Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GNIEW SPRAWIEDLIWOŚCI

 

Według Eigermana błyskotliwe pomysły i wydala­nie to rzeczy nierozerwalnie ze sobą związane. Urucha­miał wszystkie szare komórki siedząc ze spodniami spuszczonymi do kostek w klozecie. Nieraz, podchmielo­ny, wyjaśniał każdemu, kto chciał słuchać, że pokój światowy i lekarstwo na raka to zadania do rozwiązania z dnia na dzień, jeśli ludzie mądrzy i dobrzy po prostu usiedliby razem do wspólnej defekacji.

Na trzeźwo, myśl o kolektywnym załatwianiu naj­bardziej prywatnych potrzeb trwożyła go. Kibel jest miejscem samotnych wysiłków, gdzie ci wyniesieni na wysokie urzędy mogą wygospodarować trochę czasu, żeby medytować nad ciężarem swojej odpowiedzial­ności.

Oglądał napisy na drzwiach naprzeciwko. Nic no­wego oprócz obscenicznych treści, co działało uspokaja­jąco. Te same stare świństwa, wyskrobane przez kogoś, kogo świerzbiła wyobraźnia. Dodały mu odwagi, by zmierzyć się z własnymi problemami.

Miały one w swej istocie dwoisty charakter. Po pierwsze, miał pod opieką nieżywego człowieka. To, jak graffiti, stara historia. Ale zombie to temat na kino nocne, tak jak sodomia - na ścianę w toalecie. Nie ma dla nich miejsca w realnym świecie. To prowadzi do następnego problemu: przerażony telefon od Tommy’ego Caana, meldującego, że coś złego dzieje się w Midian. Do tych dwóch problemów po namyśle dodał teraz trzeci: doktor Decker. Nosił eleganckie garnitury, pięknie się wysła­wiał, ale miał w sobie coś niezdrowego. Eigerman nie żywił wobec niego żadnych podejrzeń aż do teraz, gdy siedział na kiblu. Nagle wydało mu się to proste, jak własny drut. Ten bękart wiedział więcej, niż mówił: nie tylko o umarłym człowieku Boon’ie, lecz o Midian i o tym, co się tam działo. Jeśli w ten sposób przygotowywał najpiękniejszy koniec kariery w Shere Neck - nadszedł właśnie czas rozrachunków, pewne jak gówno, i teraz pożałuje.

A jednocześnie szef musiał podjąć jakieś decyzje. Zaczął dzień jako bohater, aresztując zabójcę z Calgary, ale instynkt mówił mu, że wydarzenia mogą bardzo szybko wyniknąć mu się z rąk. W tym wszystkim było tyle rzeczy nieuchwytnych, tyle pytań bez odpowiedzi. Istniało oczywiście łatwe wyjście. Mógł zadzwonić do swoich przełożonych w Edmonton i przekazać im ten cały pasztet, żeby się nim zajęli. Ale jeśli rezyg­nuje z problemu - rezygnuje z chwały. Alternatywę stanowiło działanie, teraz, przed zapadnięciem nocy. Tak powtarzał Tommy, a ile czasu zostało? Trzy, cztery godziny, żeby wyplenić wszelkie obrzydliwości Midian. Jeśli mu się powiedzie, podwoi szeregi swoich po­mocników. Pewnego dnia nie tylko przywiedzie ludzkie zło przed oblicze sprawiedliwości, lecz oczyści ohydną jamę, w której zło ma swoje zaplecze: litość i współ­czucie.



Znów kołatały w jego głowie pytania, na które niby już odpowiedział, a nie należały do łatwych. Jeśli wierzyć lekarzom, którzy badali Boone’a i meldunkom nadcho­dzącym z Midian, rzeczy zasłyszane tylko w bajkach okazywały się realne. Czy naprawdę miał się zmierzyć z umarłym człowiekiem, który chodził, i z bestiami, które zabija światło słoneczne?

Siedział, wydalał i rozważał różne możliwości. Zajęło mu to pół godziny, ale wreszcie podjął de­cyzję. Jak zwykle, kiedy przestał się pocić, wszyst­ko wydawało się proste. Może dziś świat nie był tym samym światem, co wczoraj. Jutro, za sprawą Boga, świat wyglądać będzie po staremu: umarli będą umarli, a sodomia tylko na ścianach w pewnych miej­scach. Jeśli nie wykorzysta swojej szansy, by stać się mężem opatrznościowym, nigdy nie dostanie dru­giej, a przynajmniej nie szybciej niż się zestarzeje i zajmie wyłącznie swoimi hemoroidami. To Bóg zesłał mu możliwość wykazania się. Nie stać go na jej zmar­nowanie.

Z nowym wewnętrznym przekonaniem wytarł ty­łek, podciągnął spodnie, spłukał kupę i wyszedł na spotkanie ze swoim wyzwaniem. Z podniesioną gło­wą.

 

 

- Potrzebuję ochotników, Cormack, którzy poja­dą ze mną do Midian i zaczną kopać.

- Na kiedy ich potrzebujesz?

- Teraz. Mamy mało czasu. Zacznij od barów! Weź ze sobą Hollidaya!

- A co im mówić o celu tej wyprawy? Eigerman podumał nad tym przez chwilę: co mó­wić?

- Powiedz, że szukamy rabusiów grobów. To zgromadzi tłum. Każdy ze strzelbą i łopatą się nada. Chcę, żeby zebrali się za godzinę. A nawet szybciej, jeśli zdołacie.

Decker uśmiechnął się, kiedy Cormack ruszył w drogę.

- Teraz jest pan szczęśliwy? - spytał Eigerman.

- Cieszę się, widząc, że posłuchał pan moich rad.

- Pańskich rad, gówno! Decker tylko się uśmiechnął.

- Spieprzaj stąd pan - odezwał się Eigerman. - Mam robotę. Niech pan wróci, jeśli zorganizuje pan sobie pistolet.

- Zaraz to zrobię.

Eigerman patrzył, jak wychodzi, potem podniósł słuchawkę telefonu. Myślał o wykręceniu tego numeru, odkąd zdecydował się pojechać do Midian; numeru, pod który już dawno nie miał powodu dzwonić. Zadzwonił teraz. W parę sekund na linii pojawił się ojciec Ashbery.

- Słyszę, że ojciec zdyszał się? Ashbery od razu wiedział, kto dzwoni.

- Eigerman.

- Za pierwszym razem trafione. Czym się ojciec teraz zajmował?

- Wyszedłem pobiegać.

- Dobry pomysł. Wypocić brzydkie myśli.

- Czego pan chce?

- A jak ojciec myśli? Potrzebuję księdza.

- Nie popełniłem żadnego przestępstwa.

- Nic o tym nie słyszałem.

- Nie używam, Eigerman. Boże, przebacz mi moje grzechy.

- To nie ulega kwestii.

- Więc proszę mi dać spokój.

- Proszę się nie rozłączać!

Ashbery natychmiast wyczuł niepokój w głosie Eigermana.

- No cóż - odezwał się.

- Słucham?

- Ma pan problem?

- Może obaj mamy.

- O czym pan myśli?

- Chcę, żeby ojciec pojawił się tu jak najszybciej ze wszystkimi akcesoriami w rodzaju krucyfiksów i wo­dy święconej.

