Jednym z warunków, które Wiera postawiła Bierzinowi, zanim rozpoczęła z nim współpracę, był jej roczny staż we Francji. A jakżeby inaczej? Trzeba znakomicie orientować się w systemie, do którego ma się przekonywać ludzi.
Bierzin uważał, że rok to za długo, ale w końcu ustąpił. „Pory Roku” zaproponował sam – widocznie od dawna obserwował normandzki rosyjskojęzyczny maison de retraite.
Równo o szóstej czasu moskiewskiego komputer zadzwonił, wzywając Wierę na seans telepołączenia.
Sława nigdy się nie witał, uważając uprzejmości za czystą stratę czasu. Sądząc po azteckiej masce na ścianie, siedział w swoim gabinecie. W białej koszuli, z rozluźnionym krawatem, bez marynarki.
– Dobrze wyglądasz z rozczesanymi włosami. Jak tam „Pory Roku”? Masz, czego chciałaś?
– Zobaczymy – odparła Wiera ponuro.
Czyżby rozczesała swoje druty dla rozmowy na Skypie? Zrobiła to instynktownie, bez namysłu. Dlaczego? Przecież Bierzin wcale jej się nie podoba!
– Lepiej było przyjechać do zwyczajnego maisonu. Typowego, a nie ekskluzywnego dla wybranej grupy narodowościowej – ciągnęła swarliwym tonem.
– Wcale nie lepiej. Na pierwszym etapie nasi pensjonariusze będą podobni, przyzwyczajaj się. No, może trochę bardziej zwyczajni. Dobra, wyluzuj. Nie wciągniesz się, to cię przerzucimy do „Lazurowej Wioski”. To taka luksusowa wieś pod Niceą dla starych burżujów... Słuchaj, miałem ci powiedzieć, idzie o telewizję, ważna sprawa. Pamiętasz, wspominałem, że potrzebujemy twarzy kampanii?
Tak, było coś takiego. Mówił, że każdy ruch społeczny musi mieć twarz medialną, wywołującą u ludzi odpowiednie reakcje, i że stworzyć ją może tylko telewizja.
– Złożyłem opis koncepcji talk-show dla widzów w wieku emerytalnym „Serce się nie starzeje”. Nie opowiadałem ci? Pewnie zapomniałem. Krótko mówiąc, łyknęli to. Zwłaszcza jak im powiedziałem, że na prowadzącą proponuję Weronikę Korobiejszczykową z ruchu „Szczęśliwa Starość”. Wow, mówią, super. Teraz w modzie są gwiazdy internetowe. Szczególnie jeśli mają warunki zewnętrzne.
– Co ty opowiadasz? – naskoczyła na niego. – Po pierwsze, to nie wierzę, że zapomniałeś mi o tym powiedzieć...
– Okej, nie zapomniałem. Po prostu nie chciałem chlapać, póki sprawa nie zaskoczy.
– Po drugie, co to za koszmarna nazwa „Serce się nie starzeje”? A po trzecie, co ci strzeliło do głowy, że mam się pokazywać w telewizorni?
Bierzin pogroził palcem z ekranu.
– W telewizorni nasza nadzieja. Muszą cię poznać i pokochać emeryci w całym kraju. Otrzaskać się z tobą. Traktować jak wnuczkę. Żeby, jak zaczniesz ich zapraszać do naszych maisonów, poszli z pieśnią na ustach. A jak na drugim etapie będę puszczać spoty naszego systemu bankowego, twoja twarz pomoże pokonać barierę braku zaufania. Nika, serce moje, puściliśmy w ruch wielką sprawę. Czasy dyletanctwa się skończyły. Wierzysz w nasz projekt?
– No, wierzę...
– To pracuj na niego, kurka wodna. Nie rób trudności!
Przeklęty Bierzin znowu miał rację. Wiera to rozumiała. Jasne, że program telewizyjny, w którym można na cały kraj mówić o problemach starych ludzi, to świetna sprawa. Pomoże i fundacji, i domom weteranów, i realizacji planów. Ale nagle zostać panią z telewizji?
– Może zapomniałeś, ale właśnie przyjechałam tu na staż. Na cały rok – powiedziała z rezygnacją.
– No problem. Silniki muszą się rozgrzać. Na ten sezon i tak się nie wyrobimy, już jest maj. Jesienią zaczniemy przedprodukcję bez ciebie. Może trzy, cztery razy przylecisz na konsultacje. A za rok wrócisz i wejdziesz w to na całego. Przecież masz mózg pod czaszką, Nika. Sama wiesz, jak na tym skorzystamy. Myślisz, że łatwo było przedrzeć się przez tę telewizyjną klikę? No to tyle. Dojechałaś, walizki wniosłaś, o sprawie powiedziałem.
Rozłączył się. Jak zwykle żadnego „do widzenia”, prawie w pół słowa. Czasami Wiera odnosiła wrażenie, że za każdym razem spieszno mu, żeby zakończyć z nią rozmowę. Do tego rzadko patrzył jej w oczy, jeśli już, to przelotnie, przez sekundę.
Jednak to dlatego, że zawsze ma przed nosem gęsto zapisany kalendarz i nawet jeśli z kimś rozmawia, stale coś w nim skrobie. Na każdą rozmowę ma przeznaczone tyle i tyle minut. Powiedział, usłyszał co trzeba, i goodbye.
* * *
Nadszedł wieczór. Wiera urządziła się już w nowym miejscu, wysłała maile do przyjaciół. Teraz zdecydowała się zejść do kawiarni, a potem pójść na spacer do parku, porobić zdjęcia. W maju jest jasno do dziesiątej.
Wyszła na korytarz, spojrzała na sąsiednie drzwi, za którymi, jak jej powiedziano, leżała w śpiączce założycielka zakładu.
Jedno ze skrzydeł drzwi było uchylone. Monotonny głos mamrotał coś po francusku. Zaintrygowana Wiera podeszła bliżej.
– La commission chargée de la preparation du plan comprend dix membres choisispour leurs connaissances sur cette maladie. Elle s’appuie sur le travail de huit groupes d’experts, chaque groupe ay ant son theme spécifique[6] – zupełnie bez wyrazu, bez pauz i akcentów mówił, a raczej czytał ktoś piskliwym głosem, nie wiadomo, czy kobieta, czy mężczyzna.
Wiera zorientowała się po chwili, że to artykuł z czasopisma medycznego, coś o komisji francuskiego Ministerstwa Zdrowia do spraw Badań nad Chorobą Alzheimera. Po co go czytają? I przede wszystkim komu? Jej zaciekawienie narastało. Ostatecznie są sąsiadami przez ścianę. Nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli zajrzy, przedstawi się.
Zastukała.
Czytanie nie milkło.
Pewnie nie słyszą.
Zastukała głośniej – bez rezultatu.
Wiera uchyliła drzwi.
– Można?
Zobaczyła duży pokój, coś pomiędzy gabinetem a laboratorium. Wzdłuż jednej ze ścian wyłożonych dębową boazerią stały trzy biurka z teczkami, przedpotopowym komputerem i stosami papierów. Wzdłuż innej ciągnął się pokryty kaflami blat z mikroskopami, kolbami i probówkami. Dwie pozostałe ściany były zastawione regałami – w odstępach pomiędzy książkami stało mnóstwo fotografii w ramkach różnej wielkości. Wiera nie traciła czasu na przyglądanie się całemu temu wyposażeniu, bowiem na samym środku stało szpitalne łóżko, a na nim, pod kroplówką, leżała mumia.
Paląca się na nocnym stoliku lampa oświetlała zasuszoną pergaminową twarz pooraną głębokimi zmarszczkami, ze sterczącym nosem i zapadniętymi oczami. Opadnięte kąciki ust, bezwolnie zwisająca warga. Szyja obwiązana czymś w rodzaju plastikowej obroży, spod której wystawała rurka z zaworem – żeby chora mogła oddychać bezpośrednio przez tchawicę. Najgorsze wrażenie robiły sine żyły oplatające ogoloną czaszkę.
W ogóle pokój wydał się Wierze posępny – z powodu półmroku, migania aparatów, a zwłaszcza z powodu przygarbionej postaci, nie podnoszącej głowy znad czasopisma.
Sądząc po uniformie, był to sanitariusz albo pielęgniarz. Siedział bokiem do drzwi i nie mógł nie zauważyć, że ktoś wszedł, jednak czytania nie przerwał.
–... Les appareils de surveillance aussi se sont modifies..[7] – ciągnął monotonnie.
Wiera przeszła na francuski:
– Przepraszam za najście. Jestem stażystką z Rosji, mam na imię Weronika. Mieszkam tu obok...
Żadnej reakcji.
Człowiek ogólnie wyglądał dziwnie. W grubych okularach, z zaczesanymi do tyłu rzadkimi włosami. Wokół cienkiej szyi miał zbyt obszerny kołnierzyk.
– On nie odpowie – usłyszała miękki głos za sobą.
Niemłoda otyła kobieta, też w niebieskim fartuchu, z tabliczką „MARINA” na piersi, stała w drzwiach i uśmiechała się przyjaźnie.
– Marina Wasiliewna, starsza pielęgniarka. Jestem z Rygi. A pani przyjechała z Moskwy na staż, to już wiem.
Podały sobie dłonie.
– Nie dosłyszy? – spytała Wiera. Nauczyła się nie używać słów typu „głuchy”, „ślepy”, „kaleka”.
– Syndrom Aspergera. Autyzm. Czasami reaguje na bodźce zewnętrzne, ale rzadko. Trzeba dotknąć jego ramienia.
Marina Wasiliewna podeszła do mężczyzny i czule położyła mu rękę na rękawie. Powoli obrócił głowę.
– Emen, niech pan idzie na kolację. Już wpół do dziewiątej. Madame też teraz będzie jeść – powiedziała po francusku z silnym akcentem i wskazała kroplówkę.
Chorej lekko drgnęła powieka. Emen podciągnął rękaw, pochylił się nad łóżkiem i znienacka położył „figurze woskowej” dłoń na twarzy. Pielęgniarka, jakby nigdy nic, zabrała się do wypełniania swoich obowiązków: sprawdziła wskaźniki urządzeń medycznych, poprawiła poduszkę i kołdrę, zmieniła kroplówkę.
– Żebyśmy utrzymali wskaźnik zatrudnienia niepełnosprawnych, musimy mieć w składzie personelu dwie takie osoby – opowiadała siostra, przecierając pachnącą chusteczką kościste ramiona chorej, zapadniętą klatkę piersiową i twarz. Staruszka leżała pod kołdrą zupełnie naga. – Jest też Gilles z zespołem Downa. Pracuje w ogrodzie, kocha kwiaty, nieźle mu idzie. Z Emenem jest trudniej. Może nie trudniej, bo jest cichy i nie stwarza problemów. Pracuje u nas od dawna, nawet nie wiem, ile już lat. Jedyne, co lubi, to siedzieć przy łóżku Madame od rana do wieczora i czytać czasopisma medyczne. Dobrze to na niego wpływa.
– A na nią? Może tak dotykać jej twarzy?
– Jej jest wszystko jedno. – Marina Wasiliewna wzruszyła ramionami. – Już dawno odeszła. Zostało tylko biedne stare ciało, w którym serce nie chce się zatrzymać. Pytałam o to batiuszkę, ojca Leonida. – Znieruchomiała z chusteczką w ręce. – Gdzie jest dusza takich jak Madame? Rozłączyła się z ciałem czy nie? Nie wiem, odpowiedział, to już tylko nasz Pan wie... Emen, czas na kolację – powiedziała po francusku, wskazując zegar. – Jest bardzo punktualny, wszystko robi według grafiku. Je o określonych porach. Na kolację zawsze parówkę z groszkiem. Parówka musi leżeć z lewej strony talerza, groszek z prawej. Przy tym zawsze wie, czy groszku jest więcej, czy mniej niż poprzedniego dnia. Jeśli więcej, to nadmiar odkłada na bok, a jeśli mniej, stuka łyżką. Allez, allez, spóźnisz się. „Emen” to jego inicjały. M.N. Na nic więcej nie reaguje. A i na inicjały nie zawsze...
Nadal nie zwracając uwagi na Wierę, Emen powoli wstał i schował „Przegląd Neurologiczny” do kieszeni. Po idealnie prostej linii, trącając łokciem Marinę Wasiliewnę, skierował się ku drzwiom. Poruszał się przy tym jak Blaszany Drwal z Krainy Oz.
Wiera miała ochotę słuchać gadatliwej pielęgniarki, ale nie mogła dłużej patrzeć na mumię w łóżku-sarkofagu, dlatego zaczęła przechadzać się po pokoju.
Stół wyglądał jak nostalgiczna ekspozycja urządzeń biurowych z połowy lat dziewięćdziesiątych. Komputer 386, pewnie jeszcze z Nortonem Commanderem (Wiera dostała taki w trzeciej klasie), śmieszna drukarka igłowa, monitor z osłoną przeciw promieniowaniu, masywny faks. Według dzisiejszych standardów wszystko to vintage, przedmioty dla kolekcjonerów.
Fotografie na ścianach były świadkami jeszcze bardziej odległej historii. Mężczyźni i kobiety z twarzami, jakich już nie ma. Kapelusze, marynarki z kwadratowymi ramionami. Ktoś malowniczo rozłożył się w hamaku. Ulica starego miasta, na pierwszy rzut oka rosyjskiego, ale nie wiedzieć czemu z hieroglifami na szyldach. Urodziwy brunet, podobny do Hugh Granta, z drewnianą rakietą tenisową, w białym stroju.
Okienka zamkniętego na głucho domu, do którego klucze zaginęły bezpowrotnie. Cudze życie, cudzy czas.
Jedno zdjęcie wyróżniało się na tle pozostałych. Nie przedstawiało scenki rodzinnej ani portretu, tylko jakieś zdarzenie polityczne: ulicą idzie tłum z flagami i transparentami. Co ono tu robi?
– Czyżby brała udział w rewolucji? – spytała Wiera i od razu zrozumiała, że palnęła głupstwo.
Staruszka naturalnie była w wieku zaawansowanym, ale nie aż na tyle.
– Wie pani może, ile miała... to znaczy, ile ma lat?
Marina Wasiliewna odparła:
– Wiem. Łatwo mi było zapamiętać, bo urodziła się w tym samym roku co mój dziadek. W tysiąc dziewięćset piątym.
O, rety! Już sto pięć lat kobiecina żyje na tym świecie. Właściwie żyła dziewięćdziesiąt, mówiąc brutalnie, dalej się nie liczy, ale mimo wszystko jest żywą historią. A raczej półżywą, pomyślała Wiera i sama się ostrofowała. Żart był w złym tonie, powinna się wstydzić.
– A jak się nazywała? Miała przecież imię i otczestwo? W końcu jest Rosjanką.
Starsza pielęgniarka zastanawiała się przez chwilę.
– Jej otczestwa nie znam. Nie wiem, czy je zapisali w karcie. Chyba że nie zwróciłam uwagi. A na imię ma... Aleksandra. Nie, źle mówię, Aleksandryna. Właśnie tak. Jak w piosence.
Dzisiaj znowu śniła mi się śmierć. Odświeżyła mi twarz swoim aromatycznym oddechem, zawołała po imieniu, powiedziała, że pewnego dnia przyjdzie zima i będę mogła odejść, bo wszystko w końcu się wypełni. Miała głos Iwana Iwanowicza – wysoki, lekko zachrypnięty. Twarz też jego, spokojną, z łagodnym uśmiechem. Oczy niewidzące, ale nie ślepe. Wiem dlaczego: jego wzrok zwrócony był nie ku światu, a do wnętrza. Ja też tak patrzę.
Lekko rozchylam powieki, uspokajający sen ulatuje. Zaraz przestanę cokolwiek widzieć, ale, jak zawsze tuż przed przebudzeniem, na ułamek chwili pojawia mi się przed oczami fizjonomia Ichneumona. Cała podryguje, wargi się krzywią, szepczą: „Niech mi pani pomoże, to ja pomogę pani. Inaczej będzie się pani męczyć długie lata – ma pani serce jak dzwon i zdrowe płuca... Nie chce pani? No to proszę podziwiać!”. W lustrze pojawia się odrażająca zniekształcona twarz z cieknącą śliną, ogoloną głową, rozpalonymi oczami. To ostatni obraz, jaki oglądałam, zanim oślepłam. Męczy mnie przez te wszystkie lata.
Po rytualnym ukazaniu się koszmarnej maski jak zwykle się budzę.
Nie przestaję się dziwić, do jakiego stopnia wyrazista jest pamięć ciała. Chce się otrząsnąć ze snu, przeciągnąć, odwrócić głowę, odetchnąć pełną piersią – w żaden sposób nie może pogodzić się z tym, że tego już nie ma i nie będzie. Ale zaraz włącza się mózg, nakazuje się uspokoić. Wszystko jest w porządku, jak zawsze. Dopiero teraz zaczyna się prawdziwe przebudzenie – inne niż u normalnych ludzi.
Ze wszystkich zmysłów do mojej dyspozycji pozostały tylko słuch i węch, przy czym oba się niezwykle wyostrzyły. Wyraźnie słyszę, jak bije serce pielęgniarki zmieniającej kroplówkę, jak mucha pociera łapkami, a lekki przeciąg goni puszek po podłodze. Mój nos bezbłędnie rozpoznaje początek i koniec kwitnienia roślin za oknem, pory dnia i nocy (okazuje się, że pachną zupełnie inaczej), niepowtarzalny zapach każdego człowieka wchodzącego do pokoju.
Rzecz jasna, znałam wcześniej prawo fizjologii, zgodnie z którym kora mózgowa, dzięki swojej niezwykłej zdolności adaptacji, przy blokadzie jednych receptorów przestawia się na inne. Kiedy zostałam pozbawiona wzrokowych, smakowych i częściowo dotykowych źródeł informacji o otoczeniu, hipertroficznie rozwinęły się u mnie inne zmysły. Pamiętam, jak na uniwersytecie prezentowano nam schemat mózgu niewidomego człowieka, w którym odcinek odpowiedzialny za słuch rozrósł się i częściowo rozprzestrzenił na obszary wcześniej zajęte przez korę wzrokową.
Nikt mnie jednak nie uczył, że u całkowicie sparaliżowanego człowieka może rozwinąć się jeszcze jeden zmysł, który nie ma nazwy, bo prawdopodobnie wiedzą o nim tylko chorzy w sytuacji takiej jak ja, a oni nie są w stanie o nim opowiedzieć. Zdaje się, że od urodzenia miałam szczególne predyspozycje, które nie rozwinęłyby się w normalnych warunkach, a tymczasem za sprawą awaryjnej mobilizacji wszystkich zasobów mózgu przeszły szybką ewolucję.
Nie bez przyczyny Iwan Iwanowicz pewnego razu wziął mnie za rękę i nieoczekiwanie zapytał, czy mój zegarek czasem staje bez powodu. Zaskoczona odparłam, że tak. Dlatego nie noszę zegarka: każdy pochodzi tydzień czy dwa i już nadaje się do naprawy. Skinął głową: „Złotych pierścionków też nie noś – mogą się wygiąć albo popękać, dlatego że masz wyostrzony węchosłuch. Jeśli będziesz go rozwijać, nauczysz się, jak ja, węchosłyszeć maść wszystkich stworzeń”.
Kiedy Iwan Iwanowicz nie mógł znaleźć potrzebnego słowa na określenie jakiegoś zjawiska albo pojęcia, z łatwością wymyślał nowe – zgodnie z japońską metodą tworzenia słów z dwóch różnych znaków. W ten sposób z „węchu” i „słuchu” wyszedł mu niezręczny „węchosłuch”. Dziwne, że ten wyrafinowany umysł był tak mało uwrażliwiony na brzmienie języka. Nawiasem mówiąc, pojęcie „maść” też nie było użyte zbyt trafnie. Oznacza bowiem barwę sierści, którą się rejestruje wzrokiem, a zdolność, którą miał na myśli Iwan Iwanowicz, nie ma ze wzrokiem nic wspólnego. Przypuszczam, że u człowieka widzącego węchosłuch w ogóle nie może się wykształcić. Ten rudymentarny zmysł u zdrowych pozostaje w zalążku albo w ogóle się nie pojawia. Żeby się rozwinął, konieczna jest kombinacja specyficznych warunków: odłączenie innych zmysłów, przede wszystkim wzroku, i spore natężenie pola bioenergetycznego, tak jak u mnie. To zresztą zdarza się dość często.
Wiele lat temu, opowiadając mi o węchosłuchu i maści, Iwan Iwanowicz wspominał o aurze otaczającej każdą żywą istotę i nawet niektóre przedmioty. Niestety wiele z tego puszczałam mimo uszu – mój umysł i serce były pochłonięte innymi sprawami. Ile razy potem żałowałam, że nie dość uważnie słuchałam tego człowieka! Pozostawił mi wiele nierozwiązanych albo na poły rozwiązanych zagadek. Rozwikłanie niektórych zajęło mi całe lata i dziesięciolecia; inne pozostały nierozstrzygnięte. O wielu zwyczajnie zapomniałam.
O węchosłuchu na przykład przypomniałam sobie w drugim albo trzecim roku mojej niewoli, kiedy nagle zaczęłam odbierać ludzi jakimś nowym zmysłem, którego nie posiadałam wcześniej. Siostry, lekarze, salowe, wszyscy na swój sposób emanowali czymś niepowtarzalnym i wyjątkowym. Nie od razu umiałam to rozszyfrowywać, ale z czasem dzięki ich promieniowaniu mogłam dowiedzieć się o człowieku więcej niż wcześniej za pomocą wzroku. Po kilku latach zaczęłam czuć kwiaty rosnące w doniczkach na parapecie. Tę nowo zdobytą zdolność nazwałam „biorecepcją”, a promieniowanie roztaczane przez żywe organizmy – „bioemanacją”. Teraz już wiem, co miał na myśli Iwan Iwanowicz, mówiąc, że widzi więcej niż widzący.
Co za fascynujący problem, do tej pory niezbadany przez naukę. Niestety mojego życia na to nie starczyło. Bioemanację i biorecepcję odkryłam, kiedy nie mogłam się już z nikim tym podzielić.
Budzę się: wsłuchuję, chłonę zapachy, ale najbardziej polegam na biorecepcji – rozwinęła się u mnie lepiej niż słuch i węch. Dzięki niej wyczuwam również tych, których nie ma w pokoju. Niestety nie potrafię określić, na jaką odległość działają moje zmysły. Sądzę, że na kilkadziesiąt metrów, i nawet ściany działowe nie osłabiają ich działania.
Z przyzwyczajenia orientuję się: Ichneumon pozostaje w tej samej odległości ode mnie. Nie zbliżył się i nie zniknął. Jego emanację ledwie odczuwam, ale trzyma mnie ona w napięciu. Jakby Ichneumon któryś już rok czaił się w kryjówce, czekając na odpowiedni moment do kolejnego ataku. Jaka byłam ślepa, kiedy jeszcze widziałam! Nazwałam go Ichneumonem z powodu puszystej miękkości jego obejścia i szybkości ruchów. Podczas jednego z naszych ostatnich spotkań, już bezradny, powiedział: „Myśli pani, że nie wiem, jak mnie pani nazywa za moimi plecami? Dla pani nie jestem człowiekiem, tylko ichneumonem. Wobec tego pani jest kobrą. A ichneumon zawsze pokonuje kobrę. Ja panią pokonałem!”. W jego przenikliwych oczach rozbłysnęło poczucie triumfu.
Tak więc Ichneumon jest gdzieś niedaleko.
Piętaszka nie ma w pobliżu.
W pokoju znajdują się dwie kobiety. Jedna to starsza pielęgniarka Marina Wasiliewna, przychodzi do mnie już kilka miesięcy. Nie mam pojęcia, jaki ma kolor oczu i włosów, kształt nosa, ale wiem o niej takie rzeczy, jakich nie zauważy najbardziej przenikliwy obserwator. Tę kobietę przepełnia wewnętrzna niecierpliwość, chciałaby jak najszybciej stąd wyjechać – w domu, w Rydze, bardzo za nią tęsknią. Niedawno weszła w początkową fazę menopauzy i dręczą ją uderzenia gorąca. Jest serdeczna i zdyscyplinowana. W prawym boku nosi źródło niebezpiecznej choroby, która jeszcze nie dała o sobie znać. Gdybym mogła, powiedziałabym jej, żeby szybko zrobiła echografię i badania krwi. Ale w żaden sposób nie mogę pomóc tej dobrej kobiecie o miękkich dłoniach, których troskliwość wyczuwa nawet moja na wpół martwa skóra. Prosiłam Piętaszka, żeby ją ostrzegł, ale zignorował moją prośbę. Zresztą gdyby przekazał ostrzeżenie, Marina Wasiliewna i tak by mu nie uwierzyła.
Druga kobieta to właściwie jeszcze dziewczyna, nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jest tu po raz pierwszy. Głos ma wesoły, melodyjny. Dziwne, że w takim wieku nie otacza jej zapach perfum, a jedynie mydła, szamponu i pasty do zębów. Do tego benzyny i ulicznego kurzu. Niedawno siedziała albo leżała na trawie. Jej aura jest czysta, świeża, bardzo przyjemna. Chociaż... Co to za dziwna, mgliście znajoma fala? Nie potrafię dokładnie określić tego odczucia, ale mam z nią (powiedziała pielęgniarce, że nazywa się Weronika) wiele wspólnego. Niewątpliwie.
Moje bioreceptory wyćwiczone wieloletnią praktyką dość często wychwytują coś głębokiego, czego sama dobrze nie rozumiem. Zamieszkuję pokrowiec ze starej skóry i wsysam z otoczenia informacje, które wymagają analizy.
Być może Weronika jest moją daleką krewną i to podobny zestaw genów wywołuje moją reakcję. Nie byłoby w tym nic dziwnego.
Przed laty przeczytałam artykuł, wyjaśniający sławetne przywiązanie do ojczyzny za pomocą czysto fizjologicznych czynników. Człowiek, którego rodzina od dawna zamieszkuje pewną okolicę, ze wszystkich stron otoczony jest krewnymi, którzy mają podobny zestaw genów, i to być może stwarza dla niego komfortowe środowisko energetyczne. Począwszy od czwartego lub nawet trzeciego stopnia pokrewieństwa tracimy związki rodzinne i nie domyślamy się, jak wielu ludzi wokół nas ma tego samego przodka co my. Jeśli dobrze zapamiętałam wyliczenia, to dwadzieścia procent przedstawicieli danej narodowości jest spokrewnionych ze sobą w szóstym stopniu, czterdzieści procent – w ósmym, a prawie dziewięćdziesiąt procent – w dwunastym. Bardzo prawdopodobne, że z nową Rosjanką mam jakąś wspólną praprababcię. Nawet jeśli tak, nie ma to szczególnego znaczenia.