Człowiek, który znalazł sobie ostatecznie jakąś robotę, nie będzie potrzebował nowego ubrania, aby ją wykonać; wystarczy mu stare, leżące na zakurzonym strychu od niepamiętnych czasów. Stare buty posłużą bohaterowi dłużej aniżeli jego lokajowi – jeśli bohater miewa lokai – bose stopy starsze są od butów i bohater potrafi się nimi zadowolić. Tylko bywalcy przyjęć i siedzib Izb Ustawodawczych muszą mieć nowe surduty, które zmieniają tak często, jak sami ulegają w nich przeobrażeniom. Skoro jednak moja marynarka i spodnie, kapelusz i buty są odpowiednie do tego, bym chwalił w nich Boga, wystarczą mi też na inne okazje, nieprawdaż? Kto miał tak stare ubranie, na przykład stary płaszcz istotnie tak znoszony i zdarty, że ani obdarzenie nim jakiegoś biednego chłopca nie było aktem dobroczynnym, ani potem przekazanie go przez tegoż jeszcze biedniejszemu, a może bogatszemu – temu, który zadowalał się posiadaniem minimum? Należy, powiadam, Wystrzegać się wszelkich przedsięwzięć wymagających nowego odzienia, lecz nie nowego człowieka. Jakże bowiem nowe ubranie ma pasować na starego, nie przeobrażonego człowieka? Jeśli ma się przed sobą nowe zadanie, należy się starać spełnić je w starej odzieży. Nikt nie potrzebuje tego, czym by się mógł zadowolić, lecz tego, czym mógłby się zająć, czy raczej tego, czym mógłby się stać. Chyba nigdy nie powinniśmy się starać o nowe ubranie, choćby stare było w strzępach, dopóki tak sobą nie pokierujemy, nie postawimy przed sobą takich zadań albo nie pożeglujemy tak daleko, że w starym staniemy się nowymi ludźmi, i dopiero wtedy przy wdziejemy nowe, aby się nie czuć jak młode wino w starych butelkach[29]. Okres tracenia piór musi – podobnie jak u ptactwa – być w naszym życiu przełomem. Nur zaszywa się na ten czas pośród samotnych jezior. Na skutek wewnętrznego wysiłku i rozrostu wąż zrzuca wylinę, a gąsienica – larwią osłonę; odzienie bowiem stanowi jedynie ostatnią warstwę naszego naskórka i naszą śmiertelną powłokę[30]. Jeżeli będziemy mieli do tej kwestii inny stosunek, okaże się, że żeglujemy pod fałszywą banderą i że nieuchronnie zostaniemy w końcu zdegradowani przez naszą własną opinię i opinię ludzkości.
Wdziewamy jedną część garderoby na drugą, niby rośliny rozwijające się za zewnętrzną przyczyną. Nasze wierzchnie, często cienkie i wyszukane odzienie stanowi jakby naskórek lub sztuczną skórę, która żyje własnym życiem, można więc oderwać ją tu i tam nie zadając człowiekowi śmiertelnej rany; nasze grubsze ubranie, stale noszone, to dla nas powłoka z komórek, czyli kora; natomiast koszule są naszym łykiem, czyli rzeczywistą korą, i nie można jej zerwać inaczej niż tak, jak się zrywa opaskę z kory, a to człowieka niszczy. Uważam, że wszystkie rasy ludzi noszą w pewnych porach odpowiedniki koszuli. Pożądane by było, aby człowiek ubierał się na tyle prosto, że potrafiłby się dotknąć w ciemności rękoma, aby pod każdym względem żył w takiej spoistości i gotowości, że gdyby miasto zajął wróg, mógłby je opuścić – podobnie jak pewien stary filozof– przechodząc bez obawy przez bramę z pustymi rękoma.[31] Skoro jedna gruba sztuka garderoby jest w większości wypadków równie dobra jak trzy cienkie, skoro tanią odzież można dostać po cenie naprawdę odpowiadającej klientom, skoro ciepły płaszcz kupiony za pięć dolarów będzie służył tyleż samo lat, skoro ciepłe spodnie można nabyć za dwa dolary, buty z wołowej skóry – za półtora dolara, letni kapelusz – za ćwierć dolara, a zimową czapkę – za sześćdziesiąt dwa i pół centa lub samemu zrobić w domu przy kosztach nominalnych, gdzież przebywa taki biedak ubrany w podobną odzież nabytą z własnych zarobków, że nie znajdzie się nikt mądry, kto by go szanował?
