Długo i czujnie uczyłam się panować nad układem krążenia za pomocą stymulacji jang-szeniem. Minęło kilka lat, zanim zapanowałam nad wszystkimi częściami układu. Jednak kiedy te ćwiczenia weszły mi w nawyk, w organizmie zaszła cudowna przemiana. Niesłychanie poprawiła się odporność i metabolizm, ustabilizowało się ciśnienie tętnicze, a nawet została skorygowana wada wzroku. Niewielkie problemy, takie jak przeziębienia czy bóle stawów, poszły w zapomnienie.
Pozytywne efekty były oczywiste, jednak czekała mnie ogromna praca nad pełnym, wszechstronnym i naukowo potwierdzonym opisem całej metodyki. Przede wszystkim należało zbadać naturę oddziaływania preparatu na organizm i mózg, oraz upewnić się co do braku efektów ubocznych.
Złożone eksperymenty i analizy dowiodły, że Panax ginseng masculinum, czyli „dziki żeń-szeń męski”, jak nazwałam korzeń Iwana Iwanowicza, nie wpływa na chemiczny skład krwi. Nasyceniu jej tlenem i życioświatłem, czyli bioenergią sprzyja raczej trening oddechowy. Jednak jang-szeń przenika przez barierę hematoencefaliczną i wielokrotnie nasila przekaz dendrytowo-aksonowy, będąc efektywnym stymulatorem transmisji neuronowej. Jeśli procesem steruje człowiek przygotowany i rozważny, możliwe jest stopniowe „przetaczanie” różnych odcinków mózgu, co zapobiega starzeniu się jego tkanek i poprawia ukrwienie, tak że z czasem tę swoistą gimnastykę da się przeprowadzać również bez pomocy jang-szenia. Jednak preparat pozwala siłą woli kierować krew nawet do najmniejszych naczyń, co ma szczególne znaczenie dla profilaktyki degeneracji komórek mózgowych.
Żadnych ubocznych efektów nie stwierdziłam – mimo że temu kierunkowi badań poświęciłam najwięcej czasu.
Krok po kroku określiłam główny cel opracowywanego przeze mnie zestawu działań leczniczo-profilaktycznych. Chodziło nie tylko o zapobieganie chorobie Alzheimera, ale również przewartościowanie starości, przekształcenie najgorszego okresu ludzkiego życia w najlepszy. Ni mniej, ni więcej.
O dziwo, naukowcy do tej pory nie potrafią precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie, czym jest starzenie się i jakie są jego przyczyny. Istnieją dwie hipotezy, a raczej dwie grupy hipotez.
Pierwsza zakłada, że jest to zaprogramowany proces, konieczny warunek selekcji naturalnej i przetrwania ludzkiego gatunku. Ale ludzkość od dawna nie potrzebuje takiego mechanizmu obronnego, jako że naszemu gatunkowi żadna konkurencja nie grozi.
Druga grupa teorii głosi, że starzenie stanowi naturalny proces amortyzacji, czyli mnożenia szkód w organizmie, a indywidualne zróżnicowanie jego tempa tłumaczy różną odpornością na zużycie. Obecnie właśnie tę koncepcję przyjmuje się częściej. Jeśli jest słuszna, problem należy rozwiązywać za pomocą metod technicznych: zwiększyć wytrzymałość najbardziej wrażliwych części organizmu, a odcinki zużyte wymieniać na nowe. W dziedzinie przeszczepu organów i tkanek chirurgia osiągnęła zadziwiające wyniki i ten kierunek medycyny stale się rozwija. Na podstawie kilku artykułów o klonowaniu, które przeczytał mi Piętaszek, zaryzykuję stwierdzenie, że z czasem rewolucyjna biotechnologia będzie w stanie zapewnić „części zapasowe” dla każdego konkretnego przypadku, a zatem chorzy nie będą musieli czekać na organy od dawców, których wciąż brakuje.
