Wypowiedziała wojnę matce i jej nowemu partnerowi. Z ojcem wciąż się spotykała, choć nie była w stanie mu zaufać - brała jednak od niego pieniądze, którymi próbował odkupić swoje winy. Nie potrafiła już jednak otworzyć przed nim serca. Kiedy zaproponował, żeby przeprowadziła się do niego i jego nowej rodziny, zareagowała szyderczym śmiechem.
- Mam być kopciuchem w twoim nowym domu? Nigdy, choćbym miała umrzeć - rzuciła mu w twarz.
Po kolejnym roku zawiesiła jednak broń i uznała zarówno macochę, jak i ojczyma. Zgodziła się wprowadzić do ojca i wydawało się, że polubiła Agnieszkę, jej syna oraz trzyletnią siostrzyczkę Jolę. To były jednak tylko pozory. Weronika po prostu przystosowała się do sytuacji. Była zmuszona spędzać więcej czasu z nimi niż z ojcem, bo ten głównie przesiadywał w pracy, a potem w barze z kolegami spod ciemnej gwiazdy. Zdarzało się, że wracał do domu kompletnie pijany. Bełkotał coś o sprawach, przy których pracował, rozklejał się. Ten, którego koledzy z pracy uważali za „twardziela”, w zaciszu domowym pozwalał sobie na kompletne rozbicie, które macocha próbowała koić ze wszystkich sił. Niestety, z czasem ojciec stał się agresywny - nie wobec niej czy rodziny, lecz w stosunku do siebie. To było najstraszniejsze. Ani ona, ani rodzeństwo, ani Agnieszka nie rozumieli, dlaczego zadaje sobie ból, wbijając kawałki stłuczonej szklanki w przegub. Były noce, kiedy ojciec i macocha - sądząc, że Weronika śpi - rozmawiali o sprawach, które prowadził. Ojciec mówił o strasznych zbrodniach, o ofiarach, które zginęły niewinnie, bezsensownie. Nie dało się nie słuchać tych rozmów. Czasem ojciec kończył opowieść hałaśliwym płaczem i macocha go pocieszała. Dziś Weronika rozumie, że w małżeństwie jej rodziców od dawna musiało być coś nie tak i pojawienie się w życiu ojca innej, kochającej go kobiety, było dla niego błogosławieństwem. To podczas takich wieczorów podsłuchała trochę szczegółów sprawy zabójstwa Ottona Troplowitza.
Była to naprawdę głośna zbrodnia. Nic dziwnego, że zadziałała na jej wyobraźnię. Po pierwsze, okoliczności śmierci bardzo bogatego dentysty i producenta sztucznych szczęk były makabryczne. Po drugie, mówiło się, że zabójcy zrabowali z jego domu rekordowy łup. Po trzecie, to jej ojciec prowadził dochodzenie. I nawet kiedy sprawa została zamknięta, on zaczął prowadzić prywatne śledztwo. Bo tylko jeden ze sprawców został osądzony, drugiemu udało się zniknąć. Ojciec na własną rękę postanowił go znaleźć. Ta sprawa, choć była jedną z setek, nad którymi pracował, zapadła w pamięć Weroniki jeszcze z innego powodu. Przez nią ojciec omal nie stracił życia. Kiedy Rudi szukał nowych tropów, w bramie jednego z domów w Załężu, dzielnicy Katowic o złej sławie, zaatakował go nożownik. Zadał jej ojcu trzy ciosy: w gardło, płuca i serce. Prawdopodobnie policjant wykrwawiłby się na śmierć, gdyby ktoś na czas nie zawiadomił pogotowia. Potem w Katowicach aż huczało od obelg, że funkcjonariusz działał na własną rękę, na dodatek tak pijany, że nie miał sił obronić się przed napastnikiem. Choć na nogi postawiono wszystkich katowickich policjantów, nie znaleziono sprawców tego ataku. Ojciec wkrótce odszedł z policji. Werka nie wiedziała, czy wskutek nacisków, czy nałogu. Twierdził, że ma dość zbrodni i że zamierza poświęcić się prowadzeniu z Agnieszką warsztatu samochodowego. Ale będąc bez pracy, którą naprawdę kochał, pił jeszcze więcej i w domu atmosfera stawała się coraz gorsza.
