Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 4 page

Mój przewodnik klepnął od niechcenia w bramę i poszedł dalej. Zrozumiałem, że widzę dom o nazwie Smocze Oko.

Potem znowu wędrowaliśmy przez kamienne miasto, aż wróciliśmy do Łasztowni, gdzie usiedliśmy na chwilę przy targu rybnym, jak dwóch serdecznych przyjaciół. Takich, którzy albo się właśnie posprzeczali i nie mają ochoty się odzywać, albo znają się tak dobrze, że umieją milczeć, siedząc obok siebie.

Siedzieliśmy, wokół nas przechodzili ludzie, świeciło słońce, handlowano rybami, a my milczeliśmy.

Kilka razy minął nas oddział straży, ale mój przewodnik gapił się przed siebie i nie wyrzekł ani słowa.

Upłynął jakiś czas, aż przeminęło południe i na wieżach uderzył jeden dzwon, który oznaczał godzinę gęsi. Strażnicy snujący się po ulicach i bazarze zeszli się w jedno miejsce i zbili w gromadę, po czym ruszyli na spotkanie drugiego oddziału, który właśnie wyszedł z bramy.

- Pierwszy, idący na przedzie - powiedział mój szczurowaty towarzysz, patrząc nieruchomo przed siebie, nie zerkając ani na mnie, ani na idących strażników. - Nie nosi włóczni, w obszytym płaszczu, ze znakiem na hełmie i naramiennikiem.

Mąż prowadzący strażników miał wyniosłą minę, krótko przystrzyżoną czarną brodę i pobrużdżoną zmarszczkami twarz. Jego czarny płaszcz z białym znakiem drzewa miał naszyty na brzegu pas z żółtego materiału, na hełmie z przodu złocony krąg z symbolem drzewa w środku oraz na lewym ramieniu lśniący naramiennik podobny do trójkątnej tarczy, z takim samym znakiem.

Spojrzał na mnie przelotnie, przechodząc, i nasze oczy się spotkały.

Nie znałem go, ale był raczej przyjacielem - sojusznikiem, nie wrogiem, a mimo to miałem dzisiejszej nocy odebrać mu życie. Nie w walce, broniąc siebie lub towarzyszy, tylko jako morderca na usługach kapłana Pramatki.

„Przyjdź i zabierz głowę”.

Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę miałem to zrobić.

Postanowiłem zdać się na Ulfa. Może coś wymyślił? Może wiedział, co robić?

Może...

- Widziałem dość - odezwałem się do mojego szczurowatego towarzysza. - Na pewno go rozpoznam.

- Kiedy tam pójdziesz? - zapytał.

- Dzisiejszej nocy.

- Będę czekał przed twoją gospodą.

Rozzłościłem się.



- Nie znam cię i na pewno ze mną nie pójdziesz. Ostatnie, czego mi trzeba, to nie wiadomo kto plączący mi się pod nogami. Wystarczy, że ja, prosty łucznik okrętowy, mam się brać za fach skrytobójcy.

- Wola kapłana - odparł krótko. - Chce, żebym spojrzał, jak zabijasz dla bogini.

Na to nic nie mogłem odpowiedzieć, więc zmilczałem, nie czując nawet już gorszego strachu, tylko coś w rodzaju rezygnacji. Miałem wrażenie, jakbym musiał przejść po żerdzi pomiędzy wysokimi dachami i na dodatek znienacka jeszcze ktoś założyłby mi worek na głowę.

W gospodzie czekała na mnie kolejna wiadomość od Nocnego Wędrowca. Dłuższa niż zazwyczaj. Kiedy przyszedłem, była już rozszyfrowana, bo N’Dele umierał z nudów uwięziony w pokoju na poddaszu.

„Przyjdź równo z dwunastoma dzwonami na wieżach. Wejdź sąsiednią bramą na podwórze, obok beczki znajdziesz uchylone okno. Cokolwiek się zdarzy, biegnij schodami na piętro. Pilnujemy wszystkiego. Będziemy za twoimi plecami, choć nie będziesz nas widział”.

