzucił wędkę, nie ciągnąc ich za sobą – nie ciągnąc zastawionej na siebie pułapki. Taki z niego szczwany lis, że ogon przytrzasnęły mu sidła.[76] Wszak piżmoszczur odgryzie sobie nogę, aby się uwolnić. Nic dziwnego, człowiek stracił swoją giętkość. Jakże często zaginają na niego parol! „Przepraszam, że ośmielam się pytać, co pan rozumie przez zaginanie parolu?” Otóż, jeśli ktoś jest jasnowidzem, to spotka wszy drugiego człowieka, przejrzy go na wskroś, będzie wiedział, co tamten posiada i co stara się ukryć, zobaczy nawet jego kredens i wszelką przechowywaną tandetę, której tamten nie chce rzucić na podpałkę, ujrzy go jak gdyby zaprzężonego do tych rupieci i stąpającego mozolnie naprzód. Myślę, że parol zagięto na tego człowieka, który ciągnąc swoje załadowane sanie przez pętlę albo bramę, sam się przeciśnie przez nią, lecz sanie pozostaną. Odczuwam tylko litość, gdy słyszę, że jakiś pozornie wolny upudrowany elegancik, cały przysposobiony do drogi, nagle przypomina sobie o swoim „umeblowaniu” i zastanawia się, czy ubezpieczył je, czy nie. „Ale cóż ja pocznę z meblami?” Oto mój radosny motyl zaplątał się w pajęczynę. Nawet ci, którzy przez długi czas robią wrażenie ludzi nie posiadających mebli, po bardziej dogłębnych badaniach przyznają, że zmagazynowali kilka sztuk w czyjejś stodole. Spoglądam na dzisiejszą Anglię okiem starszego pana podróżującego z wielką ilością bagażu, z rupieciami, które gromadził przez długie lata i których nie ma odwagi spalić; wiezie zatem wielki i mały kufer, pudło z kapeluszami i tobół.