– Ech, mądrzy wy jesteście, inteligenci, a ludzkiej natury nie znacie. – Uchwatow pokiwał głową ze smutkiem. – Dostojewski znał. Ale wy, współcześni, nie macie o tym pojęcia.
Klima to rozbawiło.
– Za to wy, kagiebiści, przeniknęliście ludzką naturę na wskroś?
– My – tak. Taką mieliśmy pracę – odpowiedział pułkownik z godnością. – Człowiek to w zasadzie kanalia. A nasze społeczeństwo znajduje się na średnim poziomie parszywości, gdzieś pomiędzy Ugandą a Norwegią. Jednak nie tracimy nadziei, nie kręcimy nosem. Pracujemy na takim materiale, jaki mamy, i za pomocą odpowiednich środków. Na tym polega wyższa mądrość władzy państwowej.
Na to Klim nie wytrzymał i popełnił wielki nietakt. Dlatego że już wiele razy słyszał ten argument na usprawiedliwienie wszelkich podłości.
– No, cóż, Wałeriju Nikołajewiczu – powiedział powoli i wyraźnie. – Przyjrzyjmy się rezultatom. Pan przeżył życie zgodnie ze swoją prawdą, a ja ze swoją. Weźmy mnie. Nigdy nikogo nie oszukiwałem, nie wyzyskiwałem, nie gnębiłem, podwładnych traktowałem z szacunkiem, jak równych. Rozstałem się ze wszystkimi w zgodzie, zostawiłem po sobie pracę, która jest kontynuowana. Mam majątek, czyste sumienie i spokojną starość. A teraz popatrzmy na pana. Przez całe życie walczył pan z wymyślonym wrogiem i bezustannie stosował nieczyste środki w imię wielkiego celu, który okazał się, proszę wybaczyć, kupą łajna. Na stare lata żyje pan na koszt syna, którym pan gardzi i którego na każdym kroku nazywa łapownikiem. Więc który z nas lepiej zna prawdę życia?
Mówił uprzejmym tonem, ale co słowo, to cios poniżej pasa. Weteran KGB nie odpowiedział. Pociemniał na twarzy, obrócił się i odszedł zgarbiony.
Jednak Klim niedługo cieszył się zwycięstwem. Prawie od razu poczuł wstyd i niechęć. Wycieczki osobiste to sposób na stłamszenie oponenta bez odnoszenia się do jego poglądów. W dodatku nieuczciwy. A nieuczciwe zwycięstwo jest gorsze od uczciwej klęski – sam zawsze tak mówił.
Niezadowolony z siebie poszedł przez park, tak samo zgarbiony jak jego pohańbiony przeciwnik.
Z rozpędu jeszcze przez pewien czas myślał o pułkowniku, Stalinie i podobnych głupstwach, póki się nie opamiętał: „Boże, co mi chodzi po głowie”.
Nagle poczuł zmęczenie, jakby wspiął się na wysoką górę – musiał usiąść na ławce przy balustradzie na skraju doliny.
Myślał: „wiek człowieka nie zależy od przeżytych lat, ale od tego, jak się czuje – czy wdrapuje się na przełęcz, czy już ją pokonał i schodzi w dolinę. Odczucie wspinania się towarzyszy, kiedy ma się więcej energii, niż potrzeba, żeby płynąć z prądem życia. Nadmiar sił wykorzystuje się na ruch ku górze. Jednak przychodzi moment, po którym życie zabiera więcej energii, niż się ma, i wtedy zaczyna się spełzać w dół. To właśnie starość. Chociaż jak przy każdym płynnym zjeździe towarzyszy temu pewna przyjemność”.
Spoglądał na dolinę Sekwany – zieloną przestrzeń z żółtymi prostokątami pól rzepaku, brokatowy pas migocącej w słońcu rzeki, wysokie niebo. Jaki spokojny i wzniosły widok. Najmocniejszym argumentem za istnieniem Boga (gdyby argumenty miały tu jakiekolwiek znaczenie) jest oklepany widok gwiaździstego nieba, zachodu słońca nad morzem, albo właśnie takiej doliny. Boskości świata nie doświadcza się za sprawą logiki, tylko fizjologii. Nie w głowie, a porami skóry.