Ledwo to przeczytałem, chwyciłem papier, szyfrujący kijek i tusz, mimo iż wiedziałem, że będzie za późno. Zapadł już zmrok, to, co Nocni Wędrowcy zamierzali, wymagało wielu przygotowań, a to z kolei oznaczało, że moja wiadomość będzie na próżno czekać na Górnym Zamku.

- Trzeba zaufać - pouczył mnie N’Dele. - Nie jesteśmy tu sami, choć tak się wydaje. Gdzieś tam, wcale nie tak daleko, kilka murów i kilka ulic stąd, jest wielu ludzi, którzy myślą o tym samym co my i mają ten sam cel. Wiele razy gdy wychodziliśmy w nocy na przeszpiegi, widziałem na murach przyczajonych ludzi w strojach Nocnych Wędrowców, jak wypatrywali i mierzyli z kusz w miejsca, z których mogłoby nam cokolwiek zagrażać. Często czuję ich gdzieś poza zasięgiem wzroku. Nie widać ich, ale są tam. Tak jak napisał Ulf. Jesteśmy Amzika Wazingu, Wędrujący Nocą. Dbamy o swoich. Dlatego przygotuj się tak, jakbyś naprawdę był tym, kto idzie nocą zabić wroga, i nie rozpraszaj myśli. Mają być jak stado antylop, co gna w jednym kierunku, a nie jak spłoszone króliki pierzchające gdzie popadnie. Najgorsze jest zaś to, że najbardziej ze wszystkiego chciałbym iść za ciebie.

Założyłem więc burą, niewyróżniającą się kurtę z kapturem, pod którą ukryłem amitrajski miecz, założyłem na przedramiona skórzane karwasze wzmocnione metalem, zapiąłem pas z ukrytym z tyłu małym nożykiem oraz zawiesiłem na szyi kastetowe ostrze Brusa. Nie zabrałem noża tropiciela. Okrętowy łucznik na pewno nie mógł takiego mieć ani pewnie nawet go nie widział, a kireneńscy zwiadowcy raczej ich nie gubili.

Uścisnęliśmy sobie przedramiona i karki, tak jak mieli w zwyczaju Ludzie Ognia, po czym zamknąłem za sobą cicho drzwi i zszedłem do gospody.

W karczmie zamknięto już zasuwy w głównych odrzwiach, choć w głównej halli płonął jeszcze ogień i kilkoro gości kołysało się za stołem nad dzbanami. Wymknąłem się łatwo tylnym wyjściem przez podwórze, po czym ruszyłem szybkim krokiem w stronę Górnego Pierścienia. Wiedziałem, że człowiek kapłana tkwi gdzieś w pobliżu, ale nie zamierzałem ani na niego czekać, ani niczego mu ułatwiać.

Dogonił mnie dwie przecznice dalej i wędrował u mojego boku, z głową skrytą w kapturze, który osłaniał jego szczurzą twarz.

- Jedna sprawa - wycedziłem. - Nie wymądrzasz się, nie odzywasz i nie przeszkadzasz mi. Jeśli uznam, że wystawiasz mnie na niebezpieczeństwo, zawracam do gospody.

Parsknął tylko i nic nie odpowiedział.

Milczał również, gdy zgubiłem drogę i stałem bezradnie na skrzyżowaniu, usiłując sobie przypomnieć, którędy szliśmy dzisiejszego południa. Założył jedynie ostentacyjnie ręce i gapił się z drwiącym uśmieszkiem.