Kiedy proszę moją krawcową, aby uszyła mi ubranie o takim, a nie innym fasonie, odpowiada poważnie: „Teraz już takich się nie nosi”, podkreślając „nie nosi”, jak gdyby cytowała autorytet równie bezosobowy jak Los. Trudno mi zatem skłonić krawcową do uszycia ubrania według moich wskazówek, nie może bowiem uwierzyć, że naprawdę mówię to, co myślę, że jestem taki nieroztropny. Gdy słyszę owo brzmiące jak wyrok zdanie, na chwilę pogrążam się w zadumie, powtarzając sobie każde słowo z osobna, aby lepiej je zrozumieć, aby pojąć, jakie pokrewieństwo łączy mnie ze wszystkimi, którzy czegoś nie noszą, i jaki autorytet mogą przedstawiać w sprawie tak blisko mnie dotyczącej. Ostatecznie skłonny jestem odpowiedzieć jej w jednakowo tajemniczy sposób, identycznie podkreślając bezosobowość autorytetu: „Prawda, ostatnio takich się nie nosiło, ale teraz się nosi.” Jaki sens ma branie mi miary, jeśli krawcowa nie szacuje mojego charakteru, lecz jedynie szerokość ramion, jakby były wieszakiem na płaszcz? Nie wielbimy ani Gracji, ani Parek, tylko modę. Przędzie ona, tka i kroi ciesząc się pełnym autorytetem. Awangardowe małpy w Paryżu włożyły podróżną czapkę i już wszystkie małpy w Ameryce robią to samo. Czasami tracę nadzieję, że będę mógł dostać na tym świecie coś całkiem prostego i uczciwego, co wykonali ludzie. Przede wszystkim należałoby przepuścić ich przez potężną prasę i wycisnąć stare pojęcia, aby nie byli zdolni prędko stanąć na własnych nogach. Potem jednak w towarzystwie znalazłby się ktoś postrzelony, pełen zrodzonych nie wiadomo kiedy pomysłów, których nawet ogień nie trawi, i cały trud poszedłby na marne. Niemniej nie zapomnimy, że to od mumii otrzymaliśmy w prezencie odrobinę egipskiej pszenicy.
Na ogół nie uważam, aby słuszne było twierdzenie, że w naszym czy innym kraju ubiór zyskał rangę sztuki. Ludzie obecnie radzą sobie nosząc to, co mogą kupić. Niby rozbitkowie wkładają wszystko, co znajdą na plaży, a odrobinę dalej – czy to w czasie, czy w przestrzeni – śmieją się ze swojej maskarady. Każde pokolenie wyśmiewa starą modę, aliści z namaszczeniem przestrzega nowej. Bawi nas widok szat Henryka VIII czy królowej Elżbiety, tak jakby były to stroje króla i królowej Wysp Kanibalskich. Wszystkie ubiory zdjęte z człowieka wyglądają żałośnie albo groteskowo. Tylko wyzierające z nich oko powagi i uczciwie przeżyte w nich życie powstrzymują nas od śmiechu i uświęcają odzienie wszystkich ludzi. Niech Arlekina chwyci atak kolki, a wnet jego strój będzie musiał się poddać temu samemu nastrojowi co jego pan. Gdy żołnierza trafi kula armatnia, jego łachmany przystoją mu jak purpura.
Dziecinny i barbarzyński pociąg mężczyzn i kobiet do nowych wzorów wymaga długiego potrząsania kalejdoskopem, zanim odkryje się taki wzór, jaki będzie odpowiadał dzisiejszemu pokoleniu. Fabrykanci się nauczyli, że pęd ów to jedynie kaprys. Z dwóch wzorów, różniących się tylko kilkoma szwami na materiale w mniej więcej tym samym kolorze, jeden z łatwością zostanie sprzedany, drugi zaś będzie zalegał na półkach, chociaż często się zdarza, że po upływie sezonu wchodzi w modę ten drugi. Podobnie sprawa przedstawia się z tatuażem, który nie jest odrażającą praktyką, jak nauczono się sądzić. Nie zasługuje na miano barbarzyństwa, chociażby dlatego, że ma charakter naskórkowy i niezmienny.
