Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 5 page

Czło­wiek, któ­ry zna­lazł so­bie osta­tecz­nie ja­kąś ro­bo­tę, nie bę­dzie po­trze­bo­wał no­we­go ubra­nia, aby ją wy­ko­nać; wy­star­czy mu sta­re, le­żą­ce na za­ku­rzo­nym stry­chu od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Sta­re buty po­słu­żą bo­ha­te­ro­wi dłu­żej ani­że­li jego lo­ka­jo­wi – je­śli bo­ha­ter mie­wa lo­kai – bose sto­py star­sze są od bu­tów i bo­ha­ter po­tra­fi się nimi za­do­wo­lić. Tyl­ko by­wal­cy przy­jęć i sie­dzib Izb Usta­wo­daw­czych mu­szą mieć nowe sur­du­ty, któ­re zmie­nia­ją tak czę­sto, jak sami ule­ga­ją w nich prze­obra­że­niom. Sko­ro jed­nak moja ma­ry­nar­ka i spodnie, ka­pe­lusz i buty są od­po­wied­nie do tego, bym chwa­lił w nich Boga, wy­star­czą mi też na inne oka­zje, nie­praw­daż? Kto miał tak sta­re ubra­nie, na przy­kład sta­ry płaszcz istot­nie tak zno­szo­ny i zdar­ty, że ani ob­da­rze­nie nim ja­kie­goś bied­ne­go chłop­ca nie było ak­tem do­bro­czyn­nym, ani po­tem prze­ka­za­nie go przez te­goż jesz­cze bied­niej­sze­mu, a może bo­gat­sze­mu – temu, któ­ry za­do­wa­lał się po­sia­da­niem mi­ni­mum? Na­le­ży, po­wia­dam, Wy­strze­gać się wszel­kich przed­się­wzięć wy­ma­ga­ją­cych no­we­go odzie­nia, lecz nie no­we­go czło­wie­ka. Jak­że bo­wiem nowe ubra­nie ma pa­so­wać na sta­re­go, nie prze­obra­żo­ne­go czło­wie­ka? Je­śli ma się przed sobą nowe za­da­nie, na­le­ży się sta­rać speł­nić je w sta­rej odzie­ży. Nikt nie po­trze­bu­je tego, czym by się mógł za­do­wo­lić, lecz tego, czym mógł­by się za­jąć, czy ra­czej tego, czym mógł­by się stać. Chy­ba ni­g­dy nie po­win­ni­śmy się sta­rać o nowe ubra­nie, choć­by sta­re było w strzę­pach, do­pó­ki tak sobą nie po­kie­ru­je­my, nie po­sta­wi­my przed sobą ta­kich za­dań albo nie po­że­glu­je­my tak da­le­ko, że w sta­rym sta­nie­my się no­wy­mi ludź­mi, i do­pie­ro wte­dy przy wdzie­je­my nowe, aby się nie czuć jak mło­de wino w sta­rych bu­tel­kach[29]. Okres tra­ce­nia piór musi – po­dob­nie jak u ptac­twa – być w na­szym ży­ciu prze­ło­mem. Nur za­szy­wa się na ten czas po­śród sa­mot­nych je­zior. Na sku­tek we­wnętrz­ne­go wy­sił­ku i roz­ro­stu wąż zrzu­ca wy­li­nę, a gą­sie­ni­ca – lar­wią osło­nę; odzie­nie bo­wiem sta­no­wi je­dy­nie ostat­nią war­stwę na­sze­go na­skór­ka i na­szą śmier­tel­ną po­wło­kę[30]. Je­że­li bę­dzie­my mie­li do tej kwe­stii inny sto­su­nek, oka­że się, że że­glu­je­my pod fał­szy­wą ban­de­rą i że nie­uchron­nie zo­sta­nie­my w koń­cu zde­gra­do­wa­ni przez na­szą wła­sną opi­nię i opi­nię ludz­ko­ści.



