Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 19 page

Odłożył słuchawkę. Elwira nie traciła już ani chwili na siedzenie w lokalu. Wezwała taksówkę i pojechała do miesz­kania rodziców. Myślała teraz tylko o tym, by zmienić zam­ki, ale gdy znalazła się w mieszkaniu, postanowiła wykorzy­stać czas, kiedy Michał był na policji, by przejrzeć jego kom­puter. To mogła być jedyna okazja.

Siedziała więc przy laptopie męża. Nie bardzo wiedziała, od czego zacząć ani czego tak naprawdę szuka. Zapaliła kolej­nego papierosa i bezmyślnie otwierała kolejne pliki i foldery.

Firefox głośnym piknięciem oznajmił, że jest gotów do pracy. Weszła więc w historię najczęściej uczęszczanych stron internetowych. Zamurowało ją. Nie było tam ani jed­nej, która nie zawierałaby słowa „sex” Przypomniała sobie, co ostatnio sama mówiła studentom na wykładach.

- Odkąd wymyślono komputery osobiste, prowadzenie pamiętnika może być jedynie snobizmem. Laptop dawno za­stąpił już brulion. Dziś komputer osobisty mówi o człowie­ku więcej, niż on sam chciałby nam ujawnić.

Kiedy lekarka przejrzała pierwszych siedem portali regu­larnie odwiedzanych przez męża, popiół z papierosa spadł na klawiaturę. Nie zareagowała, kiedy przesypywał się pomię­dzy sześcianami klawiatury, choć wiedziała, że Michał nie znosi takiego profanowania pieczołowicie zadbanego sprzę­tu. Wpatrywała się w ekran. Klikała w perwersyjne zdjęcia i teksty na ekranie. Większość stron dotyczyła tematyki biseksualnej i gejowskiej. To tylko utwierdziło ją w diagnozie orientacji Michała. Nie rozumiała, dlaczego ona, lekarka sek­suolog, nie dostrzegła takiej przemiany u swojego własne­go męża. Potem jednak uświadomiła sobie, jak wiele na to wskazywało. Była jednak zbyt skupiona na Johannie, a może nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Przypomniała sobie teraz rozmowę z Michałem, kiedy to wyznała mu, że chyba się w Johannie zakochała.

- Marzę o nim-mówiła drżącym głosem. - Zawładnęła mną obsesja spotkania z nim, a pojawiające się po zamknię­ciu oczu fantazje seksualne niszczą moją egzystencję.

Ku jej zaskoczeniu Michał zareagował wtedy na to wy­znanie spokojnie. Za spokojnie. Dopiero dziś to rozumiała.

- Ty musisz mieć kogoś, kto cię fascynuje. Nie mam o to żalu - powiedział jej wtedy.

„Jaka byłam głupia”, myślała. „Wmawiałam sobie, że takie zachowanie to dowód prawdziwej miłości, że Michał jest taki dojrzały. Usprawiedliwiałam go, sama obarczając się winą za zdradę z Johannem, do której nie doszło”. Teraz już jednak rozumiała - Michałowi jej wirtualny romans i fascynacja Johannem były po prostu na rękę. Prawdopodobnie on sam miał już kochanka, może nawet kilku, i doskonale wiedział, że Elwira, będąc zaaferowana Johannem, nie dostrzeże jego zdrady. Nie trzeba było jej już nic wyjaśniać. Była przecież ekspertem w tej dziedzinie. Na co dzień rozwiązywała pro­blemy ludzi, którzy szukali odpowiedzi na te same pytania: Jak to możliwe, że mój mąż sypia z mężczyznami? Czy to znaczy, że jest biseksualny? A może jest homoseksualistą? Kiedy zrozumiał, że interesują go mężczyźni? Dlaczego nie dostrzegłam tego wcześniej? Co teraz będzie ze mną? Jak mam dalej żyć? Jak wchodzić w następne związki? Nigdy nie spodziewała się, że coś takiego może dotknąć właśnie ją. Zdrada i sprzeniewierzenie się zasadom grupy bolały jak otwarta rana. Była skołowana, zatruta. Czym innym jest wiedzieć i rozumieć te sprawy teoretycznie, a czym innym być w środku, kiedy w grę wchodzą własne emocje i same­mu trzeba się odnaleźć w rozpaczliwej sytuacji.