Dlatego właśnie ograniczyłam swoje badania do sfery mózgu. Tego centrum zarządzania ciałem i duchem nie da się zastąpić, niezależnie od stopnia rozwoju chirurgii, albowiem tu rodzi się osobowość człowieka, jego niepowtarzalne „ja”.
Kluczowe pytanie sformułowałabym następująco: czy mózg musi się starzeć? Jeśli tak, to osiągnięcia transplantacji mają niewielką wagę. Na co człowiekowi dobrze funkcjonujący organizm, kiedy mózg zostanie zniszczony przez demencję?
Po długich latach poszukiwań i eksperymentów mogę orzec, iż nasz mózg jako organ fizjologiczny przechodzi te same stadia zużycia co pozostałe części ciała. Na zniszczenia najbardziej narażone są miejsca rozmaitych połączeń. Tyle że w przypadku mózgu nie są to stawy ani ścięgna, lecz synapsy nerwowe – połączenia między odcinkami mózgu. Umysł zaczyna słabnąć, kiedy te „przewody”przestają normalnie funkcjonować. Jednak ów proces można zatrzymać lub w istotny sposób spowolnić poprzez stymulację ukrwienia i transmisji bodźców nerwowych za pomocą określonych czynników fizycznych i chemicznych. Oto istota całej metodyki. Reszta to detale techniczne.
Problem z praktycznym zastosowaniem terapii jangszeniowej nie polega na tym, że „męski korzeń” jest w przyrodzie rzadko spotykany. Ponieważ jego właściwości są w zasadzie niewyczerpane, można stale produkować preparat, stopniowo zwiększając jego zapasy. Ponadto udało mi się sporządzić skoncentrowany ekstrakt, pozwalający stukrotnie zwiększyć uzyskiwanie produktu bez szkody dla jego skuteczności. Ostatecznie, jak się przekonałam na sobie, nawet minimalna doza nierozrobionej Kryształowej Tęczy stanowi zagrożenie dla osoby nieprzygotowanej. Na tym polega najbardziej pracochłonna część terapii – lekarze nieustająco będą zmuszeni pracować z ludźmi, którzy „nie wyzbyli się lęków i żądz”, a więc psychicznie i fizycznie nie są gotowi na działanie tak silnego stymulatora.
Dlatego mój kurs profilaktyczny dzieli się na trzy etapy.
Najpierw pacjent przechodzi stadium przygotowawcze, podczas którego przyswaja nawyki prawidłowego oddychania oraz uczy się najbardziej podstawowej hemoregulacji (mniej więcej tak, jak szkolił mnie Iwan Iwanowicz).
Następnie specjalista przepisuje na próbę mikroskopijne dawki preparatu. Wypracowałam system testów, które pomogą określić optymalne dawkowanie, w zależności od indywidualnych możliwości organizmu, stanu zdrowia, parametrów neuropsychologicznych i innych czynników.
Dopiero teraz rozpoczyna się właściwa terapia: przebiegające etapami, ściśle opracowane rozwiązywanie chorobowych problemów mózgu za pomocą regulacji krążenia.
U progu lat dziewięćdziesiątych moja praca weszła w stadium końcowe, które było zaplanowane na kolejne pięć lat. Swoje odkrycie, które miało odmienić losy ludzkości, planowałam ogłosić w 1995 roku na moje urodziny.
Wszystko obliczyłam i przemyślałam.
Naturalnie zwołam specjalną konferencję naukową i wystąpię z serią wykładów i pokazów, ale nie dość na tym. Z moim odkryciem powinni się zapoznać nie tylko specjaliści, którzy-już ja ich znam – jeszcze Bóg wie ile lat będą dyskutować, polemizować, sprawdzać moje wnioski i dane. Największe nadzieje wiązałam z prostym przedstawieniem mojej metody w książce przeznaczonej dla masowego czytelnika. Tytuł wymyśliłam o wiele wcześniej: „Anti-Ageing: From Alzheimer to Kannegiser”. Nieskromnie? Tak. Jednak nigdy nie wyróżniałam się skromnością, ani w pierwszej połowie życia, ani w drugiej. Świetnie zdawałam sobie sprawę z wagi mojego odkrycia, a także z tego, jak znaczące miejsce zajmę w historii. Mój system leczniczo-profilaktyczny opatentuję pod nazwą „Kannegisering”. Słowo to stanie się dewizą dwudziestego pierwszego wieku.
