Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






PIRACI ROZWIJAJĄ ŻAGLE

Tomek powziął ostateczną decyzję Wpadł w ponury nastrój, był gotów na wszystko. Powiedział sobie, że jest sam na świecie; przyjaciele go opuścili, nikt go nie kocha. Gdy się dowiedzą, do czego go popchnęli, może będzie im żal. Chciał się przecież poprawić, ale mu nie dali. Oni tylko patrzyli, jak by go się pozbyć — niech im będzie! Będą, naturalnie, uważali, że to jego wina — proszę bardzo! Czyż człowiek, który jest sam jak palec, ma w ogóle prawo się skarżyć? No, tak, w końcu zmusili go do tego, że będzie wiódł życie zbrodniarza. Nie było wyboru.

Wśród takich rozmyślań zaszedł daleko ulicą Łąkową i dzwonek szkolny, zwiastujący koniec przerwy, ledwie już dolatywał do jego uszu. Załkał na myśl, że już nigdy, przenigdy nie usłyszy tego drogiego mu głosu. Było to bardzo przykre, ale co robić, zmusili go do tego. Wypędzili go w świat, ma głód, chłód i poniewierkę — trudno, już im przebaczył. Płakał rzewnymi łzami.

I wtedy to właśnie natknął się na swego serdecznego druha Joe'ego Harpera. Stalowe wejrzenie przyjaciela świadczyło dobitnie, że waży w sercu jakieś wielkie i straszne zamiary. Nie ulegało wątpliwości, że spotkały się dwie dusze ożywione jedną myślą. Tomek, ocierając łzy rękawem, płaczliwym głosem powiadomił przyjaciela o swym postanowieniu: w domu źle się z nim obchodzono i nikt go nie lubił, wobec czego ucieka za granicę, na wędrówkę po szerokim świecie, aby już nigdy nie wrócić. W końcu wyraził nadzieję, że Joe o nim nie zapomni.

Okazało się jednak, ze Joe chciał prosić Tomka o to samo i że właśnie w tym celu go poszukiwał. Matka dala mu w skórę za to, że wypił śmietanę, a on ani jej nie tknął, ani na oczy nie widział. W ten sposób okazało się, że mamusia ma go dość i chce się go pozbyć. Wobec tego nie było innego wyjścia i musiał ulec woli matki. Teraz będzie szczęśliwa i wcale nie pożałuje, że swego biednego syna wygnała w bezlitosny świat na poniewierkę i śmierć.

Idąc razem i biadając nad swym losem, przyjaciele zawarli nowe przymierze: będą się wspierać jako bracia i nigdy się nie rozłączą, aż do śmierci, która położy kres ich udrękom. Potem zaczęli wspólnie snuć plany na przyszłość.



Joe chciał zostać pustelnikiem, mieszkać w pieczarze na odludziu, żywić się korą z drzew i umrzeć z chłodu, głodu i żalu. Kiedy jednak wysłuchał Tomka, przyznał, że życie zbrodniarza ma swoje dodatnie strony, i zgodził się zostać piratem.

W odległości trzech mil od St. Petersburg, w dół Missisipi, w miejscu gdzie rzeka ma niewiele ponad milę szerokości, leżała długa, wąska, zalesiona wyspa z ławicą od strony miasta. Było to wymarzone miejsce spotkań piratów. Bezludna ta wyspa leżała bliżej drugiego brzegu rzeki, na którym rozciągał się gęsty las, niemal zupełnie niezamieszkany. Wybór padł zatem na Wyspę Jacksona. Kto będzie ofiarą ich korsarskich wypraw, ó tym zupełnie nie myśleli. Następnie wytropili Hucka, który bez namysłu do nich przystał, bo było mu wszystko jedno, jaką zrobi karierę. Rozstali się z tym, że spotkają się w ustronnym miejscu nad brzegiem rzeki, dwie mile powyżej miasta, o godzinie, która im najbardziej odpowiadała, to znaczy o dwunastej w nocy. Stała tam mała tratwa, którą postanowili uprowadzić. Każdy z nich miał przynieść wędkę, haczyki i żywność, którą trzeba było ukraść w sposób najbardziej skryty i zagadkowy, jak przystoi wyrzutkom społeczeństwa.