Wdzie­wa­my jed­ną część gar­de­ro­by na dru­gą, niby ro­śli­ny roz­wi­ja­ją­ce się za ze­wnętrz­ną przy­czy­ną. Na­sze wierzch­nie, czę­sto cien­kie i wy­szu­ka­ne odzie­nie sta­no­wi jak­by na­skó­rek lub sztucz­ną skó­rę, któ­ra żyje wła­snym ży­ciem, moż­na więc ode­rwać ją tu i tam nie za­da­jąc czło­wie­ko­wi śmier­tel­nej rany; na­sze grub­sze ubra­nie, sta­le no­szo­ne, to dla nas po­wło­ka z ko­mó­rek, czy­li kora; na­to­miast ko­szu­le są na­szym ły­kiem, czy­li rze­czy­wi­stą korą, i nie moż­na jej ze­rwać ina­czej niż tak, jak się zry­wa opa­skę z kory, a to czło­wie­ka nisz­czy. Uwa­żam, że wszyst­kie rasy lu­dzi no­szą w pew­nych po­rach od­po­wied­ni­ki ko­szu­li. Po­żą­da­ne by było, aby czło­wiek ubie­rał się na tyle pro­sto, że po­tra­fił­by się do­tknąć w ciem­no­ści rę­ko­ma, aby pod każ­dym wzglę­dem żył w ta­kiej spo­isto­ści i go­to­wo­ści, że gdy­by mia­sto za­jął wróg, mógł­by je opu­ścić – po­dob­nie jak pe­wien sta­ry fi­lo­zof– prze­cho­dząc bez oba­wy przez bra­mę z pu­sty­mi rę­ko­ma.[31] Sko­ro jed­na gru­ba sztu­ka gar­de­ro­by jest w więk­szo­ści wy­pad­ków rów­nie do­bra jak trzy cien­kie, sko­ro ta­nią odzież moż­na do­stać po ce­nie na­praw­dę od­po­wia­da­ją­cej klien­tom, sko­ro cie­pły płaszcz ku­pio­ny za pięć do­la­rów bę­dzie słu­żył ty­leż samo lat, sko­ro cie­płe spodnie moż­na na­być za dwa do­la­ry, buty z wo­ło­wej skó­ry – za pół­to­ra do­la­ra, let­ni ka­pe­lusz – za ćwierć do­la­ra, a zi­mo­wą czap­kę – za sześć­dzie­siąt dwa i pół cen­ta lub sa­me­mu zro­bić w domu przy kosz­tach no­mi­nal­nych, gdzież prze­by­wa taki bie­dak ubra­ny w po­dob­ną odzież na­by­tą z wła­snych za­rob­ków, że nie znaj­dzie się nikt mą­dry, kto by go sza­no­wał?

Kie­dy pro­szę moją kraw­co­wą, aby uszy­ła mi ubra­nie o ta­kim, a nie in­nym fa­so­nie, od­po­wia­da po­waż­nie: „Te­raz już ta­kich się nie nosi”, pod­kre­śla­jąc „nie nosi”, jak gdy­by cy­to­wa­ła au­to­ry­tet rów­nie bez­oso­bo­wy jak Los. Trud­no mi za­tem skło­nić kraw­co­wą do uszy­cia ubra­nia we­dług mo­ich wska­zó­wek, nie może bo­wiem uwie­rzyć, że na­praw­dę mó­wię to, co my­ślę, że je­stem taki nie­roz­trop­ny. Gdy sły­szę owo brzmią­ce jak wy­rok zda­nie, na chwi­lę po­grą­żam się w za­du­mie, po­wta­rza­jąc so­bie każ­de sło­wo z osob­na, aby le­piej je zro­zu­mieć, aby po­jąć, ja­kie po­kre­wień­stwo łą­czy mnie ze wszyst­ki­mi, któ­rzy cze­goś nie no­szą, i jaki au­to­ry­tet mogą przed­sta­wiać w spra­wie tak bli­sko mnie do­ty­czą­cej. Osta­tecz­nie skłon­ny je­stem od­po­wie­dzieć jej w jed­na­ko­wo ta­jem­ni­czy spo­sób, iden­tycz­nie pod­kre­śla­jąc bez­oso­bo­wość au­to­ry­te­tu: „Praw­da, ostat­nio ta­kich się nie no­si­ło, ale te­raz się nosi.” Jaki sens ma bra­nie mi mia­ry, je­śli kraw­co­wa nie sza­cu­je mo­je­go cha­rak­te­ru, lecz je­dy­nie sze­ro­kość ra­mion, jak­by były wie­sza­kiem na płaszcz? Nie wiel­bi­my ani Gra­cji, ani Pa­rek, tyl­ko modę. Przę­dzie ona, tka i kroi cie­sząc się peł­nym au­to­ry­te­tem. Awan­gar­do­we mał­py w Pa­ry­żu wło­ży­ły po­dróż­ną czap­kę i już wszyst­kie mał­py w Ame­ry­ce ro­bią to samo. Cza­sa­mi tra­cę na­dzie­ję, że będę mógł do­stać na tym świe­cie coś cał­kiem pro­ste­go i uczci­we­go, co wy­ko­na­li lu­dzie. Przede wszyst­kim na­le­ża­ło­by prze­pu­ścić ich przez po­tęż­ną pra­sę i wy­ci­snąć sta­re po­ję­cia, aby nie byli zdol­ni pręd­ko sta­nąć na wła­snych no­gach. Po­tem jed­nak w to­wa­rzy­stwie zna­la­zł­by się ktoś po­strze­lo­ny, pe­łen zro­dzo­nych nie wia­do­mo kie­dy po­my­słów, któ­rych na­wet ogień nie tra­wi, i cały trud po­szedł­by na mar­ne. Nie­mniej nie za­po­mni­my, że to od mu­mii otrzy­ma­li­śmy w pre­zen­cie odro­bi­nę egip­skiej psze­ni­cy.