Wychodzi na to, że jednak nie uwolniłam się od wszystkich żądz – zachowałam ambicję. Chciałam uwiecznić nazwisko Kannegiser, jedyne co pozostało mi po Dawidzie i poprzednim życiu.
Wszystkie materiały naukowe i notatki, a także rękopis książki o chełpliwym tytule trzymałam w laboratoryjnym sejfie. Był tam również jang-szeń i kod numeryczny – zaklęcie otwierające depozyt w szwajcarskim banku.
W 1974 roku, kiedy po kryzysie naftowym ceny złota poszybowały w niebo, sprzedałam zawartość dwóch walizek, a pieniądze zainwestowałam w akcje kompanii elektronicznych. Nie omyliłam się. Dywidend z nadwyżką starczało na moje wydatki i utrzymanie „Pór Roku”. Od czasu kiedy utraciłam możliwość działania, nikt z nich nie korzysta. Zapewne wraz z boomem przemysłu komputerowego kapitał wzrósł kilkukrotnie, również wartość pozostałych samorodków znacząco wzrosła, tyle że mnie to ani ziębi, ani grzeje.
Sejf był dobrze zabezpieczony i to nie on mnie zawiódł, a druga skrytka, w której trzymałam zapas roztworu potrzebny do bieżących badań i na własny użytek. Była to zwykła ogniotrwała szafka wbudowana w ścianę, zamykana kombinacją cyfr: 0501.
5 stycznia, dzień mojego pierwszego spotkania z Dawidem... Chyba wybrałam te cyfry bez większego zastanowienia. Dzisiaj, patrząc wstecz, zadaję sobie pytanie: dlaczego akurat one przyszły mi do głowy? Pewnie nie chciałam zapomnieć tej części mojego życia, która była podporządkowana miłości.
Pół wieku trwałam w przekonaniu, że wyzwolenie z miłosnego jarzma pozwoliło mi rozwinąć skrzydła i w pełni realizować swój potencjał. Ale teraz chyba nie jestem pewna, który okres w moim życiu był ważniejszy. Nie bez przyczyny przez te wszystkie lata na najbardziej widocznym miejscu wisiało u mnie zdjęcie dawno zapomnianej manifestacji. A w czasie mojego uwięzienia wspominam prawie wyłącznie wydarzenia epoki zapoczątkowanej 5 stycznia, a zakończonej, kiedy pożegnałam się z miłością. Ze swojego dojrzałego życia miałam ochotę wskrzesić jedynie kilka epizodów związanych z Ichneumonem, a i to w celu czysto praktycznym – żeby zrozumieć, jak i dlaczego przytrafiło mi się nieszczęście.
Żeby zdążyć z przygotowaniami na zaplanowany termin w 1995 roku, kiedy moje dziewięćdziesiąte urodziny zbiegały się z pięćdziesięcioletnim jubileuszem działalności naukowej, postanowiłam znaleźć pomocnika. Do tego czasu wszystkim zajmowałam się sama. Ludzie nie potrafią strzec cudzych sekretów i nie są przyzwyczajeni do powolnej, nużącej pracy. Jednak do opracowania chemiczno-farmaceutycznej bazy „kannegiseringu” potrzebowałam pierwszorzędnego specjalisty, jako że ta część moich badań wymagała rozwinięcia.
Długo przyglądałam się kandydatom i ostatecznie na Kongresie Neurochemicznym w 1990 roku zwróciłam uwagę na wybitnego gerontologa, świetnie wykształconego w potrzebnej mi dziedzinie – czterdziestoletniego, a więc młodego człowieka. Inteligentny, zdyscyplinowany i ambitny – wydawał się idealnym asystentem. Gdybym wtedy dysponowała rozwiniętym zmysłem biorecepcyjnym, umiałabym „węchosłyszeć”, niewątpliwie rozpoznałabym w moim wybrańcu przebiegłego, drobnozębnego drapieżnika, ale byłam zbyt pewna siebie i przy swoim doskonałym wzroku całkowicie ślepa.