Zanim zmrok zapadł, wszyscy trzej zdążyli rozpuścić pogłoskę, że „niebawem miasto o czymś się dowie", a uczynili to z niemałą przyjemnością. Każdego, komu udzielili tej nieco mętnej wiadomości, przestrzegali, by „trzymał język za zębami i czekał na to, co będzie".

Około północy zjawił się Tomek z gotowaną szynką i paru drobiazgami. Zatrzymał się w gęstych zaroślach nad urwiskiem nadbrzeżnym, tuż ponad punktem zbornym. Noc była gwiaździsta i cicha. Potężna rzeka leżała nieruchoma jak morze w czasie ciszy. Tomek chwilę nasłuchiwał, ale żaden głos nie mącił milczenia. Potem cicho, lecz wyraźnie gwizdnął.

Odpowiedziano mu z dołu. Gwizdnął jeszcze dwa razy i otrzymał taką samą odpowiedź. Następnie stłumiony głos zapytał:

- Kto idzie?

- Tomek Sawyer, Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód. Wymieńcie swoje nazwiska.

- Huck Finn, Krwawa Ręka, Joe Harper, Postrach Mórz. Tomek zaczerpnął te tytuły ze swojej ulubionej lektury.

- Dobrze. Podać hasło!

W mroku- nocy dwa głosy naraz wypowiedziały ochrypłym szeptem jedno straszne słowo:

-KREW!

Wówczas Tomek kulnął szynkę po urwisku w dół, po czym sam zjechał za nią, rozdzierając sobie po drodze skórę i ubranie. Była tam wprawdzie wygodna ścieżka, która biegła na dół wzdłuż brzegu, ale brakowało jej dwóch zalet: niedostępności i niebezpieczeństwa, tak wysoko cenionych przez piratów.

Postrach Mórz przyniósł połeć słoniny, tak wielki, że omal nie padł pod jego ciężarem. Krwawa Ręka gwizdnął kociołek do gotowania i większą ilość nie dosuszonych liści tytoniu. Przyniósł też garść łodyg kukurydzianych, z których można było zrobić fajki. Poza nim żaden wszakże z piratów nie palił ani nie żuł tytoniu. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód orzekł, że nie można wybrać się w drogę bez ognia. Myśl była cenna, zapałki bowiem należały wówczas do rzadkości. Ujrzeli ogień tlący się na wielkiej tratwie o jakieś sto jardów wyżej, zakradli się więc tam i podwędzili jedną głownię. Zrobili z tego nie lada wyprawę. Po drodze bez przerwy psykali na siebie, zatrzymywali się nagle, przykładając palec do ust, chwytali niby to za rękojeść sztyletu i groźnym szeptem podawali sobie rozkazy, na przykład, żeby „wrogowi", jeśli tylko drgnie, „wpakować ten interes aż po rękojeść", albowiem „umarli milczą jak zaklęci" itd. Wiedzieli aż nadto dobrze, że wszyscy flisacy poszli do miasta i śpią tam lub hulają, ale nie był to dostateczny powód, by piraci zachowali się nie po piracku!

Niebawem odbili od brzegu. Tomek był kapitanem, Huck pracował wiosłem z tyłu, a Joe z przodu tratwy. Kapitan stał na środku, nachmurzył brwi, skrzyżował ręce na piersi, i głuchym, groźnym szeptem wydawał rozkazy:

- Ostrzej do wiatru!

- Tak jest, kapitanie!

- Tak trzymać, trzy-y-mać!

- Tak trzymać, kapitanie!

- Rumb od wiatru!

- Rumb, kapitanie!

Chłopcy bez przerwy sterowali ku środkowi rzeki, nie ulegało więc żadnej wątpliwości, że rozkazy wydawane były jedynie dla „fasonu" i na tym kończyło się ich znaczenie.