- Po co?

- Proszę mi zaufać. Ashbery zaśmiał się.

- Nie jestem na pana usługi, Eigerman. Pilnuję swojej trzódki.

- Więc niech pan to zrobi dla wiernych.

- O czym pan mówi?

- Naucza ksiądz o Sądzie Ostatecznym, prawda? No więc w Midian zanosi się na tę chwilę.

- Jak to?

- Nie wiem kto i nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że potrzebujemy po naszej stronie trochę świę­tości, a ojciec jest tu jedynym księdzem, jakiego mamy.

- To pańska sprawa, Eigerman.

- Chyba ksiądz mnie nie słucha. Mówię tutaj rozsądne gówna.

- Nie wezmę udziału w żadnej pana przeklętej grze.

- Wyrażę się jasno. Jeśli ksiądz nie pójdzie dob­rowolnie, zmuszę księdza.

- Spaliłem negatywy, Eigerman. Jestem wolnym człowiekiem.

- Zachowałem kopie.

Ojciec umilkł na chwilę. A potem:

- Pan przysięgał.

- Skłamałem - padła odpowiedź.

- Ty bękarcie.

- A ksiądz nosi koronkową bieliznę. Więc kiedy ksiądz tu będzie? Cisza.

- Ashbery. Zadałem pytanie.

- Dajcie mi godzinę.

- Ma ojciec czterdzieści pięć minut.

- Pieprzę to!

- I to mi się podoba: bogobojna paniusia!

 

 

Musi panować upał, pomyślał Eigerman, kiedy zobaczył, ilu ludzi zebrali Cormack i Holliday w ciągu sześćdziesięciu minut. Upał zawsze zacietrzewia ludzi, pobudzając do cudzołóstwa albo do zabijania. A Shere Neck to mieścina o ograniczonych możliwościach, nie tak łatwo tu o seks na zawołanie, a teraz nadarzała się okazja postrzelania. Na zewnątrz w słońcu zebrało się dwudzie­stu mężczyzn i trzy czy cztery kobiety, które przyszły z nimi, plus Ashbery z jego wodą święconą.

W ciągu minionej godziny były jeszcze dwa telefony z Midian. Jeden od Tommy’ego, któremu nakazał wrócić na cmentarz, by pomógł Pettine’owi w pilnowaniu nie­przyjaciela, dopóki nie przybędą posiłki. Drugi telefon od samego Pettine’a, który informował Eigermana, że jeden z mieszkańców Midian podjął próbę ucieczki. Wyśliznął się przez główną bramę, podczas gdy jego wspólnicy zorganizowali dywersję. Pettine krztusił się składając meldunek, a pogoń nie powiodła się. Dlaczego? Ktoś podpalił opony w samochodach. Pożar szybko strawił pojazdy, włącznie z odbiornikiem radiowym, przez który nadawano meldunek. Pettine wyjaśniał właśnie, że nie będzie więcej raportów, kiedy radio umilkło.

Eigerman zachował tę informację dla siebie, bo obawiał się, że ostudzi zapał innych do przygody. Zabija­nie jest w porządku, ale nie miał pewności, czy znajdzie się wielu gotowych do wyruszenia, jeśli dowiedzą się, że niektórzy z tych bękartów będą się bronić.

Kiedy konwój odjeżdżał, spojrzał na zegarek. Zo­stało im może dwie i pół godziny dobrego światła, zanim zacznie się zmierzchać. Trzy kwadranse drogi do Midian, więc została godzina i trzy kwadranse, żeby załatwić tych sukinsynów, zanim noc stanie po stronie nieprzyjaciela. To wystarczy, jeśli się dobrze zorganizują. Najlepiej potraktować ich jak zwierzęta w gnieździe. Tak przypu­szczał Eigerman. Wypędzić na światło i patrzeć, co się stanie. Jeśli rozejdą się w szwach, jak opowiadał szczając po nogach Tommy, to wystarczy jako dowód dla sędzie­go, że te istoty były nieświęte jak piekło. Jeśli nie - jeśli Decker kłamał, jeśli Pettine był znów nabuzowany, a wszystko to jakaś głupia sprawa - znajdzie kogoś, kogo się zastrzeli, żeby to nie była zmarnowana podróż. Może się po prostu odwrócić i posłać kulę zombie w celi numer pięć, człowiekowi bez pulsu, za to z krwią na twarzy.

W każdym razie nie pozwoli, żeby dzień skończył się bez czyichś łez.


Część V

DOBRA NOC

Żaden miecz cię nie dotknie.

Chyba że mój.

 

ANONIM

Przysięga kochanków


Rozdział XIX

SAMOTNA TWARZ

 

Dlaczego musiała się obudzić? Dlaczego musiał nastąpić powrót? Czy nie mogła po prostu się zanurzać, zanurzać coraz głębiej w nicość - tam, gdzie znalazła azyl? Ale nicość jej nie chciała. Nie chcąc, podniosła się z niej i wstąpiła w dawny świat bólu życia i śmierci.

Muchy odleciały. Przynajmniej to. Podniosła swoje nieruchawe ciało, zdezorientowana. Kiedy usiłowała wy­czyścić zakurzone ubranie, usłyszała jakiś głos wołający ją po imieniu. Przez upiorną chwilę myślała, że to głos Sheryl; że muchom udało się doprowadzić ją do szaleń­stwa. Ale gdy usłyszała głos po raz drugi, przypisała go komu innemu: - Babette. To dziecko ją wzywało. Stając plecami do kuchni, podniosła torbę i ruszyła przez rumowisko na ulicę. Odkąd przeszła pierwszy raz przez jezdnię minęło wiele czasu. Zegarek rozbity w czasie upadku, nie mógł jej powiedzieć, jak wiele.

Na ulicy panował wciąż błogi spokój, ale żar po­łudnia dawno się skończył. Popołudnie też miało się ku końcowi. Wkrótce zapadnie zmrok.

Zaczęła iść, ani razu nie oglądając się na restaura­cję. Doznała w niej dziwnego uczucia, że świat przestał być realny, ale głos Babette nakazywał odejść stamtąd, a Lori czuła się dziwnie pogodnie, jak gdyby wyjaśniły się jakieś tajniki istnienia świata.

Nawet nie zastanawiając się zbytnio, wiedziała, co się stało. Jakaś istotna część jej ciała, serce czy głowa, albo - i to, i to, zawarło pokój z Midian i wszystkim, co zawierało w sobie ducha Midian. W jego kryptach nic nie znajdowało się w takim stanie, jak to, co ją spotkało w tym wypalonym budynku: samotność zwłok Sheryl, odór postępującej zgnilizny, nieuchronność tego proce­su. A z drugiej strony: potwory Midian, ulegające trans­formacji, budujące na nowo swój organizm, ambasadoro­wie jutrzejszego ciała, przypominający o ciele wczoraj­szym, tak pełni różnych możliwości. Czy te stwory dysponowały zdolnościami, których im zazdrościła? Umieć latać, przepoczwarzać się, poznać życie bestii, pokonać śmierć?