Kiedy Werka pytała ojca o tę sprawę, nie uzyskiwała odpowiedzi. Jakby chciał ją chronić. Nie wiedziała jednak, czy przed sprawą, czy przed zawodem, który wybrała. Chciała wstąpić do policji, tak jak on. I choć ojciec nigdy niczego jej nie zabraniał, teraz mówił nie. To był jedyny sprzeciw, na jaki się wobec niej zdobył otwarcie. Panicznie bał się, że Werka jednak dopnie swego. Widział, że jest tak samo uparta jak on i nikt nie jest w stanie odwieść jej od raz powziętej decyzji. Próbował jej tłumaczyć, że kobieta nie powinna się interesować przestępczością. Wciąż powtarzał, żeby lepiej znalazła sobie jakiegoś porządnego chłopca i urodziła mu dzieci. Nie ostrzegał, jak wielkie piętno wywarła na jego życiu ta praca - ona sama to widziała. Po długich bojach poszli wreszcie na kompromis. Werka zobowiązała się, że najpierw skończy „normalne” studia, a potem zdecyduje, czy chce pracować w policji. Ojciec obiecał, że wtedy już nie będzie się sprzeciwiał. Wybór kierunku studiów był oczywisty - prawo.
Była na pierwszym roku, kiedy zmarł. Na zapalenie płuc, choć leżał wtedy w szpitalu, bo zdiagnozowano u niego nowotwór żołądka. W styczniowe popołudnie wymknął się z oddziału, opuścił budynek i poszedł do pobliskiego sklepiku z pirackimi kasetami, by kupić Bee Geesów. Wyszedł w kapciach i piżamie, na którą narzucił szlafrok frotte, choć mróz sięgał 20 stopni Celsjusza. Te wagary trwały może pół godziny, lecz jego stan pogorszył się jeszcze tego samego popołudnia, a lekarze wkrótce orzekli zapalenie płuc. Osłabiony organizm nie był w stanie zwalczyć choroby. Ojciec słuchał tej kasety non stop, aż do śmierci. Weronika nigdy nie zapomni sceny, kiedy odwiedziła go w niedzielne popołudnie, a on w kreszowym dresie kiwał się na krześle w rytm ulubionej melodii. Do dziś, kiedy słyszy tę piosenkę, łzy cisną się jej do oczu. Zmarł po dwóch tygodniach od szalonej ucieczki ze szpitala. Lekarze nie mogli nic zrobić. Zmarł na szpitalnym łóżku, zupełnie sam, a nie - jak pragnął - w domu, wśród bliskich. Jego druga żona - Agnieszka, nie chciała nawet słyszeć o tym, by zabrać go ze szpitala.
- Tu się tobą zaopiekują lepiej - tłumaczyła głosem nieznoszącym sprzeciwu, jakby chciała się go jak najszybciej pozbyć. Zresztą pod koniec coraz rzadziej go odwiedzała. Jeszcze żył, a ona już wystawiła na sprzedaż ich wspólne mieszkanie. Potem zaś odgrywała rolę zbolałej wdowy. Werka szczerze jej nienawidziła. Ale matka wcale nie była lepsza - zaraz po śmierci ojca wyjechała z Markiem na Dolny Śląsk, skąd przysyłała córce drobne pieniądze, niemodne ubrania i pisała listy, które Weronika wyrzucała bez czytania. Kiedy kończyła studia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, wiedziała, że musi być dobrym prawnikiem, bo nie ma już w nikim oparcia. Musi sama zarobić na swoje utrzymanie.