- Jakie żagle postawiono?

- Dolne, marsie i bom-kliwer, kapitanie.

- Podnieść bom-bram! Żywo na reje, sześciu chłopców na bom-bram foka. Żywo!

- Rozwinąć bom-bram grota! Stanąć na szoty i brasy! Żywo, chłopaki!

- Tak jest kapitanie!

- Ohej raz! Lewo na burt! Przygotować się do abordażu na statek nieprzyjacielski. Lewo, lewo! Teraz, chłopcy, śmiało naprzód! Tak trzyy-y-mać!

- Tak trzymać, kapitanie!

Tratwa minęła środek rzeki, chłopcy ustawili ją z prądem i przyłożyli się do wioseł. Stan wody nie był wysoki i rzeka płynęła z szybkością dwóch do trzech mil na godzinę. W ciągu trzech kwadransów nikt nie powiedział ani słowa. Tratwa mijała właśnie St. Petersburg. Na dalekim brzegu po drugiej stronie niezmierzonej toni usianej gwiazdami mrugało kilka światełek, wskazując, gdzie leży miasteczko, spowite w błogim śnie i nieświadome wielkich wydarzeń, jakie rozgrywają się na rzece. Czarny Mściciel stał wciąż ze skrzyżowanymi rękami, „rzucając ostatnie spojrzenia" miejscu swych dawnych radości i niedawnych cierpień. Och, żeby Ona mogła go zobaczyć, jak płynie po wzburzonym morzu i bez trwogi w sercu stawia czoło niebezpieczeństwom i śmierci, jak z gorzkim uśmiechem na ustach idzie na pewną zgubę. Wyobraźnia Mściciela bez najmniejszego wysiłku przesunęła Wyspę Jacksona tak, że nie było jej widać z miasta, dzięki czemu mógł posłać miastu swe „ostatnie spojrzenie", a uczynił to z sercem złamanym i zarazem szczęśliwym. Pozostali piraci również rzucali „ostatnie spojrzenia" i czynili to tak długo, że niewiele brakowało, a prąd byłby ich poniósł za wyspę. W porę jednak odkryli niebezpieczeństwo i sprawnie je odwrócili. Około drugiej nad ranem tratwa osiadła na mieliźnie, dwieście jardów powyżej przylądka wyspy. Chłopcy brodzili po wodzie tam i z powrotem, póki nie przenieśli ładunku na ląd. Na tratwie znalazł się stary żagiel. Rozpięli go na kształt namiotu w zacisznym miejscu w zaroślach, aby osłonić zapasy żywności. Sami postanowili sypiać pod gołym niebem - zwłaszcza że była pogoda - jak przystało ludziom poza nawiasem społeczeństwa.

Weszli w ciemną gęstwinę lasu na jakieś trzydzieści kroków i pod olbrzymią kłodą rozpalili ognisko. Usmażyli, patelnię słoniny na kolację i zjedli połowę kukurydzianych placków, jakie ze sobą przynieśli. Wspaniała to była rzecz taka uczta pierwotnych ludzi w dziewiczym lesie, na niezbadanej i bezludnej wyspie, z dala od ludzkich siedzib. Postanowili więc, że nigdy już nie wrócą na łono cywilizacji.

Buchające płomienie oświetlały ich twarze i rzucały czerwone blaski na kolumnadę drzew tej leśnej świątyni, na lśniące, jakby lakierowane liście i girlandy winorośli.

Gdy zniknął ostatni kawałek słoniny i pochłonięta została ostatnia porcja placka kukurydzianego, chłopcy niezmiernie zadowoleni, rozciągnęli się na trawie. Można było znaleźć chłodniejsze miejsce, ale nie mogli sobie odmówić niecodziennej przyjemności wygrzewania się przy obozowym ognisku. - Ale wesoło, co? - rzekł Joe.

- Klawo! - odparł Tomek. - Co by powiedzieli chłopcy, gdyby nas tu zobaