Dmucha w słuchawkę, potrząsa nią, powtarza: „Halo! Halo!”.
Połączenie zostało przerwane.
Przez pół godziny próbujemy znowu połączyć się z Szanghajem. W końcu ktoś odbiera.
– Dworecki – szepcze do mnie zastępca Dawida. – Tu oddział harbiński, Salomon Gurwicz. Chciałbym... Słucham?!
Milknie, mruga powiekami, na czoło występują mu krople potu.
– O co chodzi? Ja sama z nim porozmawiam!
– Pan Kannegiser zaniemógł. Lekarz domowy podejrzewa rozległy wylew krwi do mózgu – mówi mi zdenerwowany zastępca. – Teraz nie będą się nami zajmować. Boże, Boże, co będzie?
– Niech pan wypłaci trzysta tysięcy i przekaże je bandytom! Dla banku to niewielka kwota!
– To niemożliwe...
– Dlaczego?
– Nie zna pani naszych zasad. Wypłacenie jakiejkolwiek większej sumy, tym bardziej w gotówce, dopuszczalne jest tylko na polecenie dyrektora. Taki mamy regulamin.
Mam wrażenie, że rozmawiam z człowiekiem niespełna rozumu.
– Przecież bank jest własnością Kannegiserów.
– Formalnie nie. Należy do rady akcjonariuszy. I regulamin mogą zmienić tylko oni.
– To niech pan zwoła radę! I niech zmienią regulamin!
– To nie takie proste. Dziewięćdziesiąt procent akcji kontroluje Saul Kannegiser, a on leży nieprzytomny. Trzeba będzie poczekać.
– Na co?! Na co pan chce czekać? Aż hunhuzi zaczną kroić Dawida na kawałki?
Gurwicz ze zmęczenia pociera oczy.
– Jedno z dwojga. Albo pan dyrektor dojdzie do siebie i podpisze zlecenie wypłaty, albo... Albo umrze. Wtedy wszystko automatycznie odziedziczy Dawid Saulowicz. Wypisze panu Słowu czek i wszystko będzie dobrze.
Wciąż jeszcze jest noc.
Westybul hotelu Tokio. Dyżur pełni nocny portier. Też mnie zna, ale nie chce wpuścić.
– Pan Ooe wyjechał wieczorem.
– Dokąd? – Łapię się za głowę. W Saburowie pokładałam ostatnią nadzieję. – Kiedy wróci?
– Nie wiem. Powiedział, że wyjeżdża niespodziewanie w delegację i wróci nieprędko.
Z rezygnacją opadam na fotel. Nic więcej nie mogę zrobić. Pozostaje mi dzwonić do kliniki w Szanghaju i dopytywać się o stan „tatki”. Czy odzyskał przytomność? Czy umarł? Wszystko jedno – byle szybciej.
Kolejny dzień.
Redakcja. Za trzydziestym albo pięćdziesiątym razem udaje mi się połączyć z ordynatorem amerykańskiego szpitala w Szanghaju.
– ... Stan jest ciężki, ale stabilny, miss – brzęczy w słuchawce przyjemny bas. – Nie ma bezpośredniego zagrożenia życia mister Kannegisera. Znajduje się w śpiączce. Robimy wszystko co można, żeby go wybudzić. Niech się pani nie martwi, nasz oddział neurologiczny jest doskonale wyposażony.
– Co to jest „śpiączka”? – pytam drżącym głosem. – Ile może potrwać?
(Lekarz zaczyna objaśniać Sandrze znaczenie terminu, który niewiele wcześniej wszedł do użycia w środowiskach medycznych, ale ja już przenoszę się pamięcią dalej. O śpiączce wiem więcej niż lekarz w 1932 roku).
Czwarty dzień od porwania.
Stan „tatka” się nie zmienia, lekarze mówią, że to może trwać tygodniami, a nawet miesiącami. O nieszczęściu, które spotkało mister Kannegisera młodszego, wiedzą, wszystko rozumieją i obiecują powiadomić mnie o najmniejszych zmianach w stanie chorego.