To, czego pożądała lub zazdrościła innym istotom gatunku ludzkiego, teraz wydawało się bezwartościowe. Marzenia o idealnej anatomii (twarz jak z popularnego serialu, proporcjonalne ciało) - pociągały ją obietnicami prawdziwego szczęścia. Puste obietnice. Wspaniałość ciała nie trwa wiecznie, oczy nie zawsze błyszczą. Wkrót­ce zapadną się w nicość.

A potwory były wieczne. Część jej zakazanego, „ja". Jej mroczne, zmieniające się nocą „ja". Tęskniła, by zostać jednym z potworów.

Wiele rzeczy musi jeszcze przemyśleć, nie tylko kwestię ich apetytu na ludzkie mięso, co na własne oczy widziała w Sweetgrass Inn. Ale można się nauczyć rozumienia. W zasadzie nie miała wyboru. Została pora­żona wiedzą, która zmieniła jej pejzaż wewnętrzny, nie do poznania. Nie było powrotu na niewinne pastwiska wieku młodzieńczego i wczesnej kobiecości. Trzeba iść naprzód. A na dziś wieczór znaczyło to - iść tą pustą ulicą, aby zobaczyć, co trzyma w zanadrzu nadchodząca noc.

Silnik samochodu, pracujący na wolnych obrotach po drugiej stronie ulicy, przyciągnął jej uwagę. Zerknęła w tym kierunku. Samochód miał zamknięte wszystkie okna - pomimo ciepłej pogody - co ją od razu zdziwiło. Nie widziała kierowcy; okna boczne i przednią szybę pokrywała gruba warstwa brudu. Zaczęła jednak nabie­rać niepokojących podejrzeń. Z pewnością ten człowiek czekał na kogoś. A skoro na ulicy nie było nikogo innego, to ten ktoś czekał na nią.

Jeśli tak, kierowcą mógł się okazać tylko jeden człowiek, jedyny, który miał według niej powód, żeby tu się znaleźć: Decker.

Zaczęła biec.

Silnik zawarczał. Obejrzała się. Samochód ruszył z miejsca parkowania, powoli. Nie musiał się spieszyć: na ulicy ani śladu życia. Bez wątpienia powinna biec po pomoc - ale dokąd? Samochód już zmniejszył dystans o połowę. Chociaż wiedziała, że nie zdoła mu uciec, biegła dalej, a silnik warczał coraz głośniej. Usłyszała pisk opon przy chodniku. Potem samochód pojawił się tuż przy niej i dotrzymywał jej kroku.

Drzwi otworzyły się. Biegła dalej. Samochód do­trzymywał jej towarzystwa, drzwi skrobały o beton.

Teraz z wnętrza przyszło zaproszenie.

- Wsiadaj!

Bękart, jaki uprzejmy - pomyślała.

- Wsiadaj wreszcie, zanim nas aresztują!

To nie Decker. Zdała sobie z tego sprawę w nagłym przebłysku zrozumienia: to nie Decker przemawiał z sa­mochodu. Przestała biec, a ciało czyniło wysiłki, by złapać oddech.

Samochód też się zatrzymał.

- Wsiadaj - znów powiedział kierowca.

- Kto...? - próbowała zapytać, ale płuca zachłan­nie zabrały cały oddech potrzebny do wypowiedzenia paru słów.

Odpowiedź padła i tak.

- Przyjaciel Boone’a.

Wciąż stroniła od otwartych drzwi.

- Babette powiedziała mi, jak cię znaleźć - ciąg­nął mężczyzna.

- Babette?

- Wsiądziesz wreszcie? Mamy sprawę do załat­wienia.

Podeszła do drzwi. Wtedy mężczyzna odezwał się:

- Nie krzycz!

Nie miała tchu, by wydać jakiś dźwięk, ale z pew­nością chciałaby to zrobić, gdy jej wzrok padł na twarz w mroku samochodu. To był jeden ze stworów Midian, bez wątpienia, lecz nie brat wspaniałych istot, które widziała w tunelach. Przerażający widok, twarz surowa, czerwona jak wątróbka przed usmażeniem. Nie wzbudziła jej zaufania, wiedziała, że mogą istnieć udawacze. Ten stwór nie udawał jednak niczego: rany służyły za żywe świadectwo.

- Na imię mam Narcyz - powiedział. - Zaniknij drzwi, proszę! Przed światłem. I przed muchami.

 

 

Opowiadanie jego historii, a właściwie streszczenie, zajęło mu dwie i pół przecznicy. Jak się spotkał po raz pierwszy z Boone’em, jak obaj złamali prawo obowiązujące w Midian i wyszli na powierzchnię. Po tej przygodzie zo­stała mu pamiątka, jak opowiedział Lori, rana w brzuchu, tak straszna, że nie powinna jej oglądać żadna kobieta.

- A więc wygnali cię, jak Boone’a? - stwierdziła.

- Próbowali - odrzekł. - Ale kręciłem się tam dalej, z nadzieją, że może uzyskam przebaczenie. Potem, gdy przybyli komandosi, pomyślałem sobie: cóż, to my ich tu sprowadziliśmy. Powinienem spróbować znaleźć Boone’a. Spróbować przerwać to, co zaczęliśmy.

- Słońce cię nie zabija?

- Może nie jestem jeszcze wystarczająco długo martwy, ale niezbyt je toleruję.

- Wiesz, że Boone jest w więzieniu?

- Tak, wiem. Dlatego prosiłem to dziecko, żeby mi pomogło cię znaleźć. Sądzę, że razem uda nam się go wyciągnąć.

- Jak to na Boga zrobimy?

- Nie wiem - wyznał Narcyz. - Ale do cholery, lepiej spróbować. I pospieszyć się. Sprowadzili już chyba ludzi do Midian, żeby kopali.

- Nawet jeśli zdołamy uwolnić Boone’a, nie rozu­miem, co możemy zrobić.

- On poszedł do komnaty Chrzciciela - odparł Narcyz, unosząc palec do warg i serca. - Rozmawiał z Bafometem. Z tego, co słyszałem, nikt inny poza Lylesburgiem tego nigdy nie dokonał, i nie przeżył. Przypuszczam, że Chrzciciel zna jakieś sposoby. Coś, co nam pozwoli powstrzymać zagładę.

Lori przypomniała sobie przerażoną twarz Boone’a, kiedy potykając się wyszedł z komnaty.

- Nie sądzę, że Bafomet mu cokolwiek powie­dział - odezwała się. - Ledwie uszedł z życiem. Narcyz zaśmiał się.

- Uszedł, prawda? Myślisz, że Chrzciciel pozwolił­by na to bez żadnego powodu?

- W porządku... więc jak się do niego dostaniemy? Czy nie sądzisz, że strażnicy nie odstępują go na krok? Narcyz uśmiechnął się.

- Co w tym śmiesznego?

- Zapominasz, kim on jest teraz. On ma moc,

- Nie zapominam - odrzekła Lori. - Po prostu nie wiem.

- Nie powiedział ci?

- Nie.

- Pojechał do Midian, bo uważał, że winien jest przelewu krwi...

- Tyle się domyślam.

- Oczywiście, nie był winien. I dlatego stał się mięsem.

- Chodzi ci o to, że go zaatakowano?

- Prawie zabito. Ale uciekł, przynajmniej do mia­steczka.

- Gdzie czekał na niego Decker - zakończyła opowieść Lori. A może rozpoczęła? - Miał cholerne szczęście, że żaden ze strzałów go nie zabił.