Wreszcie zdecydowała, że chce jak najszybciej zamknąć tę puszkę Pandory. Już miała wyłączyć pecet Michała, gdy wyświetliło się okienko Skypea. Zobaczyła ikonkę uśmiech­niętego mężczyzny w garniturze. Na tym zdjęciu wyglą­dał inaczej - jak urzędnik czy pracownik banku - sta­teczny, odpowiedzialny. Ale i tak go rozpoznała. Był to ten sam konus w dżinsach z ćwiekami, którego w nocy widzia­ła z Michałem. „Cze Melancholique. Jak po wczorajszym? Załatwiłeś w końcu sprawę swojej żoneczki? Kiedy wresz­cie będziesz wolny? ”.

Zrobiło jej się słabo. Serce waliło jak oszalałe. Trzasnęła klapą laptopa. Już nie wiedziała, co jest gorsze. Czy to, że Michał jest gejem i po wyjściu na wolność od razu po­biegł do swojego kochanka? Czy to, że był aresztowany do sprawy o zabójstwo jej niedoszłego kochanka, znalezione­go w jej własnym domu? A może to, co sugerował jego zna­jomy? Michał chciał się jej pozbyć! Mimo tego, co się sta­ło z Johannem. Jej życiu zagraża niebezpieczeństwo! Nagle zrobiło jej się potwornie zimno. Przed oczami pojawiły się czarne mroczki. Skuliła się na podłodze w kącie i jak dziec­ko specjalnej troski wpatrywała tępo w okno. Szczękała zę­bami. Chwyciła poduszkę i przytuliła ją do brzucha, jakby ten kawałek materiału z puchem w środku miał wypełnić pustkę po wydarciu z niego wszystkiego, co miała najcen­niejsze: Johanna i Michała. Obydwóch ich przecież kocha­ła. Ale teraz tylko się bała, i to potwornie. To był panicz­ny lęk, nie niepokój, który towarzyszy nam, kiedy jedynie przeczuwamy coś złego. Ten strach miał realne podstawy. Elwira bała się tak bardzo, że serce podchodziło jej do gar­dła. Nie była w stanie wyjść z zaczarowanego kręgu czar­nych myśli, które wirowały wokół jednego obrazu - syl­wetki Johanna siedzącego na krześle z poderżniętym gar­dłem. Próbowała wyobrazić sobie własnego męża z nożem lub oplatającego taśmą pakową stopy Schmidta. Jedyne, co przyszło jej teraz do głowy, to zadzwonić na policję i opo­wiedzieć o tym wszystkim.

 

 

Waldemar Szerszeń przed 13.00 wyszedł z pokoju, gdzie trwało kolejne przesłuchanie męża lekarki. Kiedy wczoraj podinspektor dowiedział się, że musi go wypuścić na wol­ność, z trudem pohamował wściekłość. Zamierzał wzywać go na komendę codziennie i pytać wciąż o to samo. „W koń­cu musi pęknąć”, planował.