Splunąwszy pogardliwie przez zęby, wybrałem kierunek na chybił trafił i wkrótce zacząłem rozpoznawać zaułki. Noc wydawała się niemal ciepła, śnieg całkiem zniknął z ulic, poza tym było pusto, tylko gazowe latarnie lśniły swoim dziwnym rtęciowym blaskiem, niepodobnym do normalnego ognia. Z rzadka mijałem paroosobowe grupki spóźnionych przechodniów. Kiedy dotarłem już do Górnego Pierścienia, szedłem ostrożniej, a gdy dobiegł mnie gruchot ciężkich butów miejskich strażników i postukiwanie drzewc o bruk, schroniłem się w zaułku i poczekałem, aż przejdą. Gdyby nie przeklęty szpieg kapłana, po prostu zabrałbym amulet ze znakiem drzewa, oznaczający, że jestem mieszkańcem i mam prawo pałętać się nocą w Górnym Zamku.

Wypatrywałem też jakichkolwiek śladów innych Nocnych Wędrowców, lecz bez skutku. Miasto trwało wśród nocy, połyskując ciemnymi oknami pomiędzy pstrzącymi wszystko cieniami łuków, maszkaronów i gargulców.

Zrobiło się chłodniej i w zaułki wpełzła mgła, która wysnuła się nie wiadomo skąd. Mgła jest dobra. Mgła sprzyja złoczyńcom, złodziejom i mordercom.

Szedłem i usiłowałem uspokoić oddech i serce.

Na Węglarskiej panowała ta sama cisza i martwota co wszędzie. Na jakiś czas skryłem się w bramie, obserwując Smocze Oko i upewniając się, że nikt mi nie przeszkodzi. Mój szczurowaty towarzysz milczał i obserwował, co robię, z krzywym, pogardliwym uśmieszkiem.

Stałem długo oparty o portal, skryty w cieniu, czekając, rozgrzewając dłonie i splatając palce. Czułem szczurka za plecami, jego pogardę i niecierpliwość. Kilka razy parsknął cicho, ale na więcej nie mógł sobie pozwolić. Wciąż mogłem zawrócić i iść do domu.

Gdzieś wysoko rozbrzmiał pisk nocnego drapieżnika, potem posępne wołanie puszczyka. W Lodowym Ogrodzie gnieździło się wiele ptaków i ich nawoływania nikogo nie dziwiły, ale o tej porze roku było na nie odrobinę za wcześnie. Wyobraziłem sobie, że to znak, który ma dodać mi otuchy, i rzeczywiście tak się stało.

Stałem jeszcze chwilę, czując, jak przyczajony za mną szpieg aż paruje ze złości, i nie ruszałem się, nawet oddychałem zupełnie bezgłośnie.

Na wieżach całego grodu odezwały się dzwony, obwieszczając godzinę sowy.

Z ostatnim uderzeniem oderwałem się nagle od bramy i szybkim krokiem ruszyłem do wąskiego zaułka obok Smoczego Oka, a potem ostrożnie wspiąłem się na stertę beczek i skrzynek, by sięgnąć korony muru, i zeskoczyłem na wewnętrzne podwórze. Nie było psa, nie było strażnika, nikt nie czuwał. Chwilę trwałem przyczajony nisko przy ziemi, z ręką na kościanej rękojeści jasargana.

Szpieg przeskoczył mur i też się przyczaił, ale w ciemnościach kopnął jakiś skopek, który z drewnianym turkotem potoczył się po kamieniach. Syknąłem z dezaprobatą i postanowiłem odczekać jeszcze dłużej. W takich razach należy wykazać większą cierpliwość niż ktoś, kto mógłby obudzić się i nasłuchiwać. Będzie czekał, czy pojawią się następne hałasy, niepewny, czy mu się śniło, czy też słyszał coś naprawdę. Niech się znudzi, zacznie walczyć z sennością i uspokajać samego siebie, że to tylko szczur, łasica albo bezpański pies.