Ledwie o tym pomyślał, kiedy zarys czekającej go rozmowy ułożył się sam z siebie.
Słowa, rzecz jasna, są ważne, ale jeszcze większe znaczenie odgrywają atmosfera i otoczenie. Gdzie odbywa się rozmowa, jest nie mniej ważne od jej treści. Trzeba zaprowadzić Żabę do pokoju Madame. Będzie to bardziej precyzyjnym komunikatem niż jakiekolwiek wyjaśnienia i obejdzie się bez patosu.
– Gdzie ty byłeś? Widziałam samochód na parkingu. Co ci powiedzieli? Tak się martwię! Dlaczego po mnie nie przyszedłeś?
Rzuciła się na niego z mnóstwem pytań, a on powiedział tylko:
– Chodźmy. Porozmawiamy gdzie indziej.
– Dlaczego nie w domu? Nie strasz mnie!
– Chodźmy, ta rozmowa wymaga specjalnych dekoracji.
Uśmiechnął się, patrząc w bok. Najlepszym sposobem, żeby odwrócić uwagę kobiety i ją uspokoić, jest rozbudzenie w niej ciekawości.
– Jakich dekoracji? Dokąd mamy iść? Coś ty wymyślił?
Widząc, że się uśmiecha, Żaba nieco ochłonęła. Lubiła, kiedy ją intrygował.
– No dobrze, za chwilkę.
Poprawiła fryzurę przed lustrem, na ramiona zarzuciła szal, po chwili rozmyśliła się – sięgnęła po inny. Klim spoglądał na nią z przyjemnością: kobieta, prawdziwa kobieta.
Do pokoju Madame szli w milczeniu: on przodem, ona za nim.
W pomieszczeniu na szczęście nie było nikogo – oprócz nieruchomej postaci na łóżku.
Żabę ogarnął niepokój, kiedy zerknęła na obciągniętą skórą czaszkę, i czym prędzej odwróciła wzrok.
– Co za koszmar. Po co mnie tu przyprowadziłeś? Te twoje sztuczki! Co wykazało badanie?
Zaczął mówić cichym, zamyślonym tonem, jakim zawsze dzielił się z nią najbardziej sekretnymi myślami. Wiedział, że żona od razu umilknie i zacznie go uważnie słuchać.
– Popatrz na ten żywy sarkofag. Historia cywilizacji to coraz większe oddalenie od Natury, sprzeciwianie się jej. Widać to szczególnie w najważniejszym problemie życia – pytaniu o jego wartość. Natura wszystkimi swoimi zwyczajami i prawami przekonuje nas, że życie żadnej wartości nie posiada, a śmierć jest drobnostką, codziennym nieznaczącym wydarzeniem. Wszystko, co żyje dokoła nas, bez przerwy umiera, zarazem nieustannie rodzą się nowe istnienia, które też giną, bez sensu i bez śladu. Nasza cywilizacja ponad miarę rozdmuchuje znaczenie ludzkiego życia, uważa je za najwyższą wartość. Nawet jeśli z życia pozostaje ledwie iskierka, w cywilizowanych krajach nie pozwala się jej zagasnąć. Chociaż, czy warto tak się trząść nad ogieńkiem biologicznego istnienia, kiedy osobowość jest już martwa, to kwestia wątpliwa...
Żanna bardzo lubiła, kiedy Klim zapędzał się w monologi na oderwane tematy. Słuchanie rozważań mądrego mężczyzny to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Ale tym razem wyraźnie ją zagadywał, próbował gdzieś podprowadzić. Trzeba trochę poczekać. Tak mu wygodniej: wstęp, rozwinięcie, kulminacja, zakończenie. Zaraz sam wszystko wyjaśni.