Teraz siedziała naprzeciw kamienicy Kaiserhof, o której w dzieciństwie słyszała tyle historii. Nie mogła się nadziwić, że los zatoczył takie koło. Żałowała, że nie może pójść do ojca i wypytać o wszystkie szczegóły sprawy zabójstwa Ottona Troplowitza. Wiele pamiętała, ale nie była pewna, czy pamięć nie płata jej figla - czy nie wyolbrzymia, jak dziecko, mało istotnych, lecz działających na wyobraźnię szczegółów. Teraz miałaby do ojca masę pytań, jak do śledczego. Niestety, nie dożył czasu, kiedy skończyła aplikację prokuratorską. Jest pewna, że stary glina mimo wszystko byłby dumny z jej wyboru. Prychałby, że powinna zająć się czymś przyjemniejszym, ale na koniec dodałby z uśmiechem, za który dałaby się pokroić, że jest uparta jak osioł. Ona odpowiedziałaby mu wtedy, jak zawsze mówiła do niej babka Antonina, kiedy kapitulowała w dyskusji z nią, bo ani syna, ani wnuczki nie dało się do niczego przekonać, jeśli uważali, że mają rację: „wykapany tatuś”.
Ten natłok wspomnień przerwał sygnał przejeżdżającej karetki. Weronika potrzebowała kilku sekund, by wrócić do rzeczywistości. Patrzyła na Kaiserhof, w którym znaleziono ciało Johanna Schmidta i zastanawiała się, jak można wpaść na tak kuriozalny pomysł, by porównać ten dom do trójkąta bermudzkiego, co na łamach poczytnego dziennika zrobił mag „Amarytus”. Choć z drugiej strony, trudno odmówić temu szaleńcowi racji. Wzięła do ręki gazetę i spojrzała na infografikę wykonaną według słów jasnowidza, który uważał, że w domu lekarki krzyżują się złe moce. Te niby magiczne prądy miały pochodzić z pobliskich instytucji, które jasnowidz uważał za kluczowe: dworzec, spalony przez Sowietów rynek i ukryta pod ulicą rzeka, która choć niewidoczna, wibrowała swoją energią. Zdaniem jasnowidza połączenie na mapie tych trzech miejsc miałoby tworzyć trójkąt. Jeśli zaś z każdego z rogów trójkąta poprowadzimy linie prostopadłe, otrzymamy punkt centralny figury geometrycznej. Kamienica przy Stawowej 13 znajdowała się w samym jego centrum. Oczywiście Rudy nie wierzyła w te bzdury. Jeszcze nie postradała zmysłów. Zgniotła gazetę i wrzuciła ją do najbliższego kosza. Spojrzała na dom, który Elwira Poniatowska-Douglas wraz z mężem zamierzali wyremontować i zarobić na tym spore pieniądze. Nie mogła podważyć dwóch faktów. To właśnie w tej kamienicy 17 lat temu dokonano zbrodni na Ottonie Troplowitzu, a przedwczoraj Weronika była na oględzinach miejsca zwłok Johanna Schmidta. Przypadek? Fatum?
Rudy chciała wejść do kamienicy i się rozejrzeć. W gruncie rzeczy sama jednak nie wiedziała, czego szuka. Spojrzała na zegarek-dochodziła ósma. Chciała jeszcze zjeść śniadanie, bo za godzinę była umówiona w komendzie na odprawę u podinspektora Szerszenia. Dziś miała jechać z Meyerem do Raciborza, by przesłuchać zabójcę Ottona Troplowitza. Wahała się jednak chwilę, ale w końcu odwróciła się na pięcie i ruszyła do auta.
***
Czerwona limuzyna - kultowy Mitsubishi Diamante - z piskiem opon ruszył ze świateł na ulicy Górnośląskiej. Na małym rondzie niefrasobliwie zajechał drogę kanarkowemu fiatowi punto, którego kierowca zaprotestował przeciwko tak jawnemu łamaniu przepisów głośnym klaksonem. Wtedy Mitsubishi gwałtownie przyhamowało, a kanarkowy wóz tylko cudem nie wbił się w zderzak amerykańskiego Diamante. Mężczyzna z punto wychylił się z okna.
- Ty głupia dziwko! - krzyknął.