Bezsenność, przemęczenie i rozpacz przyprawiają mnie o halucynacje.
Jedna z nich:
Stoję przy oknie w redakcji ze słuchawką w ręku. Patrzę na ulicę zalaną słońcem. Ludzie spacerują, jeżdżą samochody. Przed przejściem dla pieszych zatrzymuje się ford. Nagle samochód zmienia się w dżonkę z pawilonem. Zasłonki falują, rozpryskują się światełka fajerwerku. Widzę nieruchomą sylwetkę w czapce z daszkiem.
Przecież hunhuzi nie noszą czapek z daszkiem! Wszyscy byli ubrani w typowe chińskie stroje: kaftany, okrągłe czapeczki, a przywódca – w ciemną kurtkę wojskową, w jakich chodzą mandżurskie grube ryby.
Jak mogłam zapomnieć, że tuż przed zderzeniem czyjś głos w dżonce powiedział po rosyjsku: „To on”.
Pod baldachimem siedział ktoś, kto już kiedyś widział Dawida!
Ale kto?
W osłupieniu trę powieki. I nagle widzę postać chowającego się człowieka niezwykle wyraźnie. Rozpoznaję go – sama nie wiem jak, po postawie, po kształcie głowy. (Sandra na razie nie zdaje sobie sprawy z możliwości pamięci ejdetycznej, a w stanie stresu, zaostrzonego przez przedłużającą się bezsenność, mózg umie wyczyniać jeszcze bardziej zaskakujące rzeczy).
Nie mam najmniejszych wątpliwości. Chwytam torebkę i biegnę ku drzwiom.
Wyśledziłam go koło domu na ulicy Mostowej, gdzie znajduje się biuro RPF – Rosyjskiej Partii Faszystowskiej.
Łajecki ma na sobie skórzaną kurtkę, bryczesy w kratkę i buty do jazdy konnej. Na głowie czapkę z daszkiem, też w kratkę. Tę samą albo identyczną!
– Wszystko wiem. Widziałam pana w dżonce. – Zamiast krzyku wyrywa mi się coś jak syczenie węża. Duszę się z nienawiści. – Mam lepsze karty!
(Boże, z jakiego filmu albo ckliwego romansu wzięłam to idiotyczne sformułowanie, jakim nikt w życiu się nie posługuje?)
Głównym dowodem, a właściwie przyznaniem się do winy jest dla mnie to, że Łajecki wcale nie wygląda na zaskoczonego. Patrzy na mnie z pogardliwym uśmiechem, naciągając rękawiczki z szerokimi mankietami. Dziwna jak na upalny dzień część garderoby wcale nie jest tak absurdalna, jak się wydaje – przy bramie stoi motocykl. Łajecki oprócz tenisa pasjonuje się sportem motocyklowym.
– Pani mnie o coś oskarża, mademoiselle? – Zanim zadaje pytanie, rozgląda się naokoło. Świadków brak, można przestać się popisywać, dlatego Łajecki uśmiecha się swobodniej. – A o co?
– To pan zorganizował porwanie Dawida! Widziałam pana z hunhuzami w łódce!
Złość zaczyna ustępować miejsca zagubieniu. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle nie jest wystraszony ani nawet zaniepokojony.
Jasne, bezczelne oczy spoglądają na mnie z nieskrywanym triumfem.
– Jest pani pewna? Ma pani dowody? To proszę iść na policję. Albo do pani wielbiciela Saburowa. Niech się pani z nim podzieli swoimi strrraszliwymi podejrzeniami. A mnie proszę uwolnić od melodramatycznych scen.
W końcu dociera do mnie, o co chodzi. Wie, że mandżurska policja nawet nie kiwnie palcem. Wszyscy mówią, że porywacze często dzielą się z nią zyskiem. Poza tym łotr na pewno wie o wyjeździe Saburowa. Pewnie czekał na moment, kiedy Saburow uda się na długą delegację. Dlatego jest taki spokojny.