Uśmiech Narcyza, błąkający się na jego twarzy od czasu uwagi Lori na temat pilnowania Boone’a zni­knął.

- Co masz na myśli... - powiedział - ... żaden ze strzałów go nie zabił? A jak twoim zdaniem dostał się znów do Midian? Dlaczego za drugim razem otwarto przed nim grobowiec?

Lori gapiła się na niego z pustym wyrazem twarzy.

- Nie nadążam - stwierdziła szczerze. - O czym ty opowiadasz?

- Ugryzł go Peloquin - wyjaśnił Narcyz. - Ugryzł i zaraził. Balsam dostał się do jego krwi... - Prze­stał mówić. - ... Chcesz, żebym mówił dalej?

- Tak.

- Balsam dostał się do jego krwi. Dał mu moc. Dał mu głód. I pozwolił, żeby wstał po tej jatce i cho­dził...

Mówił coraz ciszej, reagując w ten sposób na szok, który wyrażała twarz Lori.

- On jest martwy? - wymamrotała. Narcyz kiwnął głową.

- Myślałem, że to zrozumiesz - przyznał. - Myś­lałem, że sobie robisz żarty... o tym pilnowaniu... Po tej uwadze nastąpiła cisza.

- Tego już za wiele - stwierdziła Lori. Zacisnęła rękę na klamce, ale zabrakło jej siły, by otworzyć. - ... za wiele.

- Śmierć nie jest zła - odezwał się Narcyz. - Nawet nie jest taka wyjątkowa. Po prostu jest... nieocze­kiwana.

- Mówisz z własnego doświadczenia?

- tak.

Odsunęła rękę od drzwi. Uleciała z niej ostatnia porcja sił.

- Nie zostawiaj mnie teraz - poprosił. Martwy, cały martwy. W jej ramionach, w jej umyśle.

- Lori, odezwij się! Powiedz coś, nawet jeśli to pożegnanie.

- Jak... możesz... żartować z tego? - spytała.

- Jeśli tanie jest śmieszne, to jakie? Smutne. Nie chcę być smutny. Uśmiechnij się, co? Jedziemy uratować twojego kochasia, ty i ja.

Nie odpowiedziała.

- Czy milczenie jest zgodą? Wciąż nie odpowiadała.

- A więc zgoda.


Rozdział XX

PODNIECONY

 

Eigerman był tylko raz w Midian, kiedy zabez­pieczał działania ekipy z Calgary poszukującej Boone’a. To wtedy spotkał Deckera, bohatera dnia, ryzykującego życie, by wyciągnąć z kryjówki swojego pacjenta. Oczy­wiście nie udało mu się. Cała sprawa skończyła się doraźną egzekucją Boone’a, kiedy wyszedł. I jeśli jakiko­lwiek człowiek powinien upaść i umrzeć, to na pewno Boone. Eigerman nigdy nie widział tylu kuł w jednym kawałku mięsa. A Boone nie padł. A raczej - nie leżał długo. I chodził sobie, a serce mu nie biło, zaś ciało miał koloru martwej ryby.

Śmierdząca sprawa. Eigerman chciał się schować pod ziemię, kiedy o tym myślał. I nie dlatego, żeby musiał się z kimś dzielić tym faktem. Nawet nie z pasażerami na tylnym siedzeniu, księdzem i doktorem, którzy mieli własne tajemnice. Sekret Ashbery’ego znał. Ten czło­wiek lubił nosić damskie majtki, a Eigerman raz przyuważył ten fakt i wykorzystywał jako okoliczność łago­dzącą, gdy sam potrzebował rozgrzeszenia. Z paru wy­stępków. Ale sekrety Deckera pozostawały niewiadomą. Jego twarz niczego nie zdradzała, nawet oku tak wy­ćwiczonemu w rozpoznawaniu winy, jak oko Eigermana.

Przestawiając lusterko wsteczne, szef spojrzał na Ashbery’ego, a ten odpowiedział posępnym wzrokiem.

- Egzorcyzmował już ojciec kogoś? - spytał księ­dza.

- Nie.

- A patrzył ksiądz, jak to się robi? Znów: - Nie.

- Ale ksiądz w to chociaż wierzy?

- W co?

- A Niebo i Piekło, na rany Chrystusa.

- Proszę zdefiniować te terminy.

- Co?

- Co pan rozumie przez Niebo i Piekło?

- Jezu, nie chcę tu żadnych pieprzonych dyskusji. Pan jest księdzem, Ashbery. Ksiądz powinien wierzyć w Boga. Mam rację, Decker?

Doktor chrząknął. Eigerman nastawał.

- Każdy widział coś - czego nie umie wyjaśnić. Zwłaszcza lekarze, prawda? Miał pan pacjentów, którzy odzyskiwali mowę...

- Nie mogę stwierdzić, że miałem - odparł Dec­ker.

- Czy to prawidłowe? To ściśle naukowe?

- Tak bym to ujął.

- Ująłby pan. A co by pan powiedział o Boonie? - nalegał Eigerman. - Czy jeśli ktoś jest cholernym zombie, to też jest fakt naukowy?

- Nie wiem - wymamrotał Decker.

- Cóż, patrzcie tylko. Mamy księdza, który nie wierzy w diabła i lekarza, który nie odróżnia nauki od własnej dupy. Czuję się naprawdę podniesiony na duchu.

Decker nie odpowiadał. Ashbery zabrał głos.

- Pan naprawdę sądzi, że tam się coś dzieje, tak? Strasznie się pan poci.

- To niech się ksiądz nie pcha, kochanie - od­parował Eigerman. - Proszę sobie tylko wyciągnąć książeczkę na temat egzorcyzmów. Chcę odesłać te świry tam, skąd do cholery przybyły. A ksiądz powinien wiedzieć, jak to zrobić.

- Obecnie istnieją i inne wyjaśnienia - odpo­wiedział Ashbery. - To nie Salem. Nie jedziemy do pożaru.

Eigerman okazał teraz swoje zainteresowanie Deckerowi, rzucając od niechcenia:

- Co pan sądzi, doktorku? Może powinniśmy poło­żyć zombie na tapczanie? Zapytać go, czy chciał kiedyś pieprzyć swoją siostrę? - Eigerman rzucił spojrzenie Ashbery’emu. - A może ubrać go w jej bieliznę?

- Uważam, że jednak jedziemy do Salem - od­rzekł Decker. W jego głosie brzmiała jakaś nuta, której Eigerman nie słyszał wcześniej. - I myślę także, że nie ma pan pieprzonego pojęcia o tym, w co ja wierzę czy nie wierzę. I tak chce ich pan wykurzyć.

- Natychmiast - powiedział Eigerman z gardło­wym śmiechem.

- A ja sądzę, że Ashbery ma rację. Pan jest przerażony.

To uciszyło śmiech.

- W dupie! - cicho stwierdził Eigerman.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Eigerman wy­znaczał nową trasę dla konwoju. Decker obserwował, jak z każdą chwilą światło słoneczne słabnie. Ashbery po chwili zadumy kartkował stronice o barwie łupiny cebuli w poszukiwaniu „Rytów Wypędzania".