Na ogół nie uwa­żam, aby słusz­ne było twier­dze­nie, że w na­szym czy in­nym kra­ju ubiór zy­skał ran­gę sztu­ki. Lu­dzie obec­nie ra­dzą so­bie no­sząc to, co mogą ku­pić. Niby roz­bit­ko­wie wkła­da­ją wszyst­ko, co znaj­dą na pla­ży, a odro­bi­nę da­lej – czy to w cza­sie, czy w prze­strze­ni – śmie­ją się ze swo­jej ma­ska­ra­dy. Każ­de po­ko­le­nie wy­śmie­wa sta­rą modę, ali­ści z na­masz­cze­niem prze­strze­ga no­wej. Bawi nas wi­dok szat Hen­ry­ka VIII czy kró­lo­wej Elż­bie­ty, tak jak­by były to stro­je kró­la i kró­lo­wej Wysp Ka­ni­bal­skich. Wszyst­kie ubio­ry zdję­te z czło­wie­ka wy­glą­da­ją ża­ło­śnie albo gro­te­sko­wo. Tyl­ko wy­zie­ra­ją­ce z nich oko po­wa­gi i uczci­wie prze­ży­te w nich ży­cie po­wstrzy­mu­ją nas od śmie­chu i uświę­ca­ją odzie­nie wszyst­kich lu­dzi. Niech Ar­le­ki­na chwy­ci atak kol­ki, a wnet jego strój bę­dzie mu­siał się pod­dać temu sa­me­mu na­stro­jo­wi co jego pan. Gdy żoł­nie­rza tra­fi kula ar­mat­nia, jego łach­ma­ny przy­sto­ją mu jak pur­pu­ra.

Dzie­cin­ny i bar­ba­rzyń­ski po­ciąg męż­czyzn i ko­biet do no­wych wzo­rów wy­ma­ga dłu­gie­go po­trzą­sa­nia ka­lej­do­sko­pem, za­nim od­kry­je się taki wzór, jaki bę­dzie od­po­wia­dał dzi­siej­sze­mu po­ko­le­niu. Fa­bry­kan­ci się na­uczy­li, że pęd ów to je­dy­nie ka­prys. Z dwóch wzo­rów, róż­nią­cych się tyl­ko kil­ko­ma szwa­mi na ma­te­ria­le w mniej wię­cej tym sa­mym ko­lo­rze, je­den z ła­two­ścią zo­sta­nie sprze­da­ny, dru­gi zaś bę­dzie za­le­gał na pół­kach, cho­ciaż czę­sto się zda­rza, że po upły­wie se­zo­nu wcho­dzi w modę ten dru­gi. Po­dob­nie spra­wa przed­sta­wia się z ta­tu­ażem, któ­ry nie jest od­ra­ża­ją­cą prak­ty­ką, jak na­uczo­no się są­dzić. Nie za­słu­gu­je na mia­no bar­ba­rzyń­stwa, cho­ciaż­by dla­te­go, że ma cha­rak­ter na­skór­ko­wy i nie­zmien­ny.

Nie wie­rzę, że nasz sys­tem fa­brycz­ny sta­no­wi naj­lep­szy spo­sób za­opa­try­wa­nia lu­dzi w odzież. Sy­tu­acja ro­bot­ni­ków pra­cu­ją­cych przy ma­szy­nach z każ­dym dniem upo­dab­nia się do sy­tu­acji ro­bot­ni­ków an­giel­skich.[32] Nic w tym dziw­ne­go, sły­sza­łem bo­wiem, czy też sam spo­strze­głem, że głów­nym ce­lem nie jest do­bra i przy­zwo­ita odzież dla lu­dzi, ale nie­wąt­pli­wie wzbo­ga­ce­nie się kor­po­ra­cji. Na dłuż­szą metę lu­dzie osią­ga­ją tyl­ko to, do cze­go zmie­rza­ją. Dla­te­go też, gdy­by na­wet na­tych­miast mie­li po­nieść po­raż­kę, niech le­piej zmie­rza­ją do ja­kie­goś wyż­sze­go celu.