– Jeśli z głowy Dawida spadnie włos, zastrzelę cię jak szczura – syczę, tracąc oddech.
(Kolejna fraza z repertuaru kinowego. Ach, Sandra, Sandra, czy naprawdę musiałaś z nim tak rozmawiać? Jest nikczemnikiem, ale nie tchórzem, i świetnie o tym wiesz).
Łajecki od niechcenia odsuwa mnie na bok. Zakłada gogle motocyklowe, co upodabnia go do wielkiej ważki z oderwanymi skrzydłami.
– Nie masz mnie czym straszyć, histeryczko? Ja wypuszczałem się za Amur, czekistowskich kul się nie bałem...
Do Łajeckiego poleciałam, tracąc głowę z poczucia beznadziejności. Sama nie wiem, na co liczyłam. Jeśli rzeczywiście on zorganizował porwanie, to teraz po prostu będzie ostrożniejszy i zatrze ślady. W dodatku bardzo możliwe, że swoim niemądrym czynem pogorszyłam sytuację Dawida.
Kierowała mną rozpacz.
Kiedy stało się jasne, że nie ma komu wnieść okupu za zakładnika, doznałam mętnego uczucia, które trudno mi było ubrać w słowa.
Na powierzchni był to – rzecz jasna – strach o Dawida. Ale gdzieś głębiej, w grząskim mule duszy, poruszało się coś innego.
Ledwie słyszalny cyniczny głos wyszeptał: „Teraz nikt go nie może uratować. Oprócz ciebie. I ty to zrobisz. Będzie zawdzięczał ci życie. A wtedy...”.
Z przerażeniem kazałam głosowi umilknąć. Nie chciałam go słuchać. Tak, uratuję Dawida. Za każdą cenę. A potem pozwolę mu odejść, niczego od niego nie chcę! A już na pewno nie miłości z obowiązku. Niech pędzi swoją bezmyślną, jałową egzystencję beze mnie, byleby żył!
Już od bardzo dawna nie rozmawiałam z mamą poważnie, bo o czym tu gadać z człowiekiem, którego życie odeszło w przeszłość, a jego resztki sprowadzają się do uprawiania ogródka? Ale teraz, powodowana rozpaczą, co noc otwierałam przed nią duszę. Nikogo więcej nie miałam.
Opowiadałam jej o swojej kalekiej miłości. O tym, jak bestie hunhuzi dręczą teraz Dawida. Że jak go zabiją, to nie chcę żyć, i pójdę za nim nie tylko na krańce, ale i za krańce świata.
Mama umierała z niepokoju, lamentowała i płakała razem ze mną. Ale, o dziwo, to właśnie ona udzieliła mi rzeczowej rady.
– Skoro jego ojciec nie może dać pieniędzy, musisz je zebrać sama. Twój Dawid ma mnóstwo majętnych znajomych. Zorganizuj zbiórkę. Przecież wszyscy wiedzą, że Kannegiserowie są bardzo bogaci i nic nie przepadnie.
Następnego dnia objechałam cały Harbin. Miałam przy sobie spis gości zaproszonych na urodziny Dawida.
Błagałam o odrobinę współczucia, prosiłam, zapewniałam. Litościwie mnie wysłuchiwano. Niektórzy rozkładali ręce i mówili, że chcieliby pomóc, ale nie mają niezbędnych środków. Wielu dawało niewielką sumę – pięćdziesiąt albo sto dolarów. Inni powierzali mi duże kwoty – tysiąc, dwa tysiące. Rozumiałam, że trudno od ludzi więcej wymagać. Co będzie, jeśli hunhuzi wezmą okup, a zakładnika zabiją? W obietnice złożone przez jakiegoś rozbójnika, jakąkolwiek miałby reputację, nikt szczególnie nie wierzył.
Mimo wszystko pod koniec mojej pielgrzymki dysponowałam długą listą osób gotowych do pomocy. Na przykład Gurwicz obiecał dać mi wszystkie swoje oszczędności, dwadzieścia jeden tysięcy.