 

 

Pettine czekał na nich pięćdziesiąt jardów od wrót nekropolii, z twarzą osmaloną przez płonące wciąż samo­chody.

- Jak wygląda sytuacja? - chciał wiedzieć Eiger­man.

Pettine obejrzał się na cmentarz.

- Nie ma tam żadnych oznak ruchu od czasu tej ucieczki. Ale słyszeliśmy ich.

- I jak?

- To tak, jakby usiąść na kopcu termitów - stwie­rdził Pettine. Coś się rusza pod ziemią. Bez wątpienia. To się czuje, tak jak się słyszy.

Decker, który jechał jednym z następnych samo­chodów, podszedł i przyłączył się do dyskusji; przerywa­jąc w pół słowa Pettine’owi, zwrócił się do Eigermana:

- Mamy godzinę i dwadzieścia minut do zachodu słońca.

- Potrafię liczyć - odparł Eigerman.

- Więc zacznijmy kopać.

- Ja zadecyduję kiedy, Decker.

- Decker ma rację, szefie - powiedział Pettine. - To słońca boją się te bękarty. Mówię wam, nie sądzę, że będziemy chcieli tu jeszcze być, gdy zapadnie noc. Jest ich zbyt wielu pod ziemią.

- Będziemy tu tak długo, aż sprzątniemy to gów­no - odezwał się Eigerman. - Ile wejść tam pro­wadzi?

- Dwa. To duże i jeszcze jedno od strony półno­cno-wschodniej.

- W porządku. Nietrudno więc będzie ich poz­bierać. Postawcie jedną z ciężarówek przed głów­ną bramą, a wtedy rozstawimy posterunki w pew­nych odstępach wokół muru, aby mieć pewność, że nikt się nie wydostanie. A jak ich zapieczętujemy, podejdziemy.

- Widzę, że przywiózł pan pewne zabezpiecze­nie - skomentował Pettine, zerkając na Ashbery’ego. Eigerman zwrócił się do księdza.

- Umie ojciec pobłogosławić wodę? Poświęcić ją? '- Tak.

- Więc proszę to zrobić. Wszelką wodę, którą znajdziemy. Proszę pobłogosławić. Pokropić nią ludzi. Może to w czymś pomoże, skoro kule nie skutkują. A pan, Decker, niech się trzyma z dala od tej pieprzonej im­prezy. To teraz sprawa policji.

Po wydaniu rozkazów, Eigerman ruszył w stronę wrót cmentarza. Idąc przez unoszący się kurz pojął nagle, co Pettine rozumiał przez kopiec termitów. Pod ziemią coś się działo. Wydawało mu się nawet, że słyszy głosy, przemawiające do umysłu myślami o przedwczes­nym pogrzebie. Widział już kiedyś coś takiego, czy raczej skutki takiego faktu. Pracował łopatą przy ekshumacji kobiety, której krzyk dobiegał spod ziemi. Miała ku temu powód: urodziła dziecko i zmarła w trumnie. Niedoroz­winięte dziecko przeżyło. Skończyło w wariatkowie prawdopodobnie. A może tutaj, w ziemi, z całą resztą tych sukinsynów.

Jeśli tak, mógł policzyć na palcach jednej ręki minuty, które im zostały z nędznego życia. Kiedy tylko pokażą głowy spod ziemi. Eigerman przykopie im tak, że od razu wrócą tam, skąd się wzięli. Kulka w mózg. No, niech tylko wyjdą. Niech spróbują się wydobyć.

Jego obcas czekał.

 

 

Decker obserwował, jak organizują się oddziały, dopóki nie zaczął się czuć nieswojo. Wtedy wycofał się na stok wzgórza. Czuł wstręt, kiedy patrzył na cudzą pracę; czuł się jak impotent. Rwał się wtedy, by pokazać, co sam potrafi. A to zawsze niebezpieczna pokusa. Bo tylko on mógł patrzeć bezpiecznie na stwardniałego do morderst­wa członka, a nawet wtedy musiał zamykać oczy ze strachu, że opowiedzą, co widziały.

Odwrócił się plecami do cmentarza i rozkoszował planami na przyszłość. Po zakończeniu procesu Boone’a będzie wolny i na nowo zacznie dzieło Maski. Oczekiwał tego namiętnie. Znajdzie terytoria gdzieś dalej. Urządzi rzeźnie w Manitobie i SaskatcheWan, a może i w Vancouver. Robiło mu się przyjemnie gorąco na samą myśl o tym. Prawie słyszał, jak w walizeczce, którą niósł wzdycha przez swoje srebrzyste zęby Stara Twarz z Gu­zikami.

- Cicho. - rzekł do siebie, gdy zauważył, że odezwał się do Maski.

- Co tam?

Decker odwrócił się. O jard od niego stał Pettine.

- Mówił pan coś? - chciał wiedzieć gliniarz. On pójdzie do muru - stwierdziła Maska.

- Tak - odparł Decker.

- Nie dosłyszałem.

- Tylko mówiłem do siebie. Pettine wzruszył ramionami.

- Słówko od szefa. Mówił, że wkraczamy. Chce pan nam towarzyszyć?

Jestem gotowa - powiedziała Maska.

- Nie - powiedział Decker.

- Nie mamy pretensji. Pan jest tylko lekarzem od głowy?

- Tak. A o co chodzi?

- Sądzę, że wkrótce będziemy potrzebować leka­rzy. Oni się nie poddadzą bez walki.

- Nie mogę pomóc. Ja nawet nie lubię widoku krwi.

Z walizeczki dobiegł śmiech, tak głośny, że Decker miał pewność, że Pettine usłyszy. Ale nie.

- Więc proszę się trzymać w bezpiecznej odległo­ści - zalecił i udał się na teren akcji.

Decker podniósł walizeczkę na wysokość piersi i mocno trzymał w ramionach. Słyszał, jak wewnątrz otwiera się i zamyka suwak; otwiera i zamyka.

- Zamknij się do cholery - szepnął.

Nie trzymaj mnie w zamknięciu - piszczała Ma­ska. - Nie dzisiaj, spośród wszystkich nocy nie dzisiaj. Jeśli nie lubisz widoku krwi, pozwól mi patrzeć za ciebie.

- Nie mogę.

Jesteś moim właścicielem. Zaparłeś się mnie w Midian, pamiętasz?

- Nie miałem wyboru.

Teraz masz. Możesz wypuścić mnie trochę na po­wietrze. Wiesz, że ci się to spodoba.

- Zobaczą mnie.

Więc wkrótce.

Decker nie odpowiadał.

Wkrótce! - wrzasnęła Maska.

- Cicho. Tylko powiedz.

- ... proszę... Powiedz.

- Tak. Wkrótce.


Rozdział XXI

POŻĄDANIE

 

Na posterunku postawiono dwóch mężczyzn, aby pilnowali więźnia w celi numer pięć. Eigerman dał im jednoznaczne instrukcje. Pod żadnym pozorem nie wol­no im było otwierać celi, nawet jeśli usłyszą stamtąd nie wiadomo jakie odgłosy. Żadna osoba z zewnątrz - sę­dzia, lekarz czy sam dobry Bóg - także nie miała dostępu do niego. A żeby wyegzekwować te polecenia i w razie potrzeby użyć siły, policjanci Cormack i Koestenbaum otrzymali klucze od zbrojowni i carte blanche na za­stosowanie szczególnych środków, gdyby posterunek znalazł się w niebezpieczeństwie. Nie dziwiło ich to. Shere Neck prawdopodobnie nigdy już nie ujrzy więźnia, który miałby taką szansę na znalezienie się w annałach okropieństwa, jak Boone. Gdyby wymknął się spod opieki Eigermana, jego dobre imię zostałoby zhańbione od Zachodniego do Wschodniego Wybrzeża.