Co do schro­nie­nia, to nie prze­czę, że jest te­raz ko­niecz­no­ścią ży­cio­wą, cho­ciaż zna­ne są przy­pad­ki lu­dzi, któ­rzy ob­cho­dzi­li się bez nie­go w kra­jach zim­niej szych od na­sze­go. Sa­mu­el La­ing[33] pi­sze, że „La­poń­czyk ubra­ny w skó­rę, ze skó­rza­nym wor­kiem na­su­nię­tym na gło­wę i ra­mio­na, co noc sy­pia na śnie­gu […] w ta­kim zim­nie, że zga­sło­by w nim ży­cie, gdy­by był w odzie­ży weł­nia­nej”.[34] Wi­dy­wał ich śpią­cych w ten wła­śnie spo­sób. Jed­nak­że do­da­je: „Nie są bar­dziej wy­trzy­ma­li ani­że­li inni lu­dzie.”[35] Praw­do­po­dob­nie jed­nak czło­wie­ko­wi nie­wie­le po­trze­ba było cza­su, żeby od­kryć, jak do­god­ne jest po­sia­da­nie domu i jak miłe do­mo­we cie­pło, za któ­rym to okre­śle­niem pier­wot­nie chy­ba kry­ło się przede wszyst­kim po­ję­cie schro­nie­nia, ja­kie da­wał sam bu­dy­nek, a nie cie­pło ro­dzin­ne. Wpraw­dzie musi ono być w naj­wyż­szym stop­niu nie­peł­ne i okre­so­we w kli­ma­tach, w któ­rych dom ko­ja­rzy nam się głów­nie z zimą czy porą desz­czo­wą, przez dwie trze­cie roku zaś jest zbęd­ny, wy­star­czy bo­wiem pa­ra­sol od słoń­ca. W na­szym kli­ma­cie w let­nią noc po­cząt­ko­wo wy­star­cza­ło je­dy­nie okry­cie. W słow­ni­ku In­dian wi­gwam sym­bo­li­zo­wał je­den dzień mar­szu, a sze­reg ich wy­cię­ty albo na­ma­lo­wa­ny na ko­rze drze­wa – licz­bę nocy, pod­czas któ­rych mu­sie­li za­kła­dać obo­zo­wi­ska. Czło­wiek nie zo­stał stwo­rzo­ny na tyle po­staw­ny i sil­ny, aby nie mu­siał dą­żyć do za­wę­że­nia świa­ta i za­mu­ro­wy­wać się w ogra­ni­czo­nej do swo­ich roz­mia­rów prze­strze­ni. Naj­pierw był bosy i żył na ło­nie Na­tu­ry. Co praw­da spra­wia­ło to przy­jem­ność tyl­ko w bez­chmur­ną i cie­płą po­go­dę za dnia, a w po­rze desz­czo­wej i w zi­mie, nie wspo­mi­na­jąc już o upal­nym słoń­cu, zdu­si­ło­by w za­rod­ku jego ple­mię, gdy­by nie zna­lazł so­bie szyb­ko pierw­szej osło­ny umoż­li­wia­ją­cej mu utrzy­ma­nie cie­pła, któ­rą był dach domu. Jak baśń[36] opo­wia­da, Adam i Ewa, za­nim za­czę­li no­sić odzie­nie, okry­wa­li się li­ściem. Czło­wiek po­trze­bo­wał domu – miej­sca, w któ­rym zna­la­zł­by cie­pło czy wy­go­dę, naj­pierw cie­pło w sen­sie fi­zycz­nym, po­tem zaś cie­pło uczuć.

Mo­że­my so­bie wy­obra­zić chwi­lę, kie­dy w nie­mow­lęc­twie ro­dza­ju ludz­kie­go ja­kiś przed­się­bior­czy śmier­tel­nik szu­ka­jąc schro­nie­nia wczoł­gał się do skal­nej ja­ski­ni. Każ­de dziec­ko za­czy­na od­kry­wać świat w pew­nym stop­niu od nowa i uwiel­bia prze­by­wać na po­wie­trzu, na­wet gdy jest mo­kro i zim­no. Bawi się za­rów­no w dom, jak i w ko­nia – cią­gnie go do nich in­stynk­tow­nie. Kto nie pa­mię­ta, z ja­kim za­in­te­re­so­wa­niem spo­glą­dał w mło­do­ści na pół­ki skal­ne czy otwór ja­ski­ni? Było to wy­ra­zem na­tu­ral­nej tę­sk­no­ty owej prze­trwa­łej w nas cząst­ki na­sze­go naj­bar­dziej pry­mi­tyw­ne­go przod­ka. Z ja­ski­ni po­stą­pi­li­śmy ku da­chom z pal­mo­wych li­ści, kory i ga­łę­zi, z roz­po­star­te­go płót­na, z traw i sło­my, z de­sek i gon­tów, z ka­mie­ni i da­chó­wek. W koń­cu nie wie­my, co to miesz­ka­nie na świe­żym po­wie­trzu, i pę­dzi­my ży­cie ogra­ni­czo­ne do czte­rech ścian domu tak­że pod wie­lo­ma wię­cej wzglę­da­mi niż tyl­ko te, z któ­rych zda­je­my so­bie spra­wę. Ogni­sko do­mo­we dzie­li od pola bar­dzo wiel­ka od­le­głość. Do­brze by chy­ba było, gdy­by­śmy spę­dza­li wię­cej dni i nocy nie od­dzie­le­ni od ciał nie­bie­skich żad­ny­mi prze­gro­da­mi, gdy­by po­eta nie two­rzył, a świę­ty nie spę­dzał tyle cza­su pod da­chem. Pta­ki nie śpie­wa­ją w ja­ski­ni ani go­łę­bi­ce nie cie­szą się swą dzie­wi­czo­ścią w go­łęb­ni­kach.