Nie wierzę, że nasz system fabryczny stanowi najlepszy sposób zaopatrywania ludzi w odzież. Sytuacja robotników pracujących przy maszynach z każdym dniem upodabnia się do sytuacji robotników angielskich.[32] Nic w tym dziwnego, słyszałem bowiem, czy też sam spostrzegłem, że głównym celem nie jest dobra i przyzwoita odzież dla ludzi, ale niewątpliwie wzbogacenie się korporacji. Na dłuższą metę ludzie osiągają tylko to, do czego zmierzają. Dlatego też, gdyby nawet natychmiast mieli ponieść porażkę, niech lepiej zmierzają do jakiegoś wyższego celu.
Co do schronienia, to nie przeczę, że jest teraz koniecznością życiową, chociaż znane są przypadki ludzi, którzy obchodzili się bez niego w krajach zimniej szych od naszego. Samuel Laing[33] pisze, że „Lapończyk ubrany w skórę, ze skórzanym workiem nasuniętym na głowę i ramiona, co noc sypia na śniegu […] w takim zimnie, że zgasłoby w nim życie, gdyby był w odzieży wełnianej”.[34] Widywał ich śpiących w ten właśnie sposób. Jednakże dodaje: „Nie są bardziej wytrzymali aniżeli inni ludzie.”[35] Prawdopodobnie jednak człowiekowi niewiele potrzeba było czasu, żeby odkryć, jak dogodne jest posiadanie domu i jak miłe domowe ciepło, za którym to określeniem pierwotnie chyba kryło się przede wszystkim pojęcie schronienia, jakie dawał sam budynek, a nie ciepło rodzinne. Wprawdzie musi ono być w najwyższym stopniu niepełne i okresowe w klimatach, w których dom kojarzy nam się głównie z zimą czy porą deszczową, przez dwie trzecie roku zaś jest zbędny, wystarczy bowiem parasol od słońca. W naszym klimacie w letnią noc początkowo wystarczało jedynie okrycie. W słowniku Indian wigwam symbolizował jeden dzień marszu, a szereg ich wycięty albo namalowany na korze drzewa – liczbę nocy, podczas których musieli zakładać obozowiska. Człowiek nie został stworzony na tyle postawny i silny, aby nie musiał dążyć do zawężenia świata i zamurowywać się w ograniczonej do swoich rozmiarów przestrzeni. Najpierw był bosy i żył na łonie Natury. Co prawda sprawiało to przyjemność tylko w bezchmurną i ciepłą pogodę za dnia, a w porze deszczowej i w zimie, nie wspominając już o upalnym słońcu, zdusiłoby w zarodku jego plemię, gdyby nie znalazł sobie szybko pierwszej osłony umożliwiającej mu utrzymanie ciepła, którą był dach domu. Jak baśń[36] opowiada, Adam i Ewa, zanim zaczęli nosić odzienie, okrywali się liściem. Człowiek potrzebował domu – miejsca, w którym znalazłby ciepło czy wygodę, najpierw ciepło w sensie fizycznym, potem zaś ciepło uczuć.