Była też jeszcze jedna kwestia i obaj o tym wiedzie­li. Chociaż szef nie wyraził się jasno na temat kondycji więźnia, szerzyły się liczne plotki. Ten człowiek miał w sobie coś osobliwego; zawładnęły nim moce, które uczyniły zeń jednostkę niebezpieczną, nawet za za­mkniętymi na klucz, zaryglowanymi drzwiami.

Cormack był zatem wdzięczny, że przypadło mu pilnowanie posterunku od frontu, podczas gdy Koestenbaumowi - samej celi. Całe to miejsce wyglądało jak forteca. Wszystkie okna i drzwi zaplombowane. Teraz pozostawało po prostu siedzieć z bronią gotową do strzału, dopóki oddział nie powróci z Midian.

To nie powinno potrwać długo. Ten rodzaj ludz­kiego śmiecia, który znajdą zapewne w Midian - ćpuny, zboczeńcy, awanturnicy - można załatwić w parę go­dzin, a konwój po powrocie zmieni strażników na poste­runku. Jutro przyjedzie ekipa z Calgary, aby przejąć więźnia i wszystko wróci do normalnego trybu. Cormack nie po to służył w policji, żeby siedzieć i się pocić. Był w policji, bo lubił to uczucie pojawiające się w letnią noc, gdy wyjeżdżał zza rogu ulic South i Emmett i zmuszał jedną z zawodowych dziwek, żeby przytknęła twarz do jego podbrzusza na pół godziny. To lubił, po to jest prawo. A nie jakaś forteca czekająca na gówniane oblężenie.

- Na pomoc - powiedział ktoś. Usłyszał te słowa całkiem wyraźnie. Jakaś kobieta stała pod frontowymi drzwiami.

- Proszę mi pomóc.

Takiego błagalnego apelu nie mógł zignorować. Z odbezpieczoną strzelbą podszedł do drzwi. Nie było w nich żadnej szybki, nawet judasza, więc nie widział osoby na schodach. Ale znów ją usłyszał. Najpierw szloch, potem ciche stukanie, które równie szybko się skończyło.

- Musi pani iść gdzie indziej - powiedział. - Te­raz nie mogę pani pomóc.

- Jestem ranna - nie był pewien, czy akurat to mówiła. Przyłożył ucho do drzwi.

- Słyszy mnie pani? - spytaj. - Nie mogę pomóc. Proszę iść dalej, do apteki.

Nie odpowiedział nawet szloch. Tylko słabiutki oddech.

Cormack lubił kobiety, lubił odgrywać pana i żywi­ciela. A nawet bohatera, dopóki nie kosztowało go to zbyt wiele wysiłku. Wbrew zdrowemu rozsądkowi byłoby nie otworzyć drzwi kobiecie błagającej o pomoc. Jej głos brzmiał młodo i rozpaczliwie. Serce mu zmiękło, gdy pomyślał o jej bezbronności. Sprawdził najpierw, czy Koestenbaum nie jest świadkiem łamania rozkazów Eigermana i szepnął:

- Niech się pani trzyma.

Odryglował górę i dół drzwi.

Gdy tylko otworzył je na cal, wcisnęła się przez nie ręka, a kciuk rozharatał mu twarz. O centymetr od oka, ale tryskająca krew przysłoniła mu świat. Na wpół oślepiony, rzucił się w tył, gdy na drzwi zadziałała siła od zewnątrz. Nie wypuścił jednak broni z ręki. Wystrzelił, najpierw do kobiety (chybił), potem do jej towarzysza, który biegł w stronę Cormacka skulony, aby uniknąć kuł. Drugi strzał, chybiony jak pierwszy, przyniósł jed­nak krew. Nie osoby, do której celował, lecz jego własną. Krew, ciało i kość rozprysnęły się po podłodze.

- Jezu Chryste, cholera!

Ze zgrozą wypuścił strzelbę z ręki. Wiedząc, że nie zdoła się schylić i schwycić jej, nie tracąc równowagi, odwrócił się i zaczął podskakiwać do biurka, gdzie leżał pistolet.

Srebrny Kciuk "był już tam i połykał naboje jak pigułki.

Poniechawszy obrony i wiedząc, że nie uda mu się utrzymać równowagi dłużej niż parę sekund, zaczął wyć.

 

 

Koestenbaum trwał na posterunku przed celą nu­mer pięć. Trzymał się rozkazów. Cokolwiek działoby się za drzwiami, we frontowej części budynku, miał stać i pilnować celi, broniąc jej przed atakiem. I zamie­rzał to wykonać, chociażby Cormack wrzeszczał wniebo­głosy.

Przygryzając papierosa, odsunął zasłonkę na ju­daszu i przyłożył oko. Morderca poruszył się w cią­gu ostatnich paru minut, stopniowo przemieszczając się do kąta, jak gdyby ścigany przez smugę słabego światła słonecznego padającego przez malutkie okien­ko wysoko ponad nim. Teraz nie miał już dokąd się przesunąć. Zaklinowany w kącie, zwinięty w kłę­bek. Nieruchomy, wyglądał jakby było mu wszystko jedno - jak wrak. Nie stanowił dla nikogo niebez­pieczeństwa.

Pozory mylą, oczywiście. Zbyt długo Koestenbaum nosił mundur, by być naiwny. Ale umiał rozpoznać człowieka pokonanego. Boone nawet nie podniósł wzro­ku, kiedy Cormack wrzasnął raz jeszcze. Patrzył tylko kątem oka na sunący promień i trząsł się.

Koestenbaum zasłonił judasza i odwrócił się, aby obserwować drzwi, przez które mieli nadejść napastnicy. Zastaną go gotowego, czekającego z błyszczącym pis­toletem.

Nie miał wiele czasu na kontemplowanie swego ostatniego zadania, bo wybuch wyrwał zamek i połowę drzwi, a powietrze wypełniło się odłamkami i dymem. Wypalił w to kłębowisko, widząc, że ktoś idzie w jego stronę. Ten człowiek odrzucił strzelbę, której użył do odstrzelenia drzwi i podniósł dłonie. Błysnęły, kiedy zamachnęły się na oczy Koestenbauma. Policjant wahał się na tyle długo, by uchwycić widok twarzy swego napastnika - podobnej do czegoś, co powinno się znaleźć albo pod warstwą bandaży, albo sześć stóp pod ziemią. Potem wypalił. Kula trafiła w cel, ale nie zatrzymała mężczyzny ani o krok, a zanim mógł wypalić po raz trzeci, został przyciśnięty do ściany i zobaczył su­rową twarz o kilka cali od swojej. Teraz zrozumiał aż za dobrze, co błysnęło w dłoniach tego człowieka. Hak mignął o cal od jego oka. Drugi znalazł się w okolicach krocza.