Boże, co wyszło w tych badaniach? Czyżby rak? Jednak w jego wieku mogłoby być gorzej. Po osiemdziesiątce procesy onkologiczne rozwijają się powoli i ludzie z nowotworem żyją latami.
Klim mówił o prawdziwym miłosierdziu, którego sens został skażony, a nawet zagubiony – w przeciwnym razie medycyna nie urągałaby biednemu ciału tej kobiety w śpiączce. Żanna ledwie się powstrzymywała, żeby nie złapać go za ramię i nie krzyknąć: „Mów na temat! Dość tej zabawy w kotka i myszkę!”. Ale widziała, że i tak jest mu trudno. A na koszmarną mumię starała się nie patrzeć. Za to Klim nie spuszczał z niej oczu.
– Po co ja to wszystko mówię? Pewnie już się sama domyśliłaś.
Jej oczy w jednej chwili napełniły się łzami.
– Rak? Serce?
– Nie. Zrobili mi skan mózgu. Zachodzi niebezpieczeństwo wylewu.
Kiedyś już o tym rozmawiali, więc Żanna wiedziała, że Klim nie boi się zawału, bo to, jak się wyraził: „pstryk – i po krzyku”, ale wylew budzi w nim lęk.
Biedny, biedny...
– Nie płacz. To się nie stanie zaraz, a może wcale nieprędko. Ale skoro już takie mam... hm... perspektywy, to chcę się z tobą umówić. Raz na zawsze, żeby więcej do tego nie wracać. Proszę cię, Żabko, nie pozwól im zostawić mnie w takim stanie. – Wskazał na łóżko. – Nigdy o tym nie wspominamy, i słusznie, bo po co krakać i psuć sobie radość życia, ale czasem trzeba. Ten jeden raz omówimy wszystko do końca, podejmiemy decyzje i będziemy spokojnie żyć dalej. Porozmawiajmy jak dorośli ludzie, bez lamentów. Dobrze?
Skinęła głową i otarła łzy.
– Dobrze.
– Kiedy to się ze mną stanie, nie pozwól im podłączyć mnie do systemu podtrzymywania życia. Zostawię notarialne rozporządzenie w tej sprawie, a ty dopilnuj, żeby zostało wypełnione.
– Świetnie to wszystko wymyśliłeś – Żanna starała się mówić spokojnie. – Prawdziwy mistrz planowania, jak zwykle. A co będzie ze mną? Jeśli będziesz żył i oddychał, to, niezależnie od twojego stanu, jedna sprawa. Ale jeśli w ogóle cię nie będzie, to zupełnie co innego...
Udawany spokój zawiódł, głos jej się załamał.
– O tobie też pomyślałem – powiedział szybko, żeby nie zdążyła się rozpłakać. – Wszystko pod kontrolą, Żabko, kapitan stoi na mostku. Wiem, że nie boisz się śmierci. Boisz się tego co ja: zostać sama. Znalazłem rozwiązanie.
– Jakie?
Patrzyła na niego po trosze z niedowierzaniem i nadzieją.
– Rozwiązanie stosuje się do obu stron. Koniec końców nie mamy stu procent pewności, że to ja pierwszy się przekręcę. – Klim mrugnął. Najgorsze miał za sobą i poczuł się lepiej. – Sama wiesz, przy twoim ciśnieniu jeszcze nie wiadomo, na którego konia postawić.
Ale Żanna nie podjęła lekkiego tonu rozmowy.
– Co wymyśliłeś? Mów.
– Znasz mnie. Jak przynoszę złą wiadomość, to w zanadrzu mam też dobrą. Na regale za czterdziestym piątym tomem encyklopedii Brockhausa jest tajna skrytka.
– Widziałam tę twoją idiotyczną skrytkę. Chowasz tam przede mną flaszkę koniaku.
Zdziwił się, ale nie bardzo. Przez pięćdziesiąt dziewięć lat zdążył przywyknąć, że przed Żanną trudno cokolwiek ukryć.
– To nie koniak. Tę butelkę zdobyłem jeszcze w Moskwie.
Żanna już się domyśliła, w czym rzecz, i łzy od razu obeschły.
– Jaki ty jesteś mądry – powiedziała. – O wszystkim pomyślałeś. Za to cię kocham.
Klim spojrzał na nią pytająco. Czy rzeczywiście od razu zrozumiała?
Żanna westchnęła: jednak mąż nie ma najwyższego mniemania o jej zdolnościach umysłowych.
– Jak się zażywa to świństwo? – spytała rzeczowo. – Na język? Czy rozcieńczyć wodą? Wolałabym się nie pomylić, jak przyjdzie co do czego.
– Już jest rozcieńczone. Wystarczy wlać do kieliszka i wypić duszkiem. Można dodać cytrynę.
Twarz Klima rozświetlił uśmiech. Był szczęśliwy, że nieprzyjemna rozmowa ma się ku końcowi. Jednak nie byłby sobą, gdyby nie zwieńczył jej teoretycznym podsumowaniem.
– Dobrze jest być niewierzącym, prawda?
– Nie wiem.
– Okej, wszystko postanowione. Więcej do tego nie wracajmy. Złożyliśmy sobie przysięgę jak Hercen z Ogariowem i naprzód, ku nowym dniom.
– Dobra, Hercenie. Chodźmy stąd, strach bierze.
Żanna się uspokoiła. Chciała tylko czym prędzej opuścić złowrogie miejsce. Tym bardziej że starucha głośno westchnęła, jakby w oddali zagwizdał parowóz.
Sandra staje się tygrysicą
Drogi od linii kolejowej na północ nie muszę wywoływać w pamięci, bo bardzo dobrze zapamiętałam te dziesięć dni – pewnie dlatego, że ani wcześniej, ani później nic podobnego mi się nie przydarzyło. Cały ten fragment lata stanowi małe życie z początkiem, rozwinięciem, kulminacją i zakończeniem. Inna przestrzeń, inny bieg czasu, oderwany świat. Tego się nie zapomina.
Wysiedliśmy na stacji Yakeshi. Wioska wyrosła wokół warsztatów kolejowych, ale z wyjątkiem kilku budynków należących do zarządu kolei była przesiąknięta miejscowym duchem. Odbywał się tu handel bydłem, futrami, skórami jeleni, rogami i wszystkim tym, co można było zdobyć na mongolskich stepach i w hingańskich lasach. Towar przyganiali, przywozili i przynosili, nawet z bardzo oddalonych miejsc, Mandżurowie, Mongołowie, Oroczeńcy i Nanajowie, a chińscy kupcy kupowali go albo wymieniali na strzelby, konserwy, sól, cukier, wyroby rzemieślnicze i inne miejskie produkty.
W wiosce pachniało końskim potem, nawozem i kurzem. Wystarczyło oddalić się nieco od stacji i zdawało się, że jest się w innej epoce. Niewiele się tu zmieniło od czasów gorączki złota nad Żółciuchą, myślałam, kiedy z Iwanem Iwanowiczem wchodziliśmy na teren zajazdu, gdzie skrzypiały nienaoliwione koła, ryczały wielbłądy i rżały konie.
To Iwan Iwanowicz kazał się zaprowadzić „tam, gdzie krzyczą wielbłądy”. Na moje niezliczone pytania („Jak dostaniemy się nad Mohe?”, „Co zrobimy z bagażem?”, „Czy pan tu kogoś zna?”, „Ma pan jakikolwiek plan działania?”) staruszek tylko dobrodusznie się uśmiechał.
Weszliśmy do długiego baraku z niskim sufitem. Siadając za grubo ciosanym stołem, zamówiliśmy herbatę, której nie piliśmy. Nie widziałam żadnej europejskiej twarzy, nikogo w miejskim stroju. Mężczyźni zewsząd się na mnie gapili, a ja jeżyłam się pod spojrzeniami dzikich, oberwanych ludzi, od których dochodził zwierzęcy zapach. „Co tu robi ta krągłooka dziewka?” – spytał ktoś głośno po chińsku za moimi plecami. „Pewnie to kurwa. Widzisz, klienta przyprowadziła”. „Kto to jest? Kupiec?”