Tym razem jako partnerkę w przesłuchaniu dobrał sobie kobietę - sierżant Barbarę Waleską. Policjantka od razu usta­wiła Douglasa do pionu. Był bardziej potulny, niż gdy prze­słuchiwał go Szerszeń. Podinspektor coraz bardziej utwier­dzał się w przekonaniu, że mąż lekarki coś ukrywa. Kiedy zostawiał Waleską z gogusiowatym designerem, był spokoj­ny o przesłuchanie. Mógłby właściwie już tam nie wracać, zwłaszcza że miał dziś jeszcze do wykonania inne czyn­ności. Jeden z jego tajnych informatorów miał dla niego ja­kiś kąsek „z miasta”. Był w związku z tym umówiony na 18.00 w McDonaldzie przy Stawowej. Po wejściu do swo­jego gabinetu Jacek przekazał mu kilka wiadomości. Jedna z nich pochodziła od Poniatowskiej. Lekarka prosiła o pil­ny telefon. Zadzwonił od razu. Kobieta była podenerwowa­na. Zachowywała się dziwacznie. Wyglądało na to, że mię­dzy nią a Douglasem jest coś nie tak. Szerszeń miał ocho­tę powiedzieć jej, że te sprawy w ogóle go nie interesują. Nie chciał jednak lekarki spłoszyć. Chciał ją podejść „na poczci­wego glinę” i dowiedzieć się, o co chodzi. „A wtedy będę miał haka na gogusia”, cieszył się.

Wykręcił numer do Meyera i Rudy, ale nie odbierali. Domyślił się, że są jeszcze w więzieniu. Bardzo był ciekaw, jak poszło im przesłuchanie Poloczka. Po raz kolejny przejrzał podręczne akta sprawy zabójstwa Troplowitza. Interesująca była zwłaszcza ekspertyza medyków sądowych oraz jeden ze śladów, który 17 lat temu nie mógł być zbadany. Śledczy zabezpieczyli na miejscu zbrodni kilka niedopałków, które Szerszeń oddal do ponownej ekspertyzy. Wyniki miały być dopiero za tydzień. DNA wyodrębnione ze śliny na tych pe­tach może pogrążyć Schmidta lub wykluczyć go z udziału w zabójstwie Troplowitza. Czuł narastające podniecenie - rozwiązanie zagadki było blisko.

Szerszeń na próżno wydzwaniał do profilera. Ani on, ani prokuratorka nie odbierali.

- Co wy tam robita, gołąbeczki? - nie mógł sobie odmó­wić kpiarskich uwag. Na ich telefonicznych skrzynkach zosta­wił więc kilka wiadomości z prośbą o pilny kontakt. Liczył, że przywiozą jakieś perełki, które posuną śledztwo do przodu.

Burczenie w brzuchu wyrwało go z rozmyślań. Pomyślał, że nie może tak warować przy biurku i musi coś zjeść, bo nie był pewien, o której wróci do domu. Wprawdzie Zofia zawsze zostawiała mu pełny obiad - stąd jego nadmier­na tusza - ale chciał wykorzystać dziś czas maksymal­nie. Zamknął za sobą drzwi i zszedł do policyjnego bufe­tu. Godzinę później wrócił do gabinetu. Nie zdążył nawet usiąść za biurkiem, kiedy rozdzwonił się telefon. Podbiegł, sądząc, że to wieści z Raciborza. Bardzo się zdziwił, kiedy usłyszał głos seksuolożki.

- Elwira Teresa Poniatowska-Douglas - przedstawiła się. Mówiła dość niewyraźnie - tak że ledwie ją zrozumiał. Podejrzewał, że jest pijana. Chciał zażartować i tak jak ona po­dać wszystkie swoje imiona, włącznie z tym z bierzmowania: Waldemar Euzebiusz Roman Szerszeń - lecz nie zdążył.

- Nie mogę mówić przez telefon - lekarka charczała do słuchawki. - Wykryłam coś strasznego. Nie mogę przy­jechać, bo nie mam już ani grosza na taksówkę, a nie dam rady szukać bankomatu. Nie jestem w stanie wyjść...

- Co się stało? Gdzie pani jest?

- Źle się czuję - charczała. Język jej się plątał. - Jestem w mieszkaniu matki na osiedlu Tysiąclecia - podała adres.

- Tylko proszę zachować dyskrecję i nikomu, pod żadnym pozorem, nie mówić o naszym spotkaniu - zastrzegła.

- Proszę pani, to nie randka z kochankiem. Dodzwoniła się pani na policję - zbeształ ją, używając najbardziej ofi­cjalnego tonu, na jaki mógł się zdobyć. - Mam także na­dzieję, że nie zawraca mi pani głowy jakimiś nieuzasadnio­nymi obawami albo intuicyjnymi lękami.