- Bez czego wolisz żyć? - spytał mężczyzna.

- Nie trzeba - powiedział kobiecy głos, zanim Koestenbaum zdołał wybrać między wzrokiem a sek­sem.

- Pozwól mi - prosił Narcyz.

- Nie pozwalaj - wymamrotał Koestenbaum. - Proszę... nie pozwalaj!

Teraz pojawiła się kobieta. To, co było widać, wydawało się całkiem normalne, ale nie założyłby się, jak wyglądała pod bluzką. Miała chyba więcej cycków niż suka. Dostał się w ręce odmieńców.

- Gdzie jest Boone? - dopytywała się.

Nie było .potrzeby ryzykowania jajami, okiem czy czymkolwiek. I tak znajdą aresztanta, z jego pomocą, czy też bez.

- Tutaj - odpowiedział, spoglądając na celę nu­mer pięć.

- A klucze?

- Przy moim pasku.

Kobieta sięgnęła i zabrała klucze.

- Który to?

- Z niebieską tasiemką -- odrzekł.

- Dziękuję. Przeszła obok drzwi.

- Zaczekaj - odezwał się Koestenbaum.

- Co?

- ... powiedz, żeby mnie zostawił w spokoju.

- Narcyz - upomniała.

Hak odsunął się od jego oka, ale ten przy kroczu pozostał i uwierał.

- Musimy się pospieszyć - powiedział Narcyz.

- Wiem - odparła kobieta.

Koestenbaum usłyszał, jak otwierają się drzwi. Obejrzał się i zobaczył, że kobieta wkracza do celi. Kiedy odwrócił głowę, na jego twarzy wylądowała pięść i upadł na podłogę ze szczęką złamaną w trzech miejscach.

 

 

Cormack przeżył ten błyskawiczny atak. Kiedy na­stąpił, leżał już na podłodze, więc uniknął pobicia do nieprzytomności. Znalazł się tylko w stanie oszołomienia, z którego szybko się otrząsnął. Doczołgał się do drzwi i podźwignął wolniutko na nogi. Potem pokuśtykał na ulicę. Godzina szczytu minęła, ale wciąż przejeżdżały jakieś pojazdy w obu kierunkach, a widok policjanta bez palców u stopy, który utykając wszedł na środek jezdni z unie­sionymi ramionami wystarczył, by samochody zaczęły się z piskiem zatrzymywać. Ale gdy kierowcy i pasażerowie wysiadali z ciężarówek i samochodów osobowych, aby przyjść mu z pomocą, Cormack odczuł nagle spóźniony szok spowodowany wcześniejszymi wydarzeniami i jego system nerwowy uległ zablokowaniu. Wypowiadane doń słowa jawiły się w jego zamroczonej psychice jako nonsens.

Myślał (i miał nadzieję), że ktoś powiedział:

- Wezmę pistolet.

Ale nie mógł być pewny.

Miał nadzieję (modlił się), że jego wywieszony język powie im, gdzie szukać zbrodniarzy, lecz tego był jeszcze mniej pewny.

Kiedy wianuszek twarzy wokół niego zanikał, zdał so­bie jednak sprawę, że krwawiąca stopa zostawiła ślad, który zaprowadzi ich do napastników. Uspokojony, odpłynął.

 

 

- Boone - powiedziała.

Jego sine ciało, obnażone do pasa - pokryte bliz­nami, bez jednej brodawki - zadrżało, kiedy wymówiła jego imię. Ale nie podniósł wzroku.

- Niech się podniesie i zabieraj go, dobra?

Narcyz stał w drzwiach, gapiąc się na aresztanta.

- Nie wrzeszcz, bo nie posłucham - stwierdzi­ła. - Zostaw nas na chwilę, co?

- Nie ma czasu na bara-bara.

- Już, wyłaź!

- Okay.- Podniósł ramiona w żartobliwym geś­cie poddania się. -- Idę.

Zamknął drzwi. Teraz była tylko ona i Boone. Żywa i umarły.

- Wstawaj - kazała. Drżał tylko.

- Wstaniesz wreszcie? Mamy mało czasu.

- Więc mnie zostawcie - odezwał się. Wzruszyło ją to; liczył się fakt, że przełamał mil­czenie.

- Mów do mnie - prosiła.

- Nie powinnaś wracać - w jego głosie słychać było echo klęski. - Ryzykujesz całkiem bez sensu.

Nie tego oczekiwała. Gniewu - tak, że zostawiła go w Sweetgrass lnu. Podejrzeń nawet - tak, że wróciła tu z kimś z Midian. Ale nie tego, że pokonany stwór będzie mamrotał, przycupnięty w kącie, jak bokser, co stoczył o tuzin rund za wiele. Czy to ten sam człowiek, którego widziała w hotelu, zmieniający swe ciało na jej oczach? Czyjego moc i apetyt były przypadkowe? Wydawało się, że z trudem udaje mu się podnieść głowę, a gdzież dopiero mięso do ust?

Otóż i przyczyna, nagle zrozumiała. Zakazane mięso.

- Wciąż czuję ten smak - powiedział. W jego głosie dał się słyszeć wstyd: oto człowiek, który czuł wstręt do tego, czym się stał.

- Nie odpowiadałeś za siebie - zauważyła. - Nie panowałeś nad sobą.

- Ale teraz tak - odparł. Zagłębiając paznokcie we własnych przedramionach, jak gdyby chciał się pow­ściągnąć. - Nie zamierzam stąd iść. Zaczekam tu, aż przyjdą mnie powiesić.

- To na nic się nie zda, Boone - przypomniała mu.

- Jezu... - słowa przeszły w łzy. - Wiesz wszy­stko?

- Tak, Narcyz mi powiedział. Jesteś umarły. Więc czemu życzysz sobie, żeby cię powiesili? I tak cię nie mogą zabić.

- Znajdą jakiś sposób - stwierdził. - Utną mi głowę. Odstrzelą mózg.

- Nie mów tak!

- Muszą ze mną skończyć, Lori. Uwolnić mnie od mojego nieszczęścia.

- Nie chcę, żebyś skończył ze swoim nieszczęś­ciem - sprzeciwiła się.

- Ale ja chcę! - odrzekł, podnosząc na nią wzrok pierwszy raz. Widząc tę twarz, przypomniała sobie, jak wiele dziewcząt kochało go do szaleństwa Zrozumiała dlaczego. Można go wielbić nie tylko za cierpienie, lecz i za kości, za oczy.

- Chcę skończyć z tym - powiedział. - Z tym ciałem. Z tym życiem.

- Nie możesz. Midian cię potrzebuje. Grozi mu zniszczenie, Boone.

- Chodźmy! Chodźmy wszyscy. Midian to tylko dziura w ziemi, pełna rzeczy, które powinny tam leżeć i umrzeć. Oni to dobrze wiedzą, wszyscy. Po prostu mają cykora, żeby zrobić to, co trzeba.

- Nic nie trzeba - powiedziała, zanim zdążyła pomyśleć (jakże długą drogę przebyła do tego ponurego relatywizmu moralnego) - poza tym, co czujesz i wiesz.

Jego wybuch gniewu powoli słabł. Zastąpił go smutek, głębszy niż kiedykolwiek.