Możemy sobie wyobrazić chwilę, kiedy w niemowlęctwie rodzaju ludzkiego jakiś przedsiębiorczy śmiertelnik szukając schronienia wczołgał się do skalnej jaskini. Każde dziecko zaczyna odkrywać świat w pewnym stopniu od nowa i uwielbia przebywać na powietrzu, nawet gdy jest mokro i zimno. Bawi się zarówno w dom, jak i w konia – ciągnie go do nich instynktownie. Kto nie pamięta, z jakim zainteresowaniem spoglądał w młodości na półki skalne czy otwór jaskini? Było to wyrazem naturalnej tęsknoty owej przetrwałej w nas cząstki naszego najbardziej prymitywnego przodka. Z jaskini postąpiliśmy ku dachom z palmowych liści, kory i gałęzi, z rozpostartego płótna, z traw i słomy, z desek i gontów, z kamieni i dachówek. W końcu nie wiemy, co to mieszkanie na świeżym powietrzu, i pędzimy życie ograniczone do czterech ścian domu także pod wieloma więcej względami niż tylko te, z których zdajemy sobie sprawę. Ognisko domowe dzieli od pola bardzo wielka odległość. Dobrze by chyba było, gdybyśmy spędzali więcej dni i nocy nie oddzieleni od ciał niebieskich żadnymi przegrodami, gdyby poeta nie tworzył, a święty nie spędzał tyle czasu pod dachem. Ptaki nie śpiewają w jaskini ani gołębice nie cieszą się swą dziewiczością w gołębnikach.
Wszelako jeśli ktoś planuje budowę domu mieszkalnego, wypada mu użyć trochę jankeskiego sprytu, aby ostatecznie nie znaleźć się w warsztacie, labiryncie bez wyjścia, muzeum, przytułku, więzieniu albo we wspaniałym mauzoleum. Należy wpierw rozważyć, co nam wystarczy za skromne schronienie. Widziałem, jak w naszym miasteczku Indianie Penobscot mieszkali w namiotach z cienkiej bawełny, podczas gdy wokół nich leżał śnieg głęboki prawie na stopę. Pomyślałem, że byliby zadowoleni, gdyby spadł głębszy, gdyż osłaniałby ich od wiatru. Dawniej, kiedy kwestia rzetelnego urządzenia sobie życia – łatwo ją rozwiązałem oddawszy się swoim prawdziwym dążeniom – niepokoiła mnie nawet bardziej aniżeli teraz, gdyż stałem się, niestety, trochę gruboskórny, przy torach kolejowych widywałem wielką skrzynię – sześć stóp długości na trzy szerokości – w której robotnicy chowali na noc narzędzia; przyszło mi do głowy, że każdy, kto odczuwa brak pieniędzy, mógłby kupić taką za dolara, wywiercić w niej kilka dziur dla wentylacji i zamknąwszy pokrywę na haczyk mieć w skrzyni schronienie w deszczowe, a nawet pogodne noce, zapewniając sobie nieskrępowaną pielęgnację umiłowań i wolność duszy.[37] Nie sądzę, aby było to najgorsze wyjście, a w żadnym razie godne pogardy. Mógłby siedzieć bez przeszkód do późna w nocy, obudziwszy się zaś o dowolnej porze – wyjść na dwór nie narażając się na nagabywania gospodarza czy gospodyni o czynsz. Wielu ludzi do śmierci nęka opłata czynszu za większe i bardziej luksusowe skrzynie, a przecież nie zamarzliby na śmierć w takiej jak ta przy torach. Wcale nie żartuję. Gospodarność to temat, który dopuszcza lekkie traktowanie, nie można atoli równie lekko uznać go za nieistotny. Ongiś zbudowano tutaj dla prymitywnego, odpornego plemienia, które żyło głównie pod gołym niebem, wygodny dom prawie wyłącznie z takiego budulca, jakiego w stanie gotowym dostarczyła Natura. Tak w 1674 roku pisał Gookin, nadzorca Indian w kolonii Massachusetts: „Najlepsze wigwamy bardzo porządnie i szczelnie pokryto korą drzew. Obdzierano z niej pnie o tej porze roku, kiedy soki podchodzą wysoko, a następnie wielkie płaty świeżej kory przyciskano ciężkimi palami […] Gorsze wigwamy pokryto matami wyplatanymi z sitowia. Są równie szczelne i ciepłe, lecz mimo to nie tak dobre jak kora […] Widziałem kilka długich na sześćdziesiąt albo sto stóp i szerokich na trzydzieści […] Często nocowałem w indiańskich wigwamach, w których było tak ciepło jak w najlepszych angielskich domach.[38] Dodaje, że na ogół wewnątrz wykładano je i obudowywano wyszywanymi misternie matami oraz wyposażano w różne sprzęty. Indianie potrafili już wprowadzić ulepszenie, a mianowicie matą zawieszoną nad otworem w dachu, poruszaną za pomocą sznurka, regulowali wentylację. Taki wigwam budowano w jeden, a najdłużej dwa dni, składano i znowu rozstawiano w kilka godzin. Jedna rodzina dysponowała albo całym wigwamem, albo jedną jakby izbą za przepierzeniem.