Wsze­la­ko je­śli ktoś pla­nu­je bu­do­wę domu miesz­kal­ne­go, wy­pa­da mu użyć tro­chę jan­ke­skie­go spry­tu, aby osta­tecz­nie nie zna­leźć się w warsz­ta­cie, la­bi­ryn­cie bez wyj­ścia, mu­zeum, przy­tuł­ku, wię­zie­niu albo we wspa­nia­łym mau­zo­leum. Na­le­ży wpierw roz­wa­żyć, co nam wy­star­czy za skrom­ne schro­nie­nie. Wi­dzia­łem, jak w na­szym mia­stecz­ku In­dia­nie Pe­nob­scot miesz­ka­li w na­mio­tach z cien­kiej ba­weł­ny, pod­czas gdy wo­kół nich le­żał śnieg głę­bo­ki pra­wie na sto­pę. Po­my­śla­łem, że by­li­by za­do­wo­le­ni, gdy­by spadł głęb­szy, gdyż osła­niał­by ich od wia­tru. Daw­niej, kie­dy kwe­stia rze­tel­ne­go urzą­dze­nia so­bie ży­cia – ła­two ją roz­wią­za­łem od­daw­szy się swo­im praw­dzi­wym dą­że­niom – nie­po­ko­iła mnie na­wet bar­dziej ani­że­li te­raz, gdyż sta­łem się, nie­ste­ty, tro­chę gru­bo­skór­ny, przy to­rach ko­le­jo­wych wi­dy­wa­łem wiel­ką skrzy­nię – sześć stóp dłu­go­ści na trzy sze­ro­ko­ści – w któ­rej ro­bot­ni­cy cho­wa­li na noc na­rzę­dzia; przy­szło mi do gło­wy, że każ­dy, kto od­czu­wa brak pie­nię­dzy, mógł­by ku­pić taką za do­la­ra, wy­wier­cić w niej kil­ka dziur dla wen­ty­la­cji i za­mknąw­szy po­kry­wę na ha­czyk mieć w skrzy­ni schro­nie­nie w desz­czo­we, a na­wet po­god­ne noce, za­pew­nia­jąc so­bie nie­skrę­po­wa­ną pie­lę­gna­cję umi­ło­wań i wol­ność du­szy.[37] Nie są­dzę, aby było to naj­gor­sze wyj­ście, a w żad­nym ra­zie god­ne po­gar­dy. Mógł­by sie­dzieć bez prze­szkód do póź­na w nocy, obu­dziw­szy się zaś o do­wol­nej po­rze – wyjść na dwór nie na­ra­ża­jąc się na na­ga­by­wa­nia go­spo­da­rza czy go­spo­dy­ni o czynsz. Wie­lu lu­dzi do śmier­ci nęka opła­ta czyn­szu za więk­sze i bar­dziej luk­su­so­we skrzy­nie, a prze­cież nie za­mar­z­li­by na śmierć w ta­kiej jak ta przy to­rach. Wca­le nie żar­tu­ję. Go­spo­dar­ność to te­mat, któ­ry do­pusz­cza lek­kie trak­to­wa­nie, nie moż­na ato­li rów­nie lek­ko uznać go za nie­istot­ny. On­giś zbu­do­wa­no tu­taj dla pry­mi­tyw­ne­go, od­por­ne­go ple­mie­nia, któ­re żyło głów­nie pod go­łym nie­bem, wy­god­ny dom pra­wie wy­łącz­nie z ta­kie­go bu­dul­ca, ja­kie­go w sta­nie go­to­wym do­star­czy­ła Na­tu­ra. Tak w 1674 roku pi­sał Go­okin, nad­zor­ca In­dian w ko­lo­nii Mas­sa­chu­setts: „Naj­lep­sze wi­gwa­my bar­dzo po­rząd­nie i szczel­nie po­kry­to korą drzew. Ob­dzie­ra­no z niej pnie o tej po­rze roku, kie­dy soki pod­cho­dzą wy­so­ko, a na­stęp­nie wiel­kie pła­ty świe­żej kory przy­ci­ska­no cięż­ki­mi pa­la­mi […] Gor­sze wi­gwa­my po­kry­to ma­ta­mi wy­pla­ta­ny­mi z si­to­wia. Są rów­nie szczel­ne i cie­płe, lecz mimo to nie tak do­bre jak kora […] Wi­dzia­łem kil­ka dłu­gich na sześć­dzie­siąt albo sto stóp i sze­ro­kich na trzy­dzie­ści […] Czę­sto no­co­wa­łem w in­diań­skich wi­gwa­mach, w któ­rych było tak cie­pło jak w naj­lep­szych an­giel­skich do­mach.[38] Do­da­je, że na ogół we­wnątrz wy­kła­da­no je i obu­do­wy­wa­no wy­szy­wa­ny­mi mi­ster­nie ma­ta­mi oraz wy­po­sa­ża­no w róż­ne sprzę­ty. In­dia­nie po­tra­fi­li już wpro­wa­dzić ulep­sze­nie, a mia­no­wi­cie matą za­wie­szo­ną nad otwo­rem w da­chu, po­ru­sza­ną za po­mo­cą sznur­ka, re­gu­lo­wa­li wen­ty­la­cję. Taki wi­gwam bu­do­wa­no w je­den, a naj­dłu­żej dwa dni, skła­da­no i zno­wu roz­sta­wia­no w kil­ka go­dzin. Jed­na ro­dzi­na dys­po­no­wa­ła albo ca­łym wi­gwa­mem, albo jed­ną jak­by izbą za prze­pie­rze­niem.