Iwan Iwanowicz odwrócił się z uśmiechem, nic nie powiedział, ale widocznie w jego spokojnej twarzy z przymkniętymi oczami było coś takiego, że nasi sąsiedzi umilkli.
– Co to za ludzie? – spytałam szeptem.
Wciąż z tym samym dobrodusznym uśmiechem Iwan Iwanowicz odpowiedział: zbierają się tu przekupnie i pośrednicy, myśliwi i poganiacze bydła, żeby zawierać umowy i zbierać karawany, bo w dzisiejszych czasach przemieszczanie się w małych grupach jest niebezpieczne – grasują hunhuzi. Są tu również oczywiście agenci rabusiów, wypatrujący łupów.
Nerwowo spytałam, dlaczego przyszliśmy do tej spelunki i tracimy cenny czas.
– Idź do miasta, kup to, co ci potrzebne na drogę, zupełnie zapomniałem, że kobiety potrzebują różnych rzeczy, bez których mężczyźni się obchodzą: mydła i grzebyka, maści od słońca i nie wiem, czego tam jeszcze, tylko pamiętaj, żeby to wszystko było lekkie i małe. Idź i czekaj na mnie na stacji. Teraz już znam drogę i trafię sam.
Co do tego nie miałam wątpliwości. Iwan Iwanowicz chodził bez pośpiechu, ale pewnie i nie potykał się, przy czym nie używał laski – nie wiem, jak mu się to udawało. Czasami podejrzewałam, że oprócz węchosłuchu dysponował też niezwykłym zmysłem w rodzaju echolokatora, dzięki któremu nietoperze unikają zderzeń z przeszkodami. Iwan Iwanowicz jako Batman – zabawne, ale nie bardziej nieprawdopodobne od innych jego zdolności.
– O której się spotkamy? Jest wpół do dziewiątej.
Roześmiał się i odparł, że „o której” i „kiedy” to miejski sposób myślenia i muszę o tym zapomnieć, a swój zegarek schować. W tajdze mówi się: spotkamy się tu i tu, bez wyznaczania pory. Kto pierwszy przybędzie na miejsce, po prostu czeka.
Odeszłam, rozumiejąc, że mu przeszkadzam i chce się mnie pozbyć.
„Mydło i grzebyk” miałam, w krem na oparzenia skóry i maść na komary zaopatrzyłam się jeszcze w Harbinie, ale musiałam załatwić jedną ważną sprawę, zanim oddalimy się od cywilizacji.
Ze stacji wysłałam telegram na nazwisko Czao Fen. Tekst dokładnie przemyślałam: „Towar będzie zapłacony, ale proszę o tydzień odroczenia. Czekam na potwierdzenie. Sandra”.
Postanowiłam, że nie ruszę się z miejsca, dopóki nie odpowiedzą.
Depesza zwrotna przyszła z porażającą szybkością – po godzinie. Słowo musiał mieć swojego człowieka w Centralnym Telegrafie.
„Dobrze. Ostateczny termin 29 sierpnia. Czao Fen” – przeczytałam.
Zostało mi równo trzydzieści dni. Wystarczy, żeby pokonać pięćset kilometrów i wrócić ze złotem. Jeśli tam jest.
O tym, co robić, jeśli złota nie będzie, zabroniłam sobie myśleć.
Teraz czekałam już tylko na Iwana Iwanowicza. Nie wrócił ani w ciągu dnia, ani wieczorem. Kilka razy zrywałam się, żeby iść do zajazdu, ale udało mi się okiełznać niecierpliwość. Rozumiałam, że powinnam nauczyć się ufać swojemu towarzyszowi podróży i być mu posłuszna. Nie ma innego wyjścia: los Dawida, a zatem i mój, jest w rękach starego Chińczyka.