Przekonałam Ichneumona, żeby odszedł ze swojego instytutu naukowego, nie tyle wysokimi zarobkami, ile doniosłym celem i oszałamiającymi perspektywami. Wystarczyło uchylić rąbka moich dokonań i młody uczony gotów był przystać na dowolne warunki.
Pierwszy z nich stanowił swoisty egzamin z uporu i oddania naszej pracy: w ciągu roku miał się nauczyć rosyjskiego. Oprócz pomocy w badaniach laboratoryjnych planowałam obarczyć go obowiązkami związanymi z zarządzaniem ośrodkiem.
Ichneumon nie tylko wypełnił trudne zadanie, ale również okazał się nieoceniony jako mój zastępca, prawie zupełnie uwalniając mnie od kontaktów z rezydentami. Pod swoją opieką pozostawiłam tylko tych, z którymi prowadziłam zajęcia z gimnastyki oddechowej i podstawowej hemoregulacji.
Tą częścią projektu Ichneumon się nie interesował – uważał ją za mój kaprys, a ja nie wyprowadzałam go z błędu. Nie było sensu wtajemniczać rzutkiego młodego człowieka we wszystkie aspekty metodyki. Prowadził kompleksowe neurochemiczne badania wpływu preparatu na komórki nerwowe i naczynia krwionośne mózgu oraz tworzył modyfikacje roztworu.
W miarę konieczności wydzielałam asystentowi minimalne dawki esencji z mojego roboczego sejfu. Półlitrowa kolba z Kryształową Tęczą sporządzoną prawie dwadzieścia lat wcześniej była wypełniona do połowy – tak wielką moc posiada nalew jangszeniowo-jinszeniowy.
O tym, skąd biorę miksturę, naturalnie pomocnika nie informowałam. Uważałam go za wytrwałego i skrupulatnego wykonawcę moich zaleceń i za nikogo więcej. Muszę przyznać, że swoją część pracy wykonywał znakomicie, bez niego nie dałabym sobie rady. Co prawda nie udało mu się ustalić dokładnego składu chemicznego Kryształowej Tęczy, ale to się w nauce zdarza. Weźmy choćby zapach róży, o którym niedawno wspomniałam. Zawarta w olejku różanym substancja, która odpowiada za jego magiczną miodową nutę, do dziś pozostaje nierozpoznana.
Za to Ichneumon z całą pewnością dowiódł, że silnemu efektowi stymulującemu mojego neuroprzekaźnika towarzyszy gwałtowne podwyższenie poziomu dopaminy w mózgu, co przypomina działanie niektórych narkotyków. Jednak w odróżnieniu od nich substancja nie niszczy, lecz umacnia związki międzykomórkowe.
Wiedziałam, że mój asystent jest skrajnie ambitny i świetnie sobie radzi z wąsko zakrojonymi problemami, ale zadań strategicznych lepiej mu nie powierzać.
Jednak ambicji nie uważałam za wadę, a ograniczoność Ichneumona odpowiadała moim potrzebom. Byłam zadowolona, że zadaje niewiele pytań wychodzących poza bezpośrednią sferę swojej pracy. Pozornie kontrolowałam mojego zastępcę i całą sytuację.
Ichneumony są pożyteczne, ale trudne do upilnowania. Czytałam, że w dziewiętnastym wieku plantatorzy przywieźli je na Gwadelupę, żeby polowały na jadowite węże i szczury, które niszczyły uprawy trzciny cukrowej. Ichneumony uporały się z zadaniem, ale rozmnożyły się ponad miarę i wkrótce wytrzebiły prawie całą drobną zwierzynę, powodując dla wyspy ogromne straty. I nie udało się już pozbyć tych intruzów.