- Proszę przyjechać, bateria mi pada... Boję się o swoje życie - dodała. Połączenie zostało przerwane.

 

 

Kiedy Elwira odłożyła słuchawkę telefonu, jej uwagę przyciągnął ciemny ślad na poduszce, do której wcześniej się przytulała. Podczołgała się bliżej, bo miała wrażenie, że to jakiś duży owad lub plama brunatnej substancji przypo­minającej krew. Serce zabiło jej szybciej, pokonała wstręt i zbliżyła się do poduszki. Okazało się, że to niewielka dziu­ra, która w tym świetle nabrała trójwymiarowego kształtu. Przyglądała się jej z zegarmistrzowską precyzją, zastanawia­jąc się, skąd się tutaj wzięła. Wciągała ją do swojego wnę­trza jak trąba powietrzna. Elwira odlatywała. Zanim zro­zumiała, że to ona sama wywierciła ową dziurę w podusz­ce, rozważając wyniki własnego miniśledztwa dotyczącego męża, i zanim połączyła to z faktem, że wypiła postawio­ną obok komputera szklankę z herbatą, odpłynęła na do­bre. Klatka po klatce, coraz wolniej przesuwały się przed jej oczami obrazy. Mieszały się wątki, bez kolejności zdarzeń i sensu. Coraz wolniej i wolniej. Nie mając zupełnie wpływu na to, czy wróci, czy chce wracać, Elwira odpływała w nie­byt. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę wypiła. Była pew­na tylko tego, że szklankę zostawił jej mąż. Zawsze wypija­ła jego herbatę i wyjadała z jego talerza, co zwykle choler­nie go wściekało.

 

 

Szerszenia martwiło zachowanie lekarki. Zastanawiał się, czy nie wysłać do niej jakiegoś patrolu. Musiał jednak sprawdzić, jak przebiega przesłuchanie Douglasa. Wszedł do po­koju i przysłuchiwał się rozmowie Barbary Waleskiej z de­signerem. Nie minął nawet kwadrans, kiedy pilnie wezwa­no go na rozmowę do komendanta.

- Ten to wie, kiedy zadzwonić - mruknął pod wąsem, ale wykonał polecenie. Przed drzwiami szefa okazało się jed­nak, że podinspektor musi chwilę zaczekać.

- Połącz mnie z Meyerem - polecił sekretarce.

Dziewczyna próbowała kilkakrotnie. - Zajęte - oświad­czyła bezradnie.

- Okay - odparł Szerszeń. - Spróbujemy za chwilę.

W tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich szef:

- Jak tam postępy w śledztwie, panie podinspektorze - powiedział z przekąsem komendant.

- No świetnie, rewelacja. To prosta sprawa - uśmiech­nął się szeroko Waldemar Szerszeń, a w duchu ucieszył się, że ich rozmowa nie może potrwać dłużej niż godzinę, bo ma umówione spotkanie z informatorem na mieście.

 

***

- Takich dwóch z Załęża przy tym mogło robić. Ale nic nie wiem na bańkę - zastrzegł chudy mężczyzna o wy­glądzie oprycha. Siedział przygarbiony w dżinsowej kurtce i łapczywie zjadał kanapkę. Kapusta pekińska i cebula wy­padały mu z ust na kartonik z logo baru. Chwytał je palca­mi i wkładał sobie do ust.

- Nazwiska, adres - zażądał Szerszeń.

Informator wzruszył tylko ramionami. - Nie znam.

Tylko ksywy: Sasza i Bajgiel.

- Sasza? Ten mały rudy, co wygląda jak małpa?

Informator kiwał głową. - Ten sam. Stara Wacławka, włamanie „na śpiocha”[23].

- Pamiętam. Sam go zamykałem. To on już wyszedł? - zdziwił się Szerszeń.

- Jest na warunkowym.

- A ten drugi? Nie znam.