- Czuję się umarły - odezwa^ się. - Nic nie wiem.

- To nieprawda - odparła, czyniąc w jego stronę kilka kroków, pierwszych od wejścia do celi. Wysunął ręce, jakby się obawiał, że Lori go uderzy.

- Znasz mnie. Czujesz mnie - mówiła. Wzięła go za ramię i przyciągnęła do siebie. Nie zdążył zacisnąć pięści. Położyła jego dłoń na swoim brzuchu.

- Sądzisz, że mnie odpychasz, Boone? Sądzisz, że mnie przerażasz? Nie.

Przyciągnęła jego rękę do swojej piersi.

- Ja wciąż cię chcę, Boone. Midian także ciebie chce, aleja chcę bardziej. Chcę ciebie zimnego, jeśli taki jesteś. Chcę ciebie umarłego, jeśli taki jesteś. I przyjdę do ciebie, jeśli ty nie przyjdziesz do mnie. Niech mnie zastrzelą. -

- Nie - powiedział.

Uścisk na jego ręce zelżał teraz. Mógł ją wysunąć. Ale zostawił dłoń na jej ciele, okrytym tylko przez cienki materiał bluzki. Chciałaby, żeby mógł rozpuścić ten materiał na zawołanie, żeby głaskał jej skórę między piersiami.

- Prędzej czy później przyjdą po nas - stwier­dziła.

I nie blefowała. Z zewnątrz dobiegały głosy. Zbierał się motłoch żądny linczu. Może i potwory żyją wiecznie. Ale ich prześladowcy również.

- Załatwią nas oboje, Boone. Ciebie za to, kim jesteś. Mnie za to, że cię kocham. I już nigdy cię nie przytulę. A ja tak nie chcę, Boone. Nie chcę, byśmy stali się pyłem unoszonym przez ten sam wiatr. Chcę, byśmy mieli ciało.

Jej język wyprzedził intencje. Nie zamierzała tego powiedzieć tak otwarcie. Ale zostało powiedziane. Praw­da. Nie wstydziła się jej.

- Nie pozwolę, żebyś się mnie wyparł, Boone - powiedziała. Słowa kierowały jej gestami. Ręka powęd­rowała do zimnej czupryny Boone’a, ściskając garść gęstych włosów.

Nie mógł się jej oprzeć. Ręka na jej piersi zacisnęła się na bluzce, a on osunął się na kolana i przycisnął twarz do krocza Lori. Lizał je, jak gdyby język mógł zmyć ubranie i wejść w nią aż do zapomnienia, aż do stopienia się w jedno.

Pod materiałem była wilgotna, Wąchał żar, który płonął dla niego. Wiedział, że nie kłamała. Całował jej szparę, czy też raczej materiał kryjący szparę, wciąż, i jeszcze raz, i jeszcze.

- Przebacz sam sobie, Boone - prosiła. Skinął głową.

Chwyciła go mocniej za włosy i odciągnęła od rozkosznej woni kobiety.

- Powiedz to - nalegała. - Powiedz, że przeba­czasz sobie.

Podniósł wzrok, odrywając się od swojej przyjem­ności. Zauważyła, zanim przemówił, że ciężar hańby zniknął z jego twarzy. Pod uśmiechem Boone’a widziała oczy potwora, ciemniejące, gdy sięgał do rozkoszy.

To spojrzenie zabolało ją.

- Proszę .... - wymamrotała - ... kochaj mnie!

Pociągnął ją za bluzkę. Rozdarła się. Jednym gładkim ruchem znalazł się wewnątrz, za stanikiem, przy piersiach. To już było czyste szaleństwo. Jeśli nie wyjdą stąd szybko, pojawi się motłoch. Ale przecież szaleństwo wciągnęło ją w ten krąg pyłu i much. Czemuż dziwić się, że podróż przywiodła ją znowu do kolejnego szaleństwa? Lepsze to niż życie bez niego. Lepsze to niż właściwie wszystko.

Podnosił się na nogi, pieszczotą wydobywając pierś z ukrycia, przyciskając zimne usta do jej gorącej broda­wki, szczypiąc ją, liżąc we wspaniałej grze języka i zę­bów. Śmierć zrobiła z niego kochanka. Dała mu wiedzę o ciele i o tym, jak je polubić; zaznajomiła go z tajem­nicami ciała. Zawładnął teraz całą Lori, tarł swoimi biodrami ojej, zataczając powolne koła; sunął językiem od jej piersi do zagłębienia pomiędzy obojczykami i w gó­rę po grani gardła aż do podbródka, a stamtąd do ust.

Tylko raz w całym swoim życiu czuła takie pożąda­nie. W Nowym Jorku, parę lat wcześniej, spotkała i piep­rzyła się z człowiekiem, którego imienia nigdy nie po­znała, ale którego ręce i wargi wydawały się znać ją lepiej, niż ona sama.

- Napijemy się? - spytała, kiedy odkleili się od siebie.

Powiedział - nie - niemal z żalem, jak gdyby litował się nad kimś, kto nie przestrzega reguł gry. Patrzyła więc, jak się ubiera i wychodzi, zła na siebie, że go o to pytała i zła na niego za tak bezduszne odejście. Ale śniła o nim z tuzin razy w ciągu następnych tygodni, na nowo przeżywając ich bezwstydne chwile, tęskniąc do nich jak do jedzenia.

Teraz przeżywała je znów. Boone okazał się ko­chankiem z mrocznego zaułka, jeszcze nawet wspanial­szym. Chłodny i namiętny, szybki i wyrachowany. Tym razem znała jego imię, ale on wciąż był dla niej obcy. W ferworze jego opętania i jej podniecenia czuła, jak ten inny kochanek i wszyscy kochankowie, którzy przy­chodzili i odchodzili przed Boone’em, wypalili się teraz. Pozostał w niej tylko popiół, tam, gdzie bywały ich języki i członki. Miała nad nimi władzę absolutną.

Boone rozpiął suwak. Wzięła jego męskość do ręki. Teraz przyszła kolej na jego westchnienia, gdy przebie­gała palcami po dolnej powierzchni napiętej skóry, od jąder do pierścienia blizny po obrzezaniu, z którego wyłaniała się bryłka czułego ciała. Gładziła go tam delikatnymi ruchami, aby jego język nie przestał się przesuwać w przód i wstecz wewnątrz jej ust. Popchnęła go plecami do ściany, ściągnęła mu dżinsy do wysokości ud. Potem, objąwszy go jednym ramieniem za szyję, drugą ręką pieściła jedwabistego członka, aż wprowadzi­ła go w siebie. Opierał się tej szybkości; cudowna wojna żądz, która trzymała ją przez sekundy na granicy krzy­ku. Nigdy nie była tak otwarta, ani nawet nie potrzebo­wała tego. Wypełnił ją po brzegi.

A potem naprawdę się zaczęło. Po wszystkich obietnicach, dowód. Przyciskając plecy do ściany, wygiął się, jak gdyby wrzucał w nią członka, a jej ciężar napierał z góry. Lizała mu twarz. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Splunęła między nie. Zaśmiał się i odplunął.

<

Date: 2016-01-14; view: 789


<== previous page | next page ==>
WIĘCI I GRZESZNICY | What Does a Sound Compressor Do?
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.048 sec.)