Nie uwzględniłam, że ogromne pragnienie sukcesu w połączeniu z wąskimi horyzontami stanowi mieszankę wybuchową. Co wywołało detonację, dowiedziałam się dopiero potem, kiedy już nie mogłam niczego zmienić.
Kolejna rocznica, 5 stycznia 1995 roku. Przez pół wieku tego dnia odprawiałam coś w rodzaju święta zmarłych. Oglądałam stare zdjęcia, wspominałam przeszłość – na ile pozwalała mi uboga pamięć logiczna, czyli blado i wybiórczo. Miałam stary nawyk: kiedy się zamyślałam, rysowałam na kartce jakieś litery, cyfry albo wzory geometryczne. Tamtego dnia pisałam: 0501 0501 0501 0501. Ten przypadkowy drobiazg stał się przyczyną mojej klęski.
Teraz, kiedy mogę zajrzeć do dowolnego momentu swojej przeszłości, łatwiej mi odtworzyć kolejne wydarzenia poprzez cykl obrazów. Dawniej bardzo długo budowałam taki łańcuch, łącząc logikę ze stopniowo rozwijającą się ejdetyką.
Epizod pierwszy.
Odkąd wypełniłam kartkę cyframi i zostawiłam ją na stole, minęły dwa dni.
Ichneumon omawia moje wyniki badań. Poza wszystkim pełni również funkcję domowego lekarza – sam kiedyś na to nalegał, mówiąc, że jestem zbyt cenna dla świata nauki, opieka nade mną to jego święty obowiązek i tak dalej. Na początku roku zmusił mnie do zrobienia wszelkich możliwych analiz i testów. Podporządkowałam się. Wzruszała mnie jego troska.
Między innymi zrobiono mi angiografię. Miejski szpital zaopatrzył się w nowinkę techniki medycznej i Ichneumon nakazał mi sprawdzić stan moich naczyń krwionośnych.
Siedzi przede mną, uważnie sprawdza wyniki. Mówi: „Tu dobrze... Świetnie... Wszystko jak w zeszłym roku”. Nudzę się, ale zachowuję jak grzeczne dziecko.
Nagle jego twarz się zmienia – akurat wziął do ręki angiogram naczyń mózgowych.
– Co takiego strasznego pan tam zobaczył? – pytam leniwie.
– Strasznego nic. Ale, niech pani zerknie... – Pokazuje palcem zdjęcie. – Wiedziała pani, że ma niewielkiego tętniaka tętnicy podstawnej? Pewnie od urodzenia.
Patrzę i wzruszam ramionami.
– Głupstwo. Problemy mogłyby wyniknąć przy ostrych skokach ciśnienia, ale z moim sto dwadzieścia na osiemdziesiąt nie mam się czego obawiać.
W oczach Ichneumona coś połyskuje. (Wtedy tego nie zauważyłam. A nawet gdyby, nie przywiązałabym wagi do takiej drobnostki).
Epizod drugi.
Ten sam dzień, wieczorem.
Zasiedzieliśmy się w laboratorium do późna.
– Zrobiłem pani herbatę. Mocną, tak jak pani lubi.
Ichneumon, człowiek do wszystkiego, stawia przede mną filiżankę. Dziękuję w roztargnieniu.
– Co to za herbata? Ma dziwny posmak.
– Z werbeną. Nie smakuje pani?
– Aha. Nie, może być. Co pan tu napisał? Ale bazgroły!
Epizod trzeci.
Następnego dnia rano.
Jestem w łazience. Myję zęby. Moje własne, idealnie zdrowe. Nie ma się czemu dziwić. Każdego dnia po ich umyciu poświęcam dwie, trzy minuty na ukrwienie jamy ustnej, a zwłaszcza dziąseł. To samo robię teraz.
Co się dzieje? Dziąsła krwawią, i to dość mocno. Jednak moje myśli są pochłonięte czekającą mnie pracą. Płuczę usta. Postanawiam przez kilka dni nie zasilać tej okolicy krwią. Niech dziąsła odpoczną.
Epizod czwarty.
Godzinę później.
Zjadłam śniadanie, siedzę w laboratorium przy komputerze i przeglądam notatki z poprzedniego dnia.