- Eee, nowicjusz. Też nie znam. Ponoć lubi amfę. Od ro­boty przez dwa tygodnie ćpał. Tyle towaru nakupił, że nawet jego diler bał się, że chłopak zejdzie i straci klienta.

- Proszę, jaki troskliwy.

- Chyba z tego włamu mają.

- Nazwisko tego dilera. I adres.

Informator podał, a Szerszeń zapisał na serwetce.

- Chcesz colę? - spytał łagodniejszym tonem.

- No - odparł informator. Szerszeń przesunął w jego kierunku 20 złotych, a mężczyzna podszedł do kasy. Kiedy postawił kubek na stoliku, wymownie spojrzał na Szerszenia i podniósł połę zniszczonej kurtki. Za pazuchą miał setkę wódki.

- Przy mnie ani mi się waż - ostrzegł go policjant.

- Potem sobie golniesz. Ile tylko dusza zapragnie. Raczej nie­wiele się dowiedziałeś - dodał niezadowolony. - Myślałem, że coś masz. Zawracanie dupy. Myślisz, że sianem się wy­kręcisz?

- Bo mam coś innego. Ale nie ma związku z tym wła- mem do śmieciarza.

- Az czym? - Szerszeń stał się czujny. Opryszek do­strzegł zainteresowanie policjanta. - Ale to będzie koszto­wało...

- Mów, pierdolony skunksie. Zobaczymy, ile ta informa­cja jest warta. Bo jak znowu zawiedziesz, to wiesz co...

- Półtora miesiąca temu było dziwne zlecenie - na­tychmiast zaczął informator. - Taki facet szukał kilerów. Normalnie chodził i rozpytywał, jakby chodziło o ekipę re­montową. Oferował 5 tysięcy.

- Tanio chciał kupić cyngla... - zdziwił się Szerszeń.

- No i dlatego tylko „Pryszczaty” się podjął...

Szerszeń wybuchnął gromkim śmiechem, aż ludzie sie­dzący przy stolikach obok odwrócili głowy.

- Pryszczaty? Przecież to niedojda. Nie wierzę, że uda­ło mu się wreszcie kogoś ocyganić - wydusił z siebie pod­inspektor, kiedy opanował wesołość. - Mów szybko, kto i kogo chciał załatwić za piątaka.

- Kto, to nie wiem. Ale to było zlecenie na babkę. Tę samą, co kupiła dom na Stawowej - odparł opryszek. Szerszeń nawet nie mrugnął okiem. Jakby ta informacja nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, choć było całkiem od­wrotnie.

- Ten goguś mówił, że trzeba unieszkodliwić tę panią, jakby to był wypadek przy włamie - ciągnął informator.

- Nikt normalny by się nie podjął. Przypał murowany...

- Co dalej?

- Z tego, co wiem, „Pryszczaty” z „Mrówką” wzięli od frajera kasę. Ale pitnęli. Nie ruszyli zadkiem. Potem jeszcze go straszyli, że niby w grupie przestępczej są.

- Chyba babci Lodzi - mruknął Szerszeń, a informa­tor wybuchnął śmiechem i dodał: - Nikt inny by tego nie łapnął. Każdy z miasta wiedział, że to na kilometr pachnie przypałem. Nic więcej nie wiem.

- To się dowiedz, a wtedy może się dogadamy w twojej sprawie. Pojutrze w tym samym miejscu - odparł podin­spektor i bez słowa wstał od stolika.

Kiedy tylko Szerszeń odwrócił się plecami, mężczyzna w dżinsowej kurtce wyjął zza pazuchy małą flaszkę i wlał nieco z jej zawartości do papierowego kubka po coli.

 

 

Meyer odsłuchał wiadomości i się zdziwił. Okazało się, że oni szukają Szerszenia, a ten ich. Profiler pokręcił głową. Zupełnie nie rozumiał, jak policjant takiej rangi może pra­cować bez komórki. Wreszcie zadzwonił na dyżurkę.

- Widziałeś może Szerszenia? - zapytał oficera.