Rodziny ludzi niecywilizowanych mieszkają w najlepszych schronieniach, bo zaspokajają one w wystarczającym stopniu ich prymitywniejsze, prostsze potrzeby. Moim zdaniem nie przesadzę twierdząc, że chociaż podniebne ptaki mają swoje gniazda, lisy swoje nory[39], niecywilizowani zaś swoje wigwamy, we współczesnym społeczeństwie cywilizowanym nie więcej aniżeli połowa rodzin posiada schronienie na własność. W mniejszych i większych miastach, czyli tam, dokąd przede wszystkim dotarła cywilizacja, liczba ludzi mających na własność schronienie stanowi bardzo niewielki ułamek ogółu. Reszta płaci roczny podatek od tego zewnętrznego okrycia, które stało się niezbędne zarówno latem, jak i zimą. Można by za ów podatek kupić wioskę wigwamów, tymczasem jednak pomaga on utrzymywać Indian w biedzie do końca życia. Nie zamierzam podkreślać tutaj ujemnych stron wynajmu w porównaniu z rzeczywistym posiadaniem, aliści to oczywiste, że człowiek niecywilizowany posiada schronienie na własność, ponieważ tak mało ono kosztuje, podczas gdy człowiek cywilizowany na ogół je wynajmuje, ponieważ nie stać go na to, aby zostać właścicielem. Ostatecznie nie stać go nawet na wynajem. Wszelako – odpowie ktoś – płacąc ten podatek biedny człowiek cywilizowany zapewnia sobie siedzibę, która w porównaniu ze schronieniem niecywilizowanego jest pałacem. Roczny czynsz dwudziestu pięciu do stu dolarów (takie są stawki na prowincji) upoważnia człowieka do korzystania z dobrodziejstw i wynalazków całych stuleci, z przestronnych mieszkań, czystej farby i tapet, z kominków Rumforda[40], zewnętrznych tynków, z żaluzji, miedzianej pompy, zamka sprężynowego, obszernej piwnicy i z wielu innych udogodnień. Jak to jednak się dzieje, że ten, kto podobno korzysta z tego wszystkiego, jest na ogół biednym człowiekiem cywilizowanym, podczas gdy niecywilizowany, który nie ma tych wygód, to bogaty dzikus? Jeżeli utrzymuje się, iż cywilizacja oznacza rzeczywisty rozwój warunków bytu człowieka – a moim zdaniem to prawda, chociaż tylko mądrzy udoskonalają swoje zdobycze – należy wykazać, że stworzyła lepsze domostwa nie podnosząc ich kosztów. Ceną zaś rzeczy jest ilość tego, co nazwałbym życiem, które należy za nią wymienić – natychmiast albo w ostatecznym rozrachunku. Przeciętny dom w mojej okolicy kosztuje chyba osiemset dolarów. Odłożenie tej sumy trwa w przypadku robotnika dziesięć, piętnaście lat, nawet jeśli nie jest obciążony rodziną. Przyjmując, że liczona w pieniądzach przeciętna wartość dziennej robocizny wynosi dolara dziennie – jedni bowiem otrzymują więcej, inni zaś mniej – robotnikowi upłynie na ogół połowa życia, zanim zarobi na własny wigwam. Jeśli założymy, że z dwojga złego wybierze płacenie czynszu, wątpliwe to będzie wyjście. Czy człowiek niecywilizowany mądrze by zrobił wymieniając na tych warunkach wigwam na pałac?