Ro­dzi­ny lu­dzi nie­cy­wi­li­zo­wa­nych miesz­ka­ją w naj­lep­szych schro­nie­niach, bo za­spo­ka­ja­ją one w wy­star­cza­ją­cym stop­niu ich pry­mi­tyw­niej­sze, prost­sze po­trze­by. Moim zda­niem nie prze­sa­dzę twier­dząc, że cho­ciaż pod­nieb­ne pta­ki mają swo­je gniaz­da, lisy swo­je nory[39], nie­cy­wi­li­zo­wa­ni zaś swo­je wi­gwa­my, we współ­cze­snym spo­łe­czeń­stwie cy­wi­li­zo­wa­nym nie wię­cej ani­że­li po­ło­wa ro­dzin po­sia­da schro­nie­nie na wła­sność. W mniej­szych i więk­szych mia­stach, czy­li tam, do­kąd przede wszyst­kim do­tar­ła cy­wi­li­za­cja, licz­ba lu­dzi ma­ją­cych na wła­sność schro­nie­nie sta­no­wi bar­dzo nie­wiel­ki uła­mek ogó­łu. Resz­ta pła­ci rocz­ny po­da­tek od tego ze­wnętrz­ne­go okry­cia, któ­re sta­ło się nie­zbęd­ne za­rów­no la­tem, jak i zimą. Moż­na by za ów po­da­tek ku­pić wio­skę wi­gwa­mów, tym­cza­sem jed­nak po­ma­ga on utrzy­my­wać In­dian w bie­dzie do koń­ca ży­cia. Nie za­mie­rzam pod­kre­ślać tu­taj ujem­nych stron wy­naj­mu w po­rów­na­niu z rze­czy­wi­stym po­sia­da­niem, ali­ści to oczy­wi­ste, że czło­wiek nie­cy­wi­li­zo­wa­ny po­sia­da schro­nie­nie na wła­sność, po­nie­waż tak mało ono kosz­tu­je, pod­czas gdy czło­wiek cy­wi­li­zo­wa­ny na ogół je wy­naj­mu­je, po­nie­waż nie stać go na to, aby zo­stać wła­ści­cie­lem. Osta­tecz­nie nie stać go na­wet na wy­na­jem. Wsze­la­ko – od­po­wie ktoś – pła­cąc ten po­da­tek bied­ny czło­wiek cy­wi­li­zo­wa­ny za­pew­nia so­bie sie­dzi­bę, któ­ra w po­rów­na­niu ze schro­nie­niem nie­cy­wi­li­zo­wa­ne­go jest pa­ła­cem. Rocz­ny czynsz dwu­dzie­stu pię­ciu do stu do­la­rów (ta­kie są staw­ki na pro­win­cji) upo­waż­nia czło­wie­ka do ko­rzy­sta­nia z do­bro­dziejstw i wy­na­laz­ków ca­łych stu­le­ci, z prze­stron­nych miesz­kań, czy­stej far­by i ta­pet, z ko­min­ków Rum­for­da[40], ze­wnętrz­nych tyn­ków, z ża­lu­zji, mie­dzia­nej pom­py, zam­ka sprę­ży­no­we­go, ob­szer­nej piw­ni­cy i z wie­lu in­nych udo­god­nień. Jak to jed­nak się dzie­je, że ten, kto po­dob­no ko­rzy­sta z tego wszyst­kie­go, jest na ogół bied­nym czło­wie­kiem cy­wi­li­zo­wa­nym, pod­czas gdy nie­cy­wi­li­zo­wa­ny, któ­ry nie ma tych wy­gód, to bo­ga­ty dzi­kus? Je­że­li utrzy­mu­je się, iż cy­wi­li­za­cja ozna­cza rze­czy­wi­sty roz­wój wa­run­ków bytu czło­wie­ka – a moim zda­niem to praw­da, cho­ciaż tyl­ko mą­drzy udo­sko­na­la­ją swo­je zdo­by­cze – na­le­ży wy­ka­zać, że stwo­rzy­ła lep­sze do­mo­stwa nie pod­no­sząc ich kosz­tów. Ceną zaś rze­czy jest ilość tego, co na­zwał­bym ży­ciem, któ­re na­le­ży za nią wy­mie­nić – na­tych­miast albo w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku. Prze­cięt­ny dom w mo­jej oko­li­cy kosz­tu­je chy­ba osiem­set do­la­rów. Odło­że­nie tej sumy trwa w przy­pad­ku ro­bot­ni­ka dzie­sięć, pięt­na­ście lat, na­wet je­śli nie jest ob­cią­żo­ny ro­dzi­ną. Przyj­mu­jąc, że li­czo­na w pie­nią­dzach prze­cięt­na war­tość dzien­nej ro­bo­ci­zny wy­no­si do­la­ra dzien­nie – jed­ni bo­wiem otrzy­mu­ją wię­cej, inni zaś mniej – ro­bot­ni­ko­wi upły­nie na ogół po­ło­wa ży­cia, za­nim za­ro­bi na wła­sny wi­gwam. Je­śli za­ło­ży­my, że z dwoj­ga złe­go wy­bie­rze pła­ce­nie czyn­szu, wąt­pli­we to bę­dzie wyj­ście. Czy czło­wiek nie­cy­wi­li­zo­wa­ny mą­drze by zro­bił wy­mie­nia­jąc na tych wa­run­kach wi­gwam na pa­łac?