W domu długo sumowałam liczby w słupkach. Mama sprawdzała obliczenia.
Zebrało się niewiele ponad sto tysięcy. Za mało!
Zawyłam. Nie miałam już łez.
– Wszystko skończone... – powtarzałam.
Kolejny raz mama okazała się rozsądniejsza ode mnie.
– To mniej, niż żądają, ale i tak bardzo dużo. Trzeba rozpocząć negocjacje. Targować się.
– Już ci mówiłam, że Słowo nigdy się nie targuje!
– Spróbuj mu wyjaśnić sytuację. Przynajmniej spróbuj. Tak dostanie sto tysięcy, a inaczej – nic.
Uczepiłam się tego pomysłu. Byłam gotowa chwytać się brzytwy, robić cokolwiek, byle nie miotać się w czterech ścianach.
Tej nocy po raz pierwszy udało mi się zasnąć.
Krótki, niemający szczególnego znaczenia epizod. Ten urywek, bez początku ani końca, wypływa z pamięci tylko na kilka sekund.
– Madama...
Odwracam się.
Młody Chińczyk w watowanej kurtce, upał nie sprawia mu różnicy.
– Słowo plislała. Mówi.
Skupione spojrzenie zmrużonych brązowych oczu. Nie ma w nich ani cienia strachu. Hunhuz nie boi się, że zawołam policjanta, chociaż ten stoi nie dalej niż dwadzieścia kroków stąd, kierując ruchem u zbiegu Ukośnej i Chińskiej.
Jestem spięta, ale nie zaskoczona. Mój redaktor, którego wczoraj pytałam o radę, jak nawiązać kontakt z porywaczami, powiedział: „Niech pani idzie na policję i o wszystkim opowie”. Tak zrobiłam. Ten sam inspektor, który niedawno opowiedział mi o Słowie, potrząsa głową i odradza kontakt ze złoczyńcami. I oto, następnego dnia, na ruchliwej ulicy, ktoś mnie woła.
Nie mam pewności, czy człowiek w watowanej kurtce dobrze rozumie po rosyjsku, więc po chińsku mówię mu o chorobie bankiera i stu tysiącach. Proszę o przekazanie tego „panu Słowu”.
Chińczyk przecząco kręci głową.
– Nie. Raz ustąpimy i wszyscy zaczną się targować. Szukaj trzystu tysięcy. Nie znajdziesz, to za dwa tygodnie przyślemy palec. Jak starzec nie odzyska przytomności, to przyślemy tobie. Wiemy, gdzie mieszkasz. A jak uzbierasz trzysta, daj znać.
– Ale jak? Komu? – pytam słabym głosem, załamana tak szybką i ostateczną klęską moich planów.
Może jednak złapać go za rękaw i wzywać pomocy?
Nie, tylko bym Dawida zgubiła...
– Wyślesz telegram. Centralny Telegraf, do Czao Fena. Przekażą go nam.
W domu, z mamą.
– Saszeńka, dowiedziałam się czegoś. Wypytywałam ludzi. Pamiętasz, jak wiosną porwali starszego syna Kondratiewów, a potem go wypuścili?
– Pamiętam, i co z tego? – Ponuro gapię się w podłogę. – Od nich chcieli tylko tysiąc juanów.
– Dla Kondratiewów tysiąc to masa pieniędzy. Sofia Andriejewna w sekrecie powiedziała mi, że najpierw domagali się dwóch tysięcy, a tyle nigdy nie udałoby się im zebrać. Ale przez jakichś znajomych skontaktowali się z jednym ślepym Chińczykiem i on wpłynął na hunhuzów, żeby obniżyli cenę. To był jakiś staruszek, cieszący się u nich wielkim autorytetem.
– Słowo nie obniży ceny – mówię nadał ponuro.
– Ale warto spróbować. Przecież znasz Chińczyków. Wszystkie delikatne sprawy rozwiązują przez pośredników. Wprost hunhuzi mogą mówić „nie”, ale przez pośrednika to co innego. Sofia Andriejewna nie chciała mi dać adresu tego starca. Powiedziała, że dla kogoś z rodziny dałaby, ale tak to nie może. Kazali jej przysiąc, czy coś takiego. Ale jeśli tyją poprosisz...