Stukanie. Wchodzi Ichneumon.
– Dziś jest wtorek – mówi. – Proszę podwinąć rękaw.
Dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki, wstrzykuje mi roztwór witaminowy w celu podwyższenia progu zmęczenia. Dawno się do tego przyzwyczaiłam. Witaminy nie szkodzą, a poza tym rzeczywiście mniej się męczę.
– Tylko szybko, bardzo proszę.
Krzywię się od ukłucia.
– Dziękuję. Może pan iść.
– Dobrze, madame.
(Co za nutka pobrzmiewa w jego głosie? Nerwy, triumf? Nieważne. Ichneumon odbił się od ziemi. Drobne ostre zęby wbiły się w moje gardło).
Ze zdumieniem patrzę na swoje palce. Drżą, prawie podskakują. To zupełna nowość. Pulsujący ból głowy. Brakuje mi powietrza. Przed oczami dziwne falowanie. I jest mi zimno, bardzo zimno. Zaczynam się konwulsyjnie trząść.
„Wszystkie symptomy przełomu nadciśnieniowego – myślę. – Ale dlaczego? Trzeba zawołać Ichneumona. Niech szybko...”
Coraz bardziej kręci mi się w głowie. Sięgam po telefon i nie mogę wymacać słuchawki. Nagle krzesło pode mną też zaczyna się obracać i zrzuca mnie na podłogę. Jednak spadam nie na linoleum, a w jakąś czarną toń. I powoli, powoli opadam na dno.
Epizod piąty.
Ostatni.
Równie powoli wypływam przez ciężką i ciemną warstwę wody. Robi się coraz jaśniej. Zbliżam się ku powierzchni. Migają światełka, cienie i słychać niewyraźne głosy.
– To, co pan mówi, jest bardzo smutne, drogi kolego. Ale niestety trudno się z panem nie zgodzić – słyszę znajomy baryton.
A, doktor Pasquier, główny lekarz miejskiego szpitala.
– Jateż się z panem zgadzam. To śpiączka, z całą pewnością.
Drugi głos jakbym też znała. Profesor Lagnon, neuropatolog ze szpitala uniwersyteckiego, to musi być on.
Trzecim uczestnikiem konsylium jest Ichneumon.
– Sytuacja jest jasna. Gwałtowne podwyższenie ciśnienia tętniczego wywołało pęknięcie tętniaka. Uprzedzałem madame Kanżize, że to niebezpieczne. Dosłownie dwa dni temu omawialiśmy wyniki angiografii. Ale wiecie panowie, że madame jest uparta. I skończyło się śpiączką. Koszmar!
„Nie jestem w śpiączce! Słyszę was!” – chcę krzyczeć, ale nie mogę poruszyć ani jednym mięśniem. Struny głosowe nie chcą mnie słuchać.
– Patrzcie! – ożywia się doktor Pasquier. – Otworzyła oczy.
Nade mną pochylają się trzy głowy. Ogromny palec uchyla i zamyka mi powiekę.
– Widzicie? Gałka oczna się nie porusza. Ruch powiek został wywołany przez mimowolny skurcz mięśni. Wiecie przecież, że nawet przy pełnym paraliżu i stanie śpiączki powieki często zachowują zdolność ruchu.
– Oczywiście, kolego – profesor przytakuje Ichneumonowi. – Spotkałem wiele podobnych przypadków.
„Mylą się! Jestem świadoma!”
Głowy znikają z mojego pola widzenia. Lagnon i Pasquier liczą się ze zdaniem Ichneumona. Jest specjalistą z samego Paryża, a w dodatku moim lekarzem.
– Co za cios dla naszego miasta! – wzdycha Pasquier.
– To cios dla całej nauki. Madame zajmowała się badaniami, których znaczenie trudno przecenić – podchwytuje Ichneumon żałobnym tonem.
Leżę, słucham tych mów pogrzebowych i zaczynam kipieć ze złości.
Auu! Cholera by was wzięła, koledzy! Nie jestem w śpiączce! Zróbcie encefalogram, idioci!
– Chce pan ją przewieźć do nas? Czy wysłać do Paryża? – pyta profesor. – Pacjenci w śpiączce mają u nas świetną opiekę.
Ichneumona dławi smutek, odkasłuje.
– Ja... Postanowiliśmy pozostawić madame tutaj. Tak będzie najlepiej. Ostatecznie to ona stworzyła „Pory Roku”. Przystosujemy jej pokój. Kto zatroszczy się o naszą Alexandrine lepiej niż my?
Pozostali są wzruszeni takim poświęceniem. Ściskają Ichneumonowi dłoń, wyrażają współczucie. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec konsultacji.
– Sądzę, że mam więcej doświadczenia w opiece nad takimi pacjentami – mówi profesor. – Radzę panu założyć jej opaskę na oczy. Stałe oświetlenie w połączeniu z zaburzeniem funkcji mrugania może uszkodzić rogówkę. A najlepiej założyć szwy. Dobrze wiemy, że w wieku dziewięćdziesięciu lat ze śpiączki się nie wychodzi. Oczy już nie będą jej potrzebne...
Wpadam w panikę. Nie zaszywajcie mi powiek! Oszaleliście!
Na szczęście Ichneumon nie zgadza się z Lagnonem.
– Poczekajmy. Encefalogram wykazał śmierć kory mózgowej, ale cuda się zdarzają...
Czegoś nie rozumiem. Już mi zrobiłeś encefalografię? I nie wiesz, że mój mózg żyje?
Wszystko wyjaśniło się chwilę później, kiedy dwóch lekarzy pożegnało się i wyszło.
Nie słyszałam, o czym rozmawiali przy drzwiach. Całą wolę koncentrowałam na tym, żeby skierować strumień krwi do uszkodzonego organu. Ale od razu pociemniało mi w oczach i zakręciło się w głowie. Zrozumiałam, że nie mogę tego robić, jeśli nie chcę naprawdę zapaść w śpiączkę. Tętnica podstawna została bezpowrotnie zniszczona. Paraliż się nie cofnie.
Skrzypienie podłogi.
Ichneumon pochyla się nade mną.
Z jego twarzy zniknął smutek. Pojawiło się poczucie triumfu.
Szepcze:
– Ocknęła się pani? Widać po źrenicach. Ale te bałwany nie muszą
o tym wiedzieć. Niech pani mrugnie.
Mrugam. Potem jeszcze raz – pytająco. „Co to wszystko ma znaczyć?”
Uśmiecha się. W życiu nie widziałam paskudniejszego uśmiechu.
– Chciałem, żeby pani zdechła. Albo zapadła w prawdziwą śpiączkę. Ale kiedy zobaczyłem na encefalogramie, że mózg funkcjonuje, strasznie się ucieszyłem. Taki prezent od losu! Są pytania, na które bez pani nie znajdę odpowiedzi. Otworzyłem pani sejf i teraz ja dysponuję preparatem. Wypróbowałem go na sobie. Nareszcie rozumiem, jak udało się pani zachować taką kondycję. Fantastyczny efekt! Ale to za mało. Wiem, że prowadziła pani szczegółowe notatki. Gdzieś musi być pełny opis metody. Tylko gdzie? Proszę mi oddać dokumentację. Nie jestem głupszy od pani, a w dodatku mam lepsze wykształcenie. Mogę sam do wszystkiego dojść, tyle że to zajmie lata. Proszę posłuchać, pani te notatki już nie będą potrzebne. Syndrom locked-in jest nieuleczalny. Umrze pani. Ale z takim zdrowym sercem nie nastąpi to szybko. Proponuję umowę. Pani mi mówi, gdzie są papiery, a ja pomagam pani szybko i bezboleśnie odejść. Świetnie sobie poradzimy, przygotowałem kartkę z alfabetem i cyframi, na wypadek gdyby wszystko schowane było gdzieś w banku. Pomruga pani piętnaście minut i zyska wolność na zawsze. Zgoda?