Kiedy upłynęło dostatecznie dużo czasu, uniosłem się wreszcie i przemknąłem do drzwi. Sprawdziłem je dla pozoru, oczywiście były zamknięte, sprawdziłem kolejne okna, aż dotarłem do małego okienka w samym rogu, o którym pisał mi Ulf. Okienko okazało się wąskie, ale dałoby radę się przez nie przecisnąć bez trudu. I tak jak obiecywał Nitj’sefni, było niedomknięte.

Ostrożnie uchyliłem je na zewnątrz. Podskoczyłem, chwytając za kamienną futrynę, a potem wsunąłem jedną rękę i głowę w otwór i przewinąłem się do środka, spadając na zimną posadzkę.

W pomieszczeniu nie było zupełnie ciemno. Wyraźnie widziałem kwadrat paleniska pod okrągłym okapem, gdzie wśród wypalonych węgli pełgał jeszcze żar, ruszt zawieszony na łańcuchach, rzędy tasaków i rondli na ścianach, pęki ziół i kosz bulw. Żelazny kocioł na podłodze.

Szpieg przecisnął się przez okienko, stękając, sięgając rękoma podłogi i wlokąc za sobą nogi, jakby miał przetrącony kręgosłup. Chwyciłem go za połę kurtki i ściągnąłem w dół, by przyczaił się nisko obok mnie.

W domostwie panowała cisza, tylko gdzieś z oddali dobiegał odgłos chrapania.

Nadal przyczajony i zgięty wpół ostrożnie okrążyłem palenisko i ruszyłem do drzwi. Po drodze namacałem kocioł z resztkami potrawki, przesunąłem dłoń po jego bokach, zbierając grubą warstwę tłustego kopcia i sadzy, a potem wysmarowałem sobie twarz.

Wypełzłem z kuchni i wśliznąłem się w cień następnej izby. Przez okna z kolorowymi szybkami wpadał do wnętrza blask ulicznych latarń, malując poblaski na kolumienkach, kamiennych wąskich schodach prowadzących na górę oraz łukowych odrzwiach do kilku innych pomieszczeń.

Lampy nie były wyłączone, ich knoty pełgały drżącymi błękitno-zielonymi płomyczkami, jak świetliki. Dokładnie w chwili gdy to zauważyłem, wszystkie równocześnie zasyczały i wystrzeliły w górę, oświetlając hol jaskrawym światłem.

W mgnieniu oka poczułem, jakby w moich żyłach zamieszkały mrównice. Rozległ się dziki wrzask: „Ratunku! Złoczyńcy!” i nie wiadomo skąd pojawił się mąż w czarno-białej tunice, z mieczem w ręku, który rzucił się na mojego towarzysza. Usłyszałem dźwięczne zderzenie ostrzy, łomot przewracanych mebli, po czym sam uskoczyłem w bok, dobywając jasargana i nie mając pojęcia, co się dzieje.

„Cokolwiek się zdarzy, biegnij schodami na piętro” - usłyszałem w głowie i tak zrobiłem, przeskakując kamienne stopnie z odwróconym mieczem w ręku. Z dołu dobiegały wrzaski i łomoty toczącej się tam walki.

U szczytu schodów znowu zamarłem, nie wiedząc, co dalej czynić, gdy ktoś w ciemności chwycił mnie za nadgarstek i oplótł mi ramieniem szyję. Sprężyłem się rozpaczliwie, gdy usłyszałem szept wprost do ucha:

- Ogień i Drzewo! Uspokój się.

Otwarto drzwi i wepchnięto mnie do komnaty, drzwi zamknęły się natychmiast.

Stałem w oświetlonym posykującymi lampami alkierzu, mrużąc oczy, dysząc i rozcierając szyję, zupełnie osłupiały.

Mąż za mną, spowity w smolistą czerń, w kapturze i z maską, odpiął ją i pokazał mi twarz Warfnira. Pośrodku pokoju zaś stali Ulf, także w ciemnym stroju Nocnego Wędrowca, ale bez maski i z odrzuconym kapturem, oraz ten, którego miałem rzekomo zabić - Agnar Morski Wiatr, dowódca miejskiej straży. We własnej osobie. Miał na sobie zwykłe, niewyróżniające się odzienie oraz narzucony na ramiona brązowy sukienny płaszcz. Bez tuniki, naramiennika i hełmu wyglądał trochę inaczej. Był zupełnie łysy, o lśniącej gładkiej czaszce, a zarost otaczał mu jedynie usta szorstkim kręgiem. Wydawał się wielki, kiedy stał tak na rozstawionych nogach i patrzył na mnie ze złością. Przemknęło mi przez myśl, że nikt nie uwierzy, że mogłem kogoś takiego pozbawić głowy, choćbym nawet zaskoczył go w łóżku.

W następnej chwili przestałem mrugać, przywykłem do oślepiającego blasku i nagle zobaczyłem, że komnata wygląda jak rzeźnia. Łóżko z rzeźbionymi wezgłowiami, zasłane lnianą pościelą, niewielki stolik do pisania, karło, kufry pod ścianami, same ściany, wszystko zbryzgane było świeżą krwią, w płótnie pościeli stały kałuże, podobnie na podłodze. Wszystko było czerwone, mokre, ociekało i cuchnęło jak miejska jatka. Dlatego dopiero po chwili zobaczyłem, że to, co wziąłem za skłębioną, przemoczoną pierzynę, to zaplątane nogami w pościeli, wpół zwisające na podłogę bezgłowe ciało wielkiego mężczyzny z rozrzuconymi bezwładnie rękoma. Sama głowa spoczywała opodal na boku, w wielkiej kałuży krwi, z półotwartymi ustami i wpatrywała się we mnie martwym wzrokiem spod niedomkniętych powiek. Była to ta sama głowa, tego samego człowieka, który wpatrywał się we mnie z groźbą w oczach.

- Ocknij się - powiedział sucho Nitj’sefni. - Grunaldi zajmie twojego przyjaciela jeszcze przez chwilę, ale nie mamy dużo czasu. Zabierzesz skórzany worek spod stojaka ze zbroją i zapakujesz głowę. Jest już wykrwawiona, nie przesiąknie. Uciekasz na dół do holu, tam otworzysz sobie drzwi z zasuwy i lecisz do swojej gospody najkrótszą drogą, po czym wejdziesz po gzymsie, tak jak to już robiłeś. Nie zawracaj sobie głowy kluczeniem, dopilnujemy, żeby nie było kłopotów.

- Ale... jak... - wybełkotałem.

- Tak, wiem - odparł ze zniecierpliwieniem. - Nie przejmuj się, nie miał brata i nikogo nie zabiliśmy. W Lodowym Ogrodzie ludzie też umierają. Przemieniliśmy tego nieszczęśnika pieśnią bogów i tylko pożyczamy jego głowę. Nie zbiednieje, chwilowo mu do niczego niepotrzebna. Po wszystkim wyprawimy gościowi przyzwoity pogrzeb. Wysuń ręce. Musisz wyglądać jak ktoś, kto właśnie kogoś zarżnął. Dwie przecznice na zachód jest studnia, umyjesz się tam po wierzchu.

Wyciągnąłem dłonie, a Ulf wyjął z dzbanka wypełniony krwią pęcherz, nakłuł go i ciepła posoka chlusnęła na moje przedramiona, obryzgując też przód kurty i twarz, poczułem ciężki, żelazisty smród owczej juchy. Wzdrygnąłem się odruchowo i wyplułem to, co dostało mi się do ust.

- Wystarczy.

- Chwileczkę - odezwał się naraz Agnar, obserwujący wszystko w milczeniu. - Jeszcze jedno.

Podszedł do mnie i znienacka grzmotnął mnie krótkim, potężnym ciosem, po którym cała komnata fiknęła koziołka, a ja przewróciłem stolik do pisania, rozrzucając zwoje, lampy, szpargały i trzcinki, i pojechałem plecami po zbryzganej podłodze aż pod ścianę.

Nie ogłuszył mnie, ale czułem, jakby moja kość w policzku pękła niczym gliniany dzban. Porwałem się na nogi, szczerząc zęby, i pchnąłem strażnika w pierś, podrywając jasargan do prawego ucha, równocześnie Warfnir wepchnął się pomiędzy nas, unosząc pięść, i w tej samej chwili Ulf błyskawicznie splótł swoje ramię z ramieniem Agnara i szerokim kopnięciem podbił mu obie nogi, obalając na plecy.

Przez kilka chwil zwisał nad strażnikiem, przygniatając kolanem, jedną ręką wykręcając mu ramię, z drugą wzniesioną do ciosu i lżył go w tym swoim obcym trzaskającym języku, brzmiącym jak tłuszcz skwierczący na blasze, a potem jeszcze w tym drugim, kamiennym jak hurgot młyna.

- To z moją głową pod pachą będzie spacerował, hajsfynga! - wystękał Agnar Morski Wiatr.

- Zawsze możemy naprawdę użyć twojej, durny koźle - warknął Nitj’sefni. - Na nogi i żadnych numerów, molopaa!

Spojrzał na mnie:

- W porządku?

Potrząsnąłem głową wypełnioną pulsującym bólem i odłamkami potłuczonego dzbana. Mój policzek nabrzmiewał ogniem i rósł w oczach.

- Przeżyję.

- Trzymaj się, chłopcze, znikamy. Pamiętaj, że zawsze jesteśmy za twoimi plecami.

Szarpnął kotarę, odsłaniając kolejne drzwi, za którymi stała ciemność, i pociągnął Agnara za kołnierz.

- Jeszcze o tym pogadamy, ty bucu, cabanie drętwy! - warknął do niego. - Jak z tobą skończę, będziesz chciał się zamienić z tym na podłodze.

Weszli w ciemność, Warfnir wyszedł ostatni, unosząc dłoń na pożegnanie, i zasunął kotarę, kiedy na schodach rozległ się gwałtowny odgłos kroków kogoś w pośpiechu przeskakującego stopnie.

Kiedy człowiek kapłana otworzył drzwi, zastał mnie pośrodku zrujnowanej komnaty, zbryzganego krwią, z krwawym jasarganem w ręku, nad bezgłowym trupem.

Chwycił mnie za ramię, otwierając usta, by coś powiedzieć, lecz odwróciłem się, gwałtownie zbijając jego rękę. Skoczyłem na niego, wbijając mu kolano w podbrzusze, po czym pchnąłem na ścianę, wciskając przedramię w gardło i mierząc sztychem prosto w oczy.

- Ani śmiej choćby wyciągnąć palec w moją stronę, larwo! - wysyczałem przez wyszczerzone zęby. - Chcesz zobaczyć, jak zabijam?! Chcesz?! Zaraz ci pokażę! Tylko choć raz mnie dotknij!

Splunąłem mu w twarz krwią, która sączyła mi się ze zmiażdżonego policzka i wypełniała usta.

Wybałuszył paciorkowate oczy, szczerząc wystające zęby, i wyglądał teraz już całkiem jak bezwłosy szczur.

Trzymałem go tak przez chwilę, miażdżąc mu gardło i dysząc bojową furią, po czym puściłem i pozwoliłem osunąć się po ścianie i kaszleć.

- Tamten uciekł... - wyrzęził. - Zaraz sprowadzi pomoc...

Wytarłem ostrze o leżący na ziemi koc, schowałem broń, po czym sięgnąłem po skórzany worek leżący u stóp stojaka, na którym lśnił półpancerz ze znakiem drzewa na piersi. Rozwarłem worek, lekkim kopnięciem wtoczyłem głowę do środka i zaciągnąłem rzemień. Była o wiele cięższa, niż sądziłem.

- Precz stąd - warknąłem. - Przez drzwi na dole i na ulicę. I żebym cię więcej nie zobaczył, bo zabiję.