- Wybiegł z komendy. Wyglądał, jakby coś go goniło.

- Jakby wrócił, przekaż mu, że mieliśmy wypadek i ugrzęźliśmy w Raciborzu - odrzekł Meyer, gorączkowo rozmyślając, co mogło się stać. - Wrócimy późną nocą. Niech dzwoni o każdej porze. To pilne - dodał, po czym odłożył słuchawkę.

Podszedł do Weroniki, która z rozpaczą w oczach wpa­trywała się w mechanika. Sprawa naprawy auta nie wyglą­dała optymistycznie. Było już bardzo późno, a oni dopie­ro dotarli do warsztatu. Robert Serenada, kolega Huberta z policji w Raciborzu, obiecał wprawdzie, że osobiście przy­pilnuje, by znalezienie osoby, która dokonała tej dewasta­cji, było priorytetem. Nie mógł jednak przyśpieszyć pro­cedury zbierania śladów. Zanim pod więzienie przyjechali policyjni technicy, sfotografowali szkody Diamante i za­bezpieczyli ślady działania sprawców, minęły ponad dwie godziny.

- Co się dzieje? - zagaił Meyer.

- Klapa - mechanik rozłożył ręce. - Nie mamy czę­ści. Na dziś go nie zrobimy. Nie wiem, czy w tydzień uda się je znaleźć. Zwłaszcza że pani chciałaby jak najtaniej - zawiesił głos.

Meyer poprosił prokuratorkę na bok i podał jej papiero­sa. Kiedy go zapalała, oświadczył:

- Nie masz wyjścia. Ściąganie auta do Katowic tylko podroży całą operację.

Pokiwała głową.

- Jedźmy do „Spichlerza” - odrzekła, widząc podjeżdża­jący radiowóz. Kierowca pozostał na swoim miejscu. Pasażer zaś wysiadł i ruszył w ich kierunku. Był to otyły czterdzie­stolatek w koszuli w kratę i dżinsach. Robert Serenada wy­glądał sympatycznie. Uścisnął Meyerowi dłoń i przedstawił się jego towarzyszce.

- Weronika. Dzięki za pomoc - powiedziała.

- Nie ma problemu. Hubert może liczyć na mnie do­zgonnie.

- To ruszajmy. Może chociaż pastora dzisiaj dorwie­my - dodał Meyer i wsiedli do auta.

Kościół o tajemniczo brzmiącej nazwie „Spichlerz” nie miał żadnego szyldu ani najmniejszego oznaczenia, że to świątynia. Wyglądał jak większa willa z betonu. Gdyby nie mieli adresu od więziennego wychowawcy, prawdopodobnie trudno byłoby im go znaleźć. Robert wysadził ich przed wej­ściem, życząc powodzenia.

- Jakbyście jeszcze potrzebowali pomocy, jestem do usług - zaoferował się.

Furtka była uchylona, więc bez kłopotu dostali się na po­dwórko. Zaraz w drzwiach pojawiła się otyła kobieta o sło­wiańskiej urodzie. Miała jednak bardzo ładną i miłą twarz.

- Słucham państwa - usłyszeli zamiast powitania.

- Jesteśmy z policji. Szukamy pastora Tyszki - odrzekł Meyer, pokazując legitymację.

Kobieta rozłożyła ręce. - Będzie dopiero w nocy. Nie pomogę państwu.

- Pani jest żoną pastora? - upewniła się Weronika. Kobieta pokiwała głową. Wtedy za jej plecami dostrzegli trójkę brzdąców, które z ciekawością im się przyglądały zza spódnicy matki.

- Jeszcze dziś musimy się z nim rozmówić - dodał Meyer.

- Jezus wynagrodzi wam cierpliwość. Pojechał na­uczać do Warszawy. Ale jutro z rana znajdziecie go w pra­cy. Zaczyna od szóstej. Przekażę, że go szukacie.

Kobieta nie wykazywała nawet odrobiny zainteresowa­nia, dlaczego o jej męża rozpytuje policja.