O północy potulnie jak owieczka położyłam się na drewnianej ławce, zakazałam sobie spać i naturalnie od razu zasnęłam.
Iwan Iwanowicz obudził mnie w nocy, bez słowa. Dotknął mojego ramienia, a ja się zerwałam. Nie od razu przypomniałam sobie, gdzie jestem i co się dzieje.
Powiedział:
– Chodźmy. Bagaże już wynieśli. Pora w drogę.
Było zimno. Chociaż w północnej Mandżurii dni są upalne, nocą, zwłaszcza przed świtem, zawsze się ochładza. Doskonale pamiętam, jak kuląc się, szłam w ciemności za małą, suchą i wyprostowaną postacią. Iwan Iwanowicz wędrował miarowym lekkim krokiem, a ja kilka razy się potknęłam – na ulicach nie świeciła ani jedna latarnia, może wcale ich nie było. „Nie będę o nic pytać” – myślałam.
I tak się wszystko wyjaśni.
Wyjaśniło się, ale nie od razu. I jednak przyszło mi zadawać pytania.
W ciemnym zakątku małego placu albo skrzyżowania czekały trzy muły: dwa z nich, sądząc po siodłach, do jazdy wierzchem; trzeci był objuczony naszym bagażem. Pod parkanem siedział w kucki jakiś człowiek, paląc długą glinianą fajkę.
– Kto to jest? – spytałam. – Dlaczego muły, a nie konie, przecież są wolniejsze.
– To jest Bao, dobrze zna drogę nad Mohe, zaprowadzi nas tam i z powrotem, a za to zapłacimy mu mułami i całym sprzętem, który nam zostanie, tak jest korzystnie i dla niego, i dla nas – powiedział Iwan Iwanowicz. Dało się słyszeć, że jest bardzo zadowolony ze swojego zmysłu praktycznego. – Muły są lepsze niż konie, jeśli tylko nie trzeba uciekać, a my uciekać nie będziemy, bo jeśli napadną nas hunhuzi, i tak im nie ujdziemy: Bao nie umie jeździć wierzchem, ze mnie marny jeździec, a ty, miejska panienko, i tak nie umkniesz doświadczonemu konnemu, tymczasem muły są wytrzymałe i nigdy nie padają na górskiej ścieżce albo w lesie, poza tym wybrałem je uważnie, węchosłysząc ich maść. Ten jest twój – Iwan Iwanowicz wskazał na potwora z wielką głową i długimi uszami – bardzo cierpliwy, będzie równoważył twój żywy temperament. Mój jest ślepy jak ja... – Rzeczywiście, mul z szerokim zadem na jednym oku miał bielmo, a zamiast drugiego ciemną jamę. – To dobrze, bo będziemy lepiej się rozumieć, a trzeci jest tępy i nudny duchem, za to bardzo silny, w sam raz do dźwigania. Pytałaś też, dlaczego wyruszamy po ciemku? Żeby nas źli ludzie nie widzieli i nie poszli w ślad za nami – bardzo rzucasz się w oczy, Mała Tygrysico, dlatego wyciągnij z worka spodnie, kurtkę i buty, a kobiecy strój zdejmij, nieprędko ci się przyda.
– Tutaj?
Rozglądam się po ciemnych domach i pustych ulicach.
– Nie wstydź się. Ja jestem ślepy, a Bao przywykł żyć w tajdze i ludzie go nie interesują – ani kobiety, ani mężczyźni.
Wyraźnie pamiętam, jak bardzo odważna i nonszalancka czułam się, rozbierając się przy dwóch mężczyznach, chociaż jeden nie mógł mnie widzieć, a drugi obojętnie patrzył sobie pod nogi. Kiedy w ubraniu podróżnym podeszłam do Bao, przedstawiłam się i przywitałam, wyprostował się w milczeniu, mrugając sennie i odszedł na bok. Sądząc po wysokim wzroście i garbatym nosie, był Mandżurem, ale nie mogłam się o tym przekonać, bo przez całą drogę nie odezwał się słowem.