Kobieta za kierownicą limuzyny zatrzymała się. Spojrzała w lewe boczne lusterko, po czym zaczęła złośliwie cofać. Punto nie miało innego wyjścia i natychmiast zrobiło to samo. Niezbyt udanie. Kierowca wjechał tyłem na trawnik, z rumorem zgniatając sobie tylny zderzak. Zanim mężczyzna zdążył wysiąść i wszcząć awanturę, Mitsubishi z piskiem opon ruszyło i natychmiast skręciło do komendy. Strażnik podniósł szlaban, a Diamante bezpiecznie potoczyło się na parking. Mężczyzna z punto stał jeszcze chwilę skonsternowany, obejrzał dokładnie zderzak i pogroził kobiecie zaciśniętą pięścią. To jedyne, na co się zdobył. Widać, postanowił odpuścić. Nie wiedział przecież, kim ona może być. Zerknął raz jeszcze na budynek komendy, machnął ręką zrezygnowany, wsiadł do auta i odjechał Górnośląską. Hubert Meyer w oczekiwaniu na Weronikę palił papierosa i krążył po parkingu. Doskonale widział całe zajście. Od razu domyślił się, kto siedzi za kierownicą czerwonego wozu, zanim prokuratorka z niego wysiadła.
Weronika Rudy wyglądała dziś o niebo lepiej niż za pierwszym razem, kiedy się widzieli. Miała na sobie bluzkę z dekoltem. Rozpuszczone włosy w odcieniu złota okalały jej twarz.
- Dzień dobry, nadkomisarzu - rozciągnęła usta w szczerym uśmiechu, odsłaniając białe, równe zęby z przerwą między jedynkami. W świetle poranka wyglądała jak anioł w aureoli. Gdyby Hubert nie widział, co przed chwilą wyprawiała na drodze, nigdy nie podejrzewałby jej o taką złośliwość.
- Komu dobry, temu dobry - mruknął. - Dla tego faceta chyba nie najlepszy - wskazał rondo, na którym rozegrał się popis drogowej wściekłości prokuratorki.
- Sam sobie zasłużył - prychnęła i ruszyła do wejścia. Przed drzwiami jednak obróciła się i zapytała: - Idzie pan czy dalej będzie się bawił w cerbera drogówki?
Meyer z trudem powstrzymał się przed jakimś złośliwym komentarzem. Zgniótł w popielniczce papierosa i ruszył za Rudy. Kiedy wsiedli do windy, Weronika zaczęła gorączkowo szukać czegoś w torebce. Po chwili na nosie miała już swoje szylkretowe okulary. - Mamy dziś razem pracować. Może spróbujemy zawiesić broń - zaproponowała łagodniejszym tonem.
- Ja jej nie wyciągałem - odburknął Meyer. - To panią przepełnia jakaś agresja.
- Cóż, trudno. Próbowałam... - odrzekła i całą drogę wpatrywała się w sufit.
Kiedy wysiadali, Hubert pożałował swojego zachowania. Po chwili jednak dostrzegł podinspektora Szerszenia, który maszerował korytarzem do swojego gabinetu. W jednym ręku trzymał szklankę z parującą kawą, a w drugim karton mleka i dwa puste kubki.
- Proszę, proszę... Jaka z was piękna para! - obwieścił na cały głos, widząc ich zacięte twarze. - Co, znowu się droczycie? Ale kto się czubi, ten się lubi... - uśmiechnął się znacząco.
- Daj, bo rozlejesz - Weronika ze złością wyjęła mu z ręki szklankę z wrzątkiem i przyspieszyła kroku, by ich wyprzedzić. Meyer i Szerszeń szli za nią. Szerszeń, korzystając z wolnej ręki, wskazał na sylwetkę prokuratorki i bezgłośnie cmoknął w powietrzu. Meyer uśmiechnął się i przyglądał się, jak niczego nieświadoma Rudy porusza biodrami.
Zaraz po wejściu do gabinetu profiler streścił Szerszeniowi i Rudy, czego dowiedział się od Boreckiej.