Moż­na się do­my­ślić, że całą ko­rzyść wy­pły­wa­ją­cą z po­sia­da­nia tego nad­mier­ne­go ma­jąt­ku, któ­ry sta­no­wi fun­dusz na za­bez­pie­cze­nie przy­szło­ści, w przy­pad­ku po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka spro­wa­dzam do moż­li­wo­ści po­kry­cia kosz­tów po­grze­bu. Być może ato­li czło­wiek nie musi sie­bie po­cho­wać. Nie­mniej jed­nak uwy­dat­nia to istot­nie róż­ni­cę mię­dzy czło­wie­kiem cy­wi­li­zo­wa­nym a nie­cy­wi­li­zo­wa­nym. Usi­łu­je się nie­wąt­pli­wie – ma­jąc na wzglę­dzie na­sze do­bro – stwo­rzyć z ży­cia lu­dzi cy­wi­li­zo­wa­nych in­sty­tu­cję, któ­ra tłu­mi w pew­nym stop­niu ży­cie jed­nost­ki w celu za­cho­wa­nia i do­sko­na­le­nia eg­zy­sten­cji ga­tun­ku ludz­kie­go. Chcę jed­nak wy­ka­zać, ile po­świę­ceń kosz­tu­je obec­nie to na­sze do­bro, i za­pro­po­no­wać pro­wa­dze­nie ta­kie­go ży­cia, któ­re by je za­pew­nia­ło, a za­ra­zem nie mia­ło dla nas ujem­nych stron. Dla­cze­go to mó­wi­cie mię­dzy sobą, że ubo­gich za­wsze ma­cie wśród sie­bie[41] albo że oj­co­wie je­dli kwa­śne gro­na, a zęby sy­nów ścier­pły?[42]

„Na moje ży­cie – wy­rocz­nia Jah­we Pana – Nie bę­dzie­cie wię­cej po­wta­rza­li tej przy­po­wie­ści w Izra­elu. Oto wszyst­kie du­sze są moje. Umrze tyl­ko oso­ba, któ­ra zgrze­szy­ła.”[43]