Pod koniec pierwszego dnia spytałam, dlaczego nasz przewodnik nie odpowiada na pytania, może jest głuchy?
Iwan Iwanowicz łagodnie odparł:
– Bao nie jest głuchy, ale nie umie mówić, a w zajeździe powiedzieli mi, że brak mu piątej klepki, i wtedy się do reszty upewniłem, że się nam przyda i że węchosłuch mnie nie zawiódł.
– Brak mu piątej klepki? – Odwróciłam się tak gwałtownie, że wypuściłam wodze. – I on ma nas prowadzić pięćset kilometrów przez dzikie lasy?
– Nie bój się, Mała Tygrysico, i bądź pewna, że w tajdze Bao jest sto razy mądrzejszy od ciebie, a nawet ode mnie, a że nie umie mówić, to nie kłopot, bo czy miałabyś o czym z nim rozmawiać i czy chcesz, żeby komuś powiedział, że jeździliśmy nad rzekę Mohe?
Jednak nie mogę się powstrzymać i przywołuję w pamięci wrażenia z drogi.
Monotonne skrzypienie siodła, szelest sosen na wietrze; łaskoczący zapach igliwia i kwaśny – mojego Uszatka; ból w pośladkach i biodrach; ściekające za kołnierz strużki potu – wszystko to zostało we mnie i żyje.
Widzę przed nami szeroko stąpającego Bao. Za uzdę prowadzi Homera (tak nazwałam ślepego muła), Iwan Iwanowicz lekko kolebie się w siodle, siwą głowę ma przewiązaną chustką. Za nimi jadę ja, gałązką oganiając się od komarów. Co rusz oglądam się, czy Burłak z jukami nie został w tyle.
Czas rzeczywiście przestał istnieć. Jedna ścieżka przecina drugą, pagórki nie różnią się od siebie, łagodne podejście – łagodne zejście, łagodne podejście – łagodne zejście, i zdaje się, że donikąd nie zmierzamy, tylko kołyszemy się jak w hamaku.
Jednak wieczorem spojrzę na mapę i zorientuję się, że pierwszego dnia przemierzyliśmy ponad siedemdziesiąt kilometrów.
Cała ta kraina aż po tereny złotonośne była niezamieszkana, a i na północy, gdzie rozlokowały się kopalnie złota, jedną wioskę od drugiej dzieliło ze sto albo dwieście kilometrów.
Droga zachowała się w mojej pamięci podzielona jakby na dwie części: dzienną, kiedy godzinami patrzyłam na łeb swojego muła, leniwie strzygącego uszami, obserwowałam powolny ruch słońca po niebiesko-szmaragdowym niebie, w którym odbijały się zielone ostępy, oraz nocną – trzask bierwion w ognisku, brzęczenie komarów i cichy głos Iwana Iwanowicza, przy dźwięku którego zapadałam w sen.
Podejście, zejście, lodowate bryzgi strumienia, kolejne podejście, zejście, szukanie brodu, i tak tysiąc razy. Maść na komary najwyraźniej była przeznaczona dla łagodnych podmiejskich owadów, bo leśni krwiopijcy ją ignorowali. Moskitiera też nie bardzo pomagała: po pierwsze, było pod nią duszno, a po drugie, zawsze znajdowały się sprytne stwory, którym udawało się dostać pod siatkę. Czesząc się rano, przestałam patrzeć w lusterko, żeby nie oglądać swojej spuchniętej od ukąszeń fizjonomii. Za to Iwan Iwanowicz nie zwracał na komary uwagi. Kiedy pierwszego dnia oblepiły mu twarz, wcale ich nie zganiał.
– Niech się najedzą do syta, ja im nie żałuję, a jak moja krew przesiąknie ich trutką, to się odczepią – powiedział coś z naukowego punktu widzenia dziwacznego, jednak następnego dnia chmura latających kanalii unosiła się tylko nade mną, a Iwan Iwanowicz jechał sobie spokojnie i jeśli używał gałązki, to tylko w charakterze wachlarza.