- No, mistrzu - zagwizdał zadowolony podinspektor. - Nie ma to jak wiedza psychologiczna i urok osobisty. Widzę, że udało ci się kompletnie omotać tę kasę fiskalną. A już myślałem, że zmarnujesz u Boreckiej cały dzień. No, ale wreszcie mamy coś ponad przypuszczenia. I do tego kompletny życiorys śmieciowego barona od 2002 roku. Szacuneczek.
- Jednego tylko nie rozumiem - zastanawiała się na głos prokuratorka. - Dlaczego nic nie wiadomo o Schmidcie z czasu jego pobytu w kraju. Wychodzi na to, że jest Polakiem, a nawet urodził się gdzieś tu, na Śląsku. Przecież nie można mieć takiej dziury w życiorysie.
- Ty, Wenerko, zawsze jesteś pesymistką - roześmiał się podinspektor. - A znasz takie przysłowie: kto szuka, ten znajdzie? Bo ja właśnie taki mam plan.
- Nie mów tak do mnie, prosiłam cię tyle razy - jęknęła Weronika, ale Szerszeń zupełnie to zignorował.
- Skąd takie przezwisko? - zwrócił się do niego Meyer z kpiącym uśmieszkiem.
- I ty się pytasz? - odparł rozpromieniony Szerszeń.
- Jeszcze się nie zorientowałeś? Prokurator Rudy to przecież największa heteira w śląskiej prokuraturze. Z połączenia początku jej imienia Weronika z końcówką tego pieszczotliwego epitetu powstało jej przezwisko - Wenera. Nie wiem, kto je wymyślił. Na pewno nie ja - uderzył się w pierś.
- Chyba przyznasz, że jest nie tylko najbardziej złośliwa, ale też najładniejsza w prokuraturze... - uśmiechnął się profiler.
- Fakt, to najładniejsza Wenera, jaką znam - dokończył Szerszeń. I nie przejmując się obecnością prokurator- ki, obaj zarechotali na cały głos. Rudy aż poczerwieniała ze złości.
- Przypominam, że wciąż tu jestem - odezwała się, kiedy mężczyźni trochę się uspokoili. - A ty Waldek, zamiast mnie obrażać, powiedz lepiej, co z tym Raciborzem. Po co właściwie mamy tam jechać? - odcięła się.
Szerszeń rozparł się na krześle, upił łyk kawy i otarł wąsy.
- Mówiłem już wczoraj. Jedziecie przesłuchać zabójcę Ottona Troplowitza - Alojza Poloczka, syna Leona - podkreślił z naciskiem.
- No tak. Ale po co? - spytał Meyer. - Ty też wierzysz w te brednie? Klątwa kamienicy? Fatum? Od kiedy to jesteś przesądny...
- Fatum, przeznaczenie, dom, w którym spełnia się mroczna przepowiednia... Zostaw to twórcom thrillerów i dziennikarzom. Niech oni karmią się takimi bzdurami - Szerszeń z lekceważeniem rzucił na stół dzisiejszy tabloid, w którym tematowi mrocznej przeszłości kamienicy przy Stawowej poświęcono pierwszą stronę i dwie rozkładówki w środku. Większość danych o Kaiserhofie była nieprawdziwa, a kiedy podinspektor czytał je na głos, Meyer i Rudy z niedowierzaniem kręcili głowami. Widać było, że autor tekstu, nie mając konkretnej wiedzy na temat zabójstwa Schmidta, ratuje się doniesieniami wymyślonych sąsiadów i kolejnymi rewelacjami wróża Amarytusa. Duża część była poświęcona sprawie zabójstwa dentysty sprzed lat.
- Dzięki tym bzdurom sprzeda się cały nakład - mruknęła prokuratorka i dodała zniecierpliwiona: - Waldek, streszczaj się. Powinniśmy za pół godziny wyjechać, jeśli mamy zdążyć na dwunastą. A ja wciąż nie rozumiem, po co my tam... Chyba, że nadkomisarz... -wskazała na Meyera, lecz ten pokręcił głową.