Gdy roz­my­ślam o swo­ich są­sia­dach – far­me­rach z Con­cord, któ­rzy są w co naj­mniej ta­kim sa­mym stop­niu za­moż­ni jak inne kla­sy, do­cho­dzę do wnio­sku, że w więk­szo­ści wy­pad­ków dzię­ki cięż­kiej ha­rów­ce od dwu­dzie­stu, trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu lat mogą te­raz zo­stać rze­czy­wi­sty­mi wła­ści­cie­la­mi farm, któ­re na ogół odzie­dzi­czy­li wraz z dłu­ga­mi albo ku­pi­li za po­ży­czo­ne pie­nią­dze – przy czym jed­na trze­cia ich ha­rów­ki sta­no­wi cenę domu – ale na ogół jesz­cze nie wnie­śli od­po­wied­nich opłat. Wpraw­dzie cza­sa­mi dłu­gi prze­wyż­sza­ją war­tość far­my, przez co ona sama sta­je się jed­nym wiel­kim ob­cią­że­niem, lecz na­dal znaj­du­je się ktoś, kto ją dzie­dzi­czy i – jak utrzy­mu­je – do­brze zna. Zwró­ciw­szy się do tak­sa­to­rów, ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łem, że nie po­tra­fią oni wy­mie­nić bez na­my­słu na­zwisk dwu­na­stu miesz­kań­ców mia­sta, któ­rzy na­praw­dę po­sia­da­ją nie ob­cią­żo­ne far­my. Hi­sto­rię owych do­mostw moż­na po­znać w ban­ku, od­da­no je tam bo­wiem w za­staw hi­po­tecz­ny. Czło­wiek, któ­ry rze­czy­wi­ście za­pła­cił za far­mę pra­cą na niej, na­le­ży do ta­kiej rzad­ko­ści, że może go wska­zać pal­cem każ­dy są­siad. Wąt­pię, czy w Con­cord znaj­dzie się trzech tego ro­dza­ju lu­dzi. To, co się mówi o kup­cach, że prze­wa­ża­ją­ca ich część – na­wet dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu na stu – na pew­no po­nie­sie fia­sko, do­ty­czy tak­że far­me­rów. Co do kup­ców wszak­że, to je­den zna­jo­my traf­nie uwa­ża, że więk­szość ich nie­po­wo­dzeń nie do­ty­czy wła­ści­wie fi­nan­sów, lecz wy­wią­zy­wa­nia się z umów, co po­czy­tu­ją za nie­wy­go­dę. Prze­to za­wo­dzi ety­ka. Sta­wia to spra­wę w gor­szym świe­tle, a po­nad­to pod­su­wa myśl, że może na­wet po­zo­sta­łym trzem nie uda się ura­to­wać dusz – może są gor­szy­mi ban­kru­ta­mi ani­że­li ci, któ­rzy po­no­szą fia­sko uczci­wie. Ban­kruc­two, wy­pie­ra­nie się za­war­tych umów to dla znacz­nej czę­ści na­szej cy­wi­li­za­cji jak­by sprę­ży­nu­ją­ce de­ski do od­bi­ja­nia się i fi­ka­nia ko­zioł­ków. Czło­wiek nie­cy­wi­li­zo­wa­ny na­to­miast stoi na nie­sprę­ży­nu­ją­cej de­sce gło­du. Co roku jed­nak świet­nie się uda­je po­kaz by­dła okrę­gu Mid­dle­sex[44], jak gdy­by wszyst­kie try­by ma­szy­ny rol­ni­czej pra­co­wa­ły gład­ko.

Far­mer usi­łu­je roz­wią­zać pro­blem środ­ków eg­zy­sten­cji za po­mo­cą for­mu­ły bar­dziej skom­pli­ko­wa­nej ani­że­li sam pro­blem. Aby zdo­być sznu­ro­wa­dła, spe­ku­lu­je sta­da­mi by­dła. Za­sta­wił nie­zwy­kle pre­cy­zyj­ną pu­łap­kę na wy­go­dę i nie­za­leż­ność i od­wró­ciw­szy się, sam wsa­dził w nią nogę. Oto przy­czy­na jego bie­dy. Oto­cze­ni luk­su­sem, wszy­scy je­ste­śmy bied­ni z po­dob­nych wzglę­dów, gdyż nie mamy do­stę­pu do ty­sią­ca przy­jem­no­ści ży­cia czło­wie­ka nie­cy­wi­li­zo­wa­ne­go. Tak oto śpie­wa Chap­man:

Nie­wier­ne spo­łe­czeń­stwo lu­dzi – dla do­cze­snej chwa­ły
Całą nie­biań­ską sło­dycz roz­cień­cza w po­wie­trzu.[45]


Date: 2016-01-14; view: 637


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 4 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.006 sec.)