Budzę się do życia. Biec, prosić, działać – to lepsze niż siedzieć z założonymi rękami.
Daję sobie czas na złapanie oddechu, zwalniam. Jak smakosz, który bez pośpiechu cieszy się wyszukanym daniem, nie od razu przewracam stronę.
Nie chcę wspominać długiej, łzawej rozmowy z Kondratiewą. Zdaje się, że w końcu złamałam jej upór tym, że padłam na kolana. Było mi wszystko jedno, jak wyglądam i co o mnie pomyślą. Dumna Sandra nagle stała się zupełnie innym człowiekiem.
Zapisuję adres – na przedmieściach Harbina. I imię, dziwne jak na Chińczyka: Iwan Iwanowicz.
Oto pierwszy krok na drodze, która uczyniła mnie tym, kim jestem.
Skrzypienie drzwi. Kroki. Głosy. Muszę odłożyć książkę. To zbyt poważny rozdział, żeby rozpraszały mnie bodźce z otoczenia.
Wiera, Nika
– Daj spokój, on nie odpowie. Ona tym bardziej – powiedziała Nika, kiedy Bierzin po raz drugi, podnosząc głos, wymówił „bonjour". – Chodźmy do okna.
– Ona – rozumiem, a co z nim? Głuchoniemy czy co?
Sława z niezadowoleniem patrzył na Emena, siedzącego nieruchomo przy łóżku.
– To autystyk. Mówiłam ci. Puszczasz mimo uszu wszystko, z czego nie masz pożytku.
W rozmowie z Bierzinem momentalnie wpadała w opryskliwy, nerwowy ton. Jeśli człowiek nie nastroszy igieł jak jeż, nie przyjmie postawy obronnej, kapitalistyczny drapieżca pożre go bez przeszkód. W ten sposób Wiera tłumaczyła sobie swoją reakcję na chlebodawcę.
Przy nim nie mogła sobie pozwolić na rozluźnienie. Raz-dwa zawróci w głowie, omota jedwabną siecią, zamknie w złotej klatce – i nawet się nie obejrzy, jak zmieni się w typ kobiety, który budził jej pogardę.
Na świecie pełno jest tłustych od słodkiego życia filantropów, którzy na siebie i na rozmaite bale z bankietami wydają więcej niż na sprawę, której mają służyć. Tak niestety funkcjonuje większość bogatych fundacji, zwłaszcza w Rosji.
Weźmy choćby historię z samolotem.
Bierzin, jak przystoi multimilionerowi, miał własnego jeta. Dla biznesmena tego formatu to nie kaprys, a środek transportu, co do tego nie ma wątpliwości. Sława latał swoim falconem po całym kontynencie. Dwa, trzy tysiące wiorst nie robiło mu różnicy. Kilka razy przyleciał też do Normandii. Na kilka godzin, zamienić parę słów. Tak jak dzisiaj.
Bo w czym problem? O siódmej rano wyjechał z domu. O jedenastej czasu francuskiego wylądował na lokalnym lotnisku. W południe dotarł do „Pór Roku”. „Porozwiązywał problemy” i wrócił, bo wieczorem czekała go oficjalna kolacja.
To jeszcze mieści się w granicach normy. Ale w zeszłym miesiącu dzwoni rano i mówi: „Szybko przylatuj, wieczorem masz próby w Ostankinie. U nich wszystko na ostatnią chwilę”.
Zaczęła tłumaczyć, że to nierealne. Ile czasu zajmie jej pakowanie, dojazd do Paryża i czy będą jeszcze bilety na najbliższy lot. „Nie marudź – uciszył ją Bierzin. – Paszport w zęby i śmigaj na Saint-Gatien. Jet niedługo wyląduje”.
Saint-Gatien to pobliskie lotnisko, pół godziny jazdy od „Pór Roku”.