- Pani prokurator, pan nadkomisarz... - Szerszeń wykrzywił twarz i przedrzeźniał Weronikę, aż cały się zapluł.
- Może już przestaniecie tak się tytułować?
Spojrzeli na niego, jakby spadł z księżyca.
- Waldek, nie ma czasu na żarty. Mów wreszcie! - Werka wzniosła oczy do sufitu i postukała palcem w zegarek.
- Aha, racja, czas... Ustalmy plan gry. Po kolei - zarządził wreszcie Szerszeń i zaczął opowiadać o zbrodni na dentyście.
- To była dość głośna sprawa. Pamiętam ją, choć nie pracowałem przy niej. Robił ją twój ojciec, Wera, i jego partner - Zefek Stopka. Danych nie ma wiele. Rudi już nie żyje, Zefek się rozpił i od denaturatu mieszają mu się śledztwa. Chyba widzi już białe myszki i inne węże. Gadałem za to z Józkiem, wiecie, starym technikiem, teraz już na emeryturze. No i... mam tu akta podręczne - rzucił na stół pożółkłą teczkę i zawiesił głos, czekając na aplauz Meyera i Rudy, lecz ci wyrazili swój szacunek milczeniem.
- Niełatwo było je wydobyć - podkreślił więc podinspektor i ciągnął relację.
- Otton Troplowitz był dentystą i protetykiem. Wtedy to był złoty fach. A Troplowitz, jak na Żyda przystało, wyczuwał pieniądze na odległość. Produkował sztuczne szczęki najlepiej w całym mieście i inkasował spore kwoty. Nikt nie wiedział, po co tak gromadzi ten majątek, bo Otton był samotnikiem, nie miał dzieci, ani nawet kochanki. Mówiono, że lubił zapach waluty.
Mieszkał, jak wiecie w Kaiserhofie, na przedostatnim piętrze. To najlepszy lokal w tej kamienicy. Narożny, z widokiem na obie ulice i balkonem. Bajka... Nic dziwnego, że Poniatowska właśnie tam zrobiła sobie gabinecik.
- Ładny mi gabinecik - mruknął Meyer. - Też chciałbym taki. Powierzchnia całego mojego domu włącznie z garażem jest mniejsza od tego mieszkania...
- Gybis był ostrożny aż nadto - zignorował Meyera Szerszeń i mówił dalej. - Nikogo nie wpuszczał, z nikim się nie spotykał. Wszędzie ze sobą nosił skórzaną walizkę. Skonstruował specjalny zamek z szyfrem, którym przytwierdzał ją do ręki. O jego walizce krążyły legendy. Ze są tam dolary, marki i kosztowności. Kilka razy chcieli mu ją ukraść, ale bezskutecznie. Musieliby odciąć mu rękę w przedramieniu. Tak naprawdę walizka z gotówką była jednak słabym łupem w porównaniu z tym, co Troplowitz miał w swoim żeliwnym sejfie. To dlatego nie wpuszczał obcych do mieszkania. Doskonale wiedział, że pieniądze mogą stracić na wartości, i kupował złoto. Potem zaś zaczął inwestować w kościelne cacka - relikwiarze z kością Pana Boga, czy innego świętego. Znali go wszyscy paserzy w mieście. Miał też hopla na punkcie numizmatyki. Zbierał monety.
- Wiemy jakie? - zainteresował się Hubert.
- Jak to jakie? - obruszył się Szerszeń. - Stare.
- Coś więcej?
- Tylko tyle, że miał naprawdę okazałą kolekcję. To przez swoje bogactwo zginął. I przez to, że tak się z nim obnosił. Jego zabójstwa dokonano na tle rabunkowym. Poloczek jednak poszedł nie po walizkę, ale po to, co było w sejfie. Liczył na złoty skok. I się nie pomylił. Rodzina oszacowała straty na 9,8 miliarda starych złotych, czyli 980 tysięcy na nowe. Prawie bańka. Ale nie wiemy, czy to prawda, bo pieniądze i kosztowności zniknęły. Nigdy ich nie odnaleziono.