Powrót do domu przypominał sen. Myłem ręce i twarz w korycie przy studni, patrząc na spływającą ze mnie krew, czarną w świetle latarni. Przemierzałem puste ulice w kłębach mgły, a ciężki skórzany worek z ludzką głową obijał mi się o nogi, jakbym niósł w nim kamień.

Byłem zmęczony tak, że plątały mi się nogi, a jednocześnie czułem ulgę, bo nie dźwigałem brzemienia zamordowania niewinnego człowieka. W tamtym czasie obciążyłem już swoje go-hanmi życiem kilku ludzi, ale to byli wrogowie. Ci, którzy nastawali na mnie z bronią w ręku. Miałem krew na rękach, lecz miałem prawo ją przelać. Nie czyniła ze mnie mordercy, stanowiła tylko wojenny los. Czułem, że zabicie człowieka po to, by utrzymać się w roli szpiega, to dla mnie za wiele, i cieszyłem się, że Ulf to rozumiał. To dawało poczucie, że walczę po słusznej stronie.

Kiedy przeszedłem po gzymsie z workiem przewieszonym przez plecy, ledwo chwyciłem futrynę okna i myślę, że spadłbym, gdyby N’Dele nie chwycił mnie za nadgarstek i nie wciągnął do środka.

Aligende spojrzał tylko na mnie, po czym wyjął z ukrycia płaską, obszytą futrem flaszkę i nalał mi pełną czarkę. W powietrzu zapachniało miodowymi śliwami i ostrą wonią destylatu. Ambrija. Wychyliłem bez słowa, ale tym razem nie zakrztusiłem się, mimo że był to płynny ogień pochodzący ze sfermentowanych owoców i dający grzeszną, nienaturalną radość.

Opowiedziałem przyjacielowi, co się wydarzyło, po czym umocowaliśmy rzemień worka przy ścianie i wywiesiliśmy za oknem, kryjąc go wśród pokręconych bezlistnych łodyg bluszczu.

Tej nocy po raz kolejny siedziałem w pustej łaźni, skulony po szyję w wodzie, zanurzony w kamiennym basenie, i drżałem, patrząc na płomyki kaganków.

Nazajutrz po wieczornym obrzędzie kapłan podobnie jak przedtem wyciągnął do mnie swój wskaźnik. Kiedy srebrny, chudy jak kończyna pająka palec szkieletu wymierzył w moją głowę, kapłan nie dał mi otworzyć ust i kazał zostać po modłach, by mógł się ze mną rozmówić. Odczekaliśmy więc do końca modłów, klęcząc na swoich miejscach. Gdy wszyscy wyszli, a kapłan posłał po napar, wziąłem swój makabryczny pakunek, chwyciłem N’Dele pod pachę, pomagając mu wstać, i podszedłem do posągu.

Znów siedzieliśmy tak samo, on na podwyższeniu, na haftowanej poduszce, ja na posadzce u stóp posągu Azziny, wpatrującej się we mnie dzikim wzrokiem, z wydętym brzuchem i ofiarnym sierpem w dłoni.

Tylko tym razem nieco z tyłu siedział N’Dele z ogłupiałym, obojętnym wyrazem twarzy i kiwał się lekko.

- Ponoć wykonano rozkaz Pramatki, choć nie widziano samego czynu - odezwał się kapłan.

- Ten, który poszedł ze mną, wdał się w walkę ze strażnikiem i nie zdążył, a ja nie mogłem czekać. To był wielki mąż, nie dałbym mu rady w otwartej walce.

Sięgnąłem za siebie i przesunąłem worek. Mimo wiosny wciąż było na tyle chłodno, że jego zawartość nie zdążyła zaśmierdnąć.

Wskazał srebrnym palcem szkieletu miejsce obok tacy z dzbanem.


Date: 2016-01-03; view: 761


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 3 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)