W samolocie Wiera ledwo żyła. Ze wszystkich stron otaczały ją milionerskie zabawki: materac wodny, fotel z masażem, stół z komputerem... Najbardziej zaszła jej za skórę osobista stewardesa, która niezwykle troszczyła się o jedyną pasażerkę. Jaki sok dla pani wycisnąć? Może zasłonić zasłonkę? Kocyk kaszmirowy czy moherowy? Przyniosłam czasopisma kobiece, specjalnie dla pani. Jajka w kokilkach czy w koszulkach?
Z samolotu Wiera wysiadła mocno zirytowana. Wpadła we wściekłość, kiedy limuzyna Bierzina zawiozła ją nie do biura, tylko do luksusowego centrum handlowego. Sława już na nią czekał.
– Mamy półtorej godziny, żeby cię ubrać jak człowieka – poinformował ją z marszu, jak zwykle bez słowa powitania. – Jesteś twarzą Fundacji, a wyglądasz jak dziwoląg. Kurczę, wyciągnęłaś to wdzianko ze śmietnika?
Tu już nie wytrzymała i wygarnęła mu wszystko naraz: o materacu wodnym i kokilkach z koszulkami. Nawet nie pojechała do domu, żeby zamiast flanelowej koszuli założyć sweter, jak planowała. Dla zasady.
Na próbach w telewizji zachowywała się jak dzikus. Kiedy jej mówili, że ma stanąć tak, stawała inaczej. Mówili: proszę się uśmiechnąć – straszyła marsową miną, sabotowała wszelkie wskazówki.
Skutkiem tego nie została nawet zaproszona na rozmowę z producentem, Bierzin wszystko wyjaśniał sam. Kiedy wracali z Ostankina, oznajmiła, że w żadnym show występować nie zamierza i koniec. To nie dla niej. Pokłócili się na dobre.
– Dobra, jedź na lotnisko i wracaj do tej swojej Normandii. Wyluzuj i wszystko przemyśl – podsumował Sława, zerkając na zegarek. – Moglibyśmy poskakać sobie jeszcze do oczu, ale mam ważne spotkanie.
Nawet kłócić się z nim było trudno. Nie człowiek, tylko zegarek szwajcarski.
– Twoim nie polecę – odcięła się Wiera. – Ma wracać pusty? Zadzwoń do swojej Jany, żeby kupiła mi bilet na zwykły lot. Byle nie klasą biznes.
– Kurka wodna, przecież jesteś prezydentem Fundacji! Musisz trzymać poziom! Noblesse oblige! Myślisz, że mi się podobają te fajerwerki? – Wskazał salon Maybacha. – Żyjemy w Rosji! Jak cię widzą, tak cię piszą!
– Po pierwsze, fajerwerki bardzo ci się podobają. Po drugie, jeśli człowiek z zawodu pomaga pokrzywdzonym przez los, to nie powinien demonstrować wszystkim, jak mu się świetnie powodzi. To jest podłe i głupie! – Wiera coraz bardziej się rozkręcała. – I wiesz co, Sława, zabierz sobie swojego mercedesa. Jak wrócę, przydzielisz mi normalny samochód. Zwyczajny, khaki, z napędem na cztery koła będzie w sam raz.
Bierzin wpatrywał się w nią. Myślała, że zaraz zacznie na starą melodię: nie jesteśmy wystarczająco bogaci, żeby kupować tanie rzeczy i temu podobne.
Pomyliła się.
– No, tak – zaczął w zadumie pan życia. – Jednak się co do ciebie nie pomyliłem. Czujesz styl, Korobiejszczykowa. Wiesz, co mi powiedział producent? Ze masz, wyobraź sobie, interesujący image typu „surowa szczerość” i topowe ciuchy. To zdanie zawodowca. On się zna lepiej niż ja. Z tym samochodem to obłędny pomysł. Zajawka show: Doktor Wiera spieszy na pomoc. Ty w kraciastej szatce i bandanie zasuwasz jak doktor Ojboli po wykrotach za kierownicą dziwnego łazika ratować dziadków w jakimś Gównopampersku. CooP. Przy tym dajemy znać, że wspieramy rodzimego producenta samochodów, co jest trendy. Zamówię specjalny egzemplarz. Wymienią cały wystrój wnętrza, wstawią normalny silnik, poduszki bezpieczeństwa i pełny tuning. Ze względu na dziadków to będzie fajniejsze niż mere, chociaż wyjdzie drożej.