- Jak to zniknęły? - zdziwiła się prokuratorka. - Wyparowało gdzieś prawie 100 tysięcy?
- No właśnie - pokiwał głową Szerszeń. - Zniknęły jak pierdolona kamfora. Zabójca Gybisa, do którego dziś po- jedziecie, twierdzi, że wspólnik go przekręcił i pozbawił całego łupu. Na odczepnego dostał kilka małowartościowych monet, trochę gotówki, którą przepuścił, i puzderko z jakimś zielonym wisiorkiem. Zapewnia, że te naprawdę cenne precjoza widział tylko przez kilka minut. Kompan po zbrodni uchylił wieczko torby z fantami.
- Może kłamie, a pieniądze gdzieś ukrył? - rzucił Meyer.
Szerszeń wzruszył ramionami. - Kto dziś dojdzie, jak było naprawdę. Ale chyba mówi prawdę. Nie miał nawet na adwokata. Bronił go jakiś łachudra z urzędu. W pierdlu bywało, że papierosów mu brakowało. Chyba naprawdę wyszedł na tym jak Zabłocki na mydle.
- Ale chyba widział, co kradnie?
- Tak, są zeznania. Tutaj masz wszystko. Miała tam być biżuteria, pieniądze, relikwiarz z XVI wieku i kilka starych monet. Ruskie, amerykańskie i niemieckie - tych było najwięcej. No i gotówka. Potem sobie przeczytacie.
- Jak wyglądało to zabójstwo? - zapytała Weronika.
- Poloczek wiedział, że w sylwestrową noc z 1990 na 1991 Otton będzie w domu sam. Wszedł na „legendę” - udawał gazownika. Był w kombinezonie i czapce, ze skórzaną torbą na narzędzia. Otton wpuścił go, wierząc, że w kamienicy ulatnia się gaz i należy natychmiast naprawić instalację. Klasyka. Poloczek zamiast narzędzi miał w torbie ładunki wybuchowe, sznurek i taśmę klejącą.
- A narzędzie zbrodni? - zainteresował się Meyer.
- Nie potrzebował. Wiedział, że facet ma astmę i jak go zaknebluje - sam zejdzie. Tak się stało.
- Potwór - mruknęła prokuratorka.
- Od początku wkalkulował zbrodnię w ten napad, bo nie zasłonił twarzy - przyznał Szerszeń. - Od razu po wejściu skrępował Troplowitza i ulokował w małym pokoiku gospodyni, której nie było - spędzała ten wieczór z własną rodziną. Poczekał do północy i dokładnie wtedy, kiedy całe miasto huczało od sylwestrowych wystrzałów, wywalił jego sejf. Zabrał wszystko, co tam było, opróżnił słynną walizeczkę i zwiał. Troplowitz udusił się, zanim sprawcy opuścili mieszkanie.
Weronika założyła rękę na rękę i zapytała:
- Ale przecież Poloczek już został skazany. Siedzi. Jaka historia jest tu do odkrycia?
- Masz rację tylko połowicznie - odparł niewzruszony Szerszeń. - Poloczka złapali po dwóch tygodniach. Paser go wystawił, kiedy próbował opchnąć te ruskie monety. Zaraz, jak pojawiły się w obiegu, Rudi, twój ojciec, miał cynk. Potem to było proste. Sąsiadka go rozpoznała. Zostawił palucha pod parapetem. Analiza porównawcza go potwierdziła. Były też inne ślady, które dopiero teraz mogę zbadać: niedopałki, włosy, krew. Skaleczył się, kiedy krępował Troplowitza. Siedemnaście lat temu nie robiono badań DNA. Dalej, wiadomo: proces, druga instancja i ciupa. Ale... - podinspektor zawiesił głos. Meyer i Rudy zamarli w oczekiwaniu. Szerszeń dopiero po krótkiej chwili kontynuował.