Można się domyślić, że całą korzyść wypływającą z posiadania tego nadmiernego majątku, który stanowi fundusz na zabezpieczenie przyszłości, w przypadku pojedynczego człowieka sprowadzam do możliwości pokrycia kosztów pogrzebu. Być może atoli człowiek nie musi siebie pochować. Niemniej jednak uwydatnia to istotnie różnicę między człowiekiem cywilizowanym a niecywilizowanym. Usiłuje się niewątpliwie – mając na względzie nasze dobro – stworzyć z życia ludzi cywilizowanych instytucję, która tłumi w pewnym stopniu życie jednostki w celu zachowania i doskonalenia egzystencji gatunku ludzkiego. Chcę jednak wykazać, ile poświęceń kosztuje obecnie to nasze dobro, i zaproponować prowadzenie takiego życia, które by je zapewniało, a zarazem nie miało dla nas ujemnych stron. Dlaczego to mówicie między sobą, że ubogich zawsze macie wśród siebie[41] albo że ojcowie jedli kwaśne grona, a zęby synów ścierpły?[42]
„Na moje życie – wyrocznia Jahwe Pana – Nie będziecie więcej powtarzali tej przypowieści w Izraelu. Oto wszystkie dusze są moje. Umrze tylko osoba, która zgrzeszyła.”[43]
Gdy rozmyślam o swoich sąsiadach – farmerach z Concord, którzy są w co najmniej takim samym stopniu zamożni jak inne klasy, dochodzę do wniosku, że w większości wypadków dzięki ciężkiej harówce od dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu lat mogą teraz zostać rzeczywistymi właścicielami farm, które na ogół odziedziczyli wraz z długami albo kupili za pożyczone pieniądze – przy czym jedna trzecia ich harówki stanowi cenę domu – ale na ogół jeszcze nie wnieśli odpowiednich opłat. Wprawdzie czasami długi przewyższają wartość farmy, przez co ona sama staje się jednym wielkim obciążeniem, lecz nadal znajduje się ktoś, kto ją dziedziczy i – jak utrzymuje – dobrze zna. Zwróciwszy się do taksatorów, ze zdumieniem stwierdziłem, że nie potrafią oni wymienić bez namysłu nazwisk dwunastu mieszkańców miasta, którzy naprawdę posiadają nie obciążone farmy. Historię owych domostw można poznać w banku, oddano je tam bowiem w zastaw hipoteczny. Człowiek, który rzeczywiście zapłacił za farmę pracą na niej, należy do takiej rzadkości, że może go wskazać palcem każdy sąsiad. Wątpię, czy w Concord znajdzie się trzech tego rodzaju ludzi. To, co się mówi o kupcach, że przeważająca ich część – nawet dziewięćdziesięciu siedmiu na stu – na pewno poniesie fiasko, dotyczy także farmerów. Co do kupców wszakże, to jeden znajomy trafnie uważa, że większość ich niepowodzeń nie dotyczy właściwie finansów, lecz wywiązywania się z umów, co poczytują za niewygodę. Przeto zawodzi etyka. Stawia to sprawę w gorszym świetle, a ponadto podsuwa myśl, że może nawet pozostałym trzem nie uda się uratować dusz – może są gorszymi bankrutami aniżeli ci, którzy ponoszą fiasko uczciwie. Bankructwo, wypieranie się zawartych umów to dla znacznej części naszej cywilizacji jakby sprężynujące deski do odbijania się i fikania koziołków. Człowiek niecywilizowany natomiast stoi na niesprężynującej desce głodu. Co roku jednak świetnie się udaje pokaz bydła okręgu Middlesex[44], jak gdyby wszystkie tryby maszyny rolniczej pracowały gładko.
Farmer usiłuje rozwiązać problem środków egzystencji za pomocą formuły bardziej skomplikowanej aniżeli sam problem. Aby zdobyć sznurowadła, spekuluje stadami bydła. Zastawił niezwykle precyzyjną pułapkę na wygodę i niezależność i odwróciwszy się, sam wsadził w nią nogę. Oto przyczyna jego biedy. Otoczeni luksusem, wszyscy jesteśmy biedni z podobnych względów, gdyż nie mamy dostępu do tysiąca przyjemności życia człowieka niecywilizowanego. Tak oto śpiewa Chapman:
Niewierne społeczeństwo ludzi – dla doczesnej chwały Całą niebiańską słodycz rozcieńcza w powietrzu.[45]