Ogólnie rzecz biorąc, Bierzin był nienaprawialny i nieuleczalny.
Mimo że Wiera starała się trzymać go na dystans, staruszkowie z pensjonatu nie mieli wątpliwości, że stażystka „kręci” z młodym człowiekiem. Zaprzeczała, tłumaczyła – nie pomagało. Mrugali do niej: „Eee, dziecko, głupiutka jeszcze jesteś. Taki poważny mężczyzna nie będzie na darmo czasu tracić, żeby do panienki latać. Jakie wy możecie mieć ważne sprawy?”. Nie mieli pojęcia o superprojekcie Bierzina, dlatego przekonać ich było nie sposób. Zresztą po co przekonywać? Krótkie przyjazdy Sławy wnosiły ożywienie w ubogi w wydarzenia światek „Pór Roku”, a w życiu Wiery mieszkańcy ośrodka, zwłaszcza ich żeńska, czyli większa część, brali aktywny udział.
Stażystka Korobiejszczykowa nawiązała bardzo serdeczne stosunki z rezydentami – z wyjątkiem Dolores Iwanowny. W przypadku tej – wybacz, Boże – staruchy trudno było mówić o serdeczności, jako że Witzelsucht stępił u niej wszelkie odruchy serca.
Oczywiście praca w „Porach Roku” przysparzała Wierze więcej problemów niż w zwyczajnym domu weteranów. Tam wszyscy się cieszyli, kiedy przyjeżdżała, każde jej pojawienie się było darem i świętem, a tutejsi staruszkowie w większości mieli o sobie wysokie mniemanie i traktowali personel jak służących. Ale przecież tak powinno być. Starzy ludzie mają prawo czuć się ważni i przyjmować opiekę jako coś im należnego. Zasłużenie odpoczywają po długim, pracowitym życiu. Gdyby ich nie było, nie byłoby i nas, prawda?
Kiedy Wiera była już zmęczona małostkowością i kaprysami swoich podopiecznych, siadała za kierownicą, puszczała muzykę na cały regulator i nabijała kilometry na liczniku po okolicznych miasteczkach.
Przejażdżki po francuskich traktach sprawiały jej ogromną przyjemność. Widoki, jak gdyby przeniesione z płócien Barbizończyków – łagodne wzgórza, wierzby nad potokami, zielone kule jemioł na topolach i klonach – emanowały spokojem i harmonią. W tym drzemiącym królestwie nie mogło się wydarzyć nic strasznego. Nic tu nie umierało przed czasem – ani drzewa, ani zwierzęta. Zające nie biegały po polach, ale jakby przechadzały się; na gałęziach siedziały leniwe wiewiórki. Można było sobie wyobrażać, że tu dożyje się osiemdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat, i bomba nigdy nie przyspieszy swojego tykania, bo nie będzie miała powodu wybuchnąć.
Pewnie, że to tylko marzenia. Człowiek jest tak skonstruowany, że jeśli znajdzie się w komfortowym i bezkonfliktowym otoczeniu, sam zacznie prowokować sytuacje stresowe pod byle pretekstem.
W lipcu w głowie Wiery praktycznie bez powodu zaczęły bębnić tam-tamy. Zbiegała po schodach, potknęła się i mało brakowało, żeby spadła, ale w ostatniej chwili uchwyciła się poręczy. W Moskwie krzyknęłaby albo zaklęła i poszła dalej, a tu, nawykła do spokojnego życia, była jak rażona piorunem. Przez piętnaście minut nie mogła dojść do siebie, uratowały ją ćwiczenia oddechowe.