- To będziemy z samego rana - zapewnił Meyer.

- Mam nadzieję, że wtedy go zastaniemy.

- O nie, nie tu - przerwała mu żona pastora i chwyciła za rękę jednego z malców, który odważył się mocniej wychylić zza jej falbaniastej, długiej spódnicy. - Będziecie musieli po­jechać do niego na budowę. Pastor zaczyna przed szóstą, pra­cuje do południa, a potem przyjeżdża do domu na obiad, spo­tyka się z wiernymi i szykuje do wieczornego nabożeństwa.

- Pracuje na budowie? - upewniła się Weronika.

- Tak, Jezus dal mu zdrowie i siłę fizyczną. Za swoje dzieło na rzecz Boga nie bierze ani grosza, a rodzina musi przecież z czegoś żyć - dodała kobieta.

- Przecież mąż wróci w nocy. Wstanie przed piątą, żeby pójść do pracy? - zapytał Meyer.

- Już tak wiele razy bywało. To łaska boska - odpar­ła kobieta.

Psycholog zapytał, czy może zostawić jej swój numer te­lefonu. Prokuratorka podała mu kartkę wydartą z notesu i długopis. Zapisał numer na kartce i podał kobiecie.

- Niech Jezus was prowadzi - powiedziała im na odchodne.

 

 

Prokuratorka i profiler odeszli niepocieszeni.

- Co teraz? - zapytała Weronika i oboje mogli usłyszeć odgłos, który wydobył się z jej brzucha. - Przepraszam, je­stem głodna.

- Zjedzmy coś - odparł Hubert. Zanim jednak Weronika odpowiedziała, dodał: - Może zostaniemy w Raciborzu? I tak musimy być tu z samego rana.

- Muszę to skonsultować z szefem - odrzekła, ale psy­cholog widział, że ta propozycja przypadła jej do gustu. Widać było, że jest już zmęczona.

- To dzwoń. Ja nie muszę. Sam sobie jestem szefem - odrzekł.

- Masz fundusz reprezentacyjny? - zapytała. Zaśmiał się. - Chyba żartujesz? Komendant by się przekręcił, gdy­bym zaproponował coś takiego.

- Zamierzasz sam zapłacić za hotel?

- Nie martw się. Załatwimy to.

- Ja jednak muszę zadzwonić - odparła i wykonała te­lefon do swojego zwierzchnika. Po kilku minutach rozmo­wy wyraźnie się odprężyła.

- Najchętniej zjadłabym żurek, roladę, dwie porcje klu­sek z sosem grzybowym i kapustę – wyrecytowała.

- Jeśli znajdziemy niezbyt starego schabowego, będzie dobrze - skwitował, po czym wyjął z bagażnika marynar­kę i teczkę.

- To cokolwiek. I muszę się napić - oświadczyła.

- Brzmi zachęcająco - odparł Meyer.

Jak tylko weszli na drogę, zaczął się rozglądać za taksów­ką. Mieli szczęście - niemal natychmiast nadjechała.

 

 

Restauracja hotelu „Elektryk” była niemal całkiem pusta. Kilku żołnierzy hałaśliwie rozprawiało o swoim dowódcy, nie omieszkając co drugie zdanie wymienić jego nazwiska. Po rzędzie butelek na ich stoliku Meyer wywnioskował, że siedzą tu już kilka godzin. Długa sala balowa, która ślady świetności miała już dawno za sobą, nosiła miano restaura­cji. Największą i dominującą jej część zajmowała pusta sce­na z wielkim papierowym godłem na bordowej poliestrowej kotarze. Kobieta w niewielkim bufecie chyba nie zamierzała podejść do nowo przybyłych gości. W końcu Meyer ruszył po karty, skonsultował z Weroniką, na co miałaby ochotę, i stanął przy ladzie, by złożyć zamówienie. Za jego plecami rozlegały się okrzyki wojskowych.


Date: 2016-01-05; view: 654


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 18 page | Maja – poniedziałek 20 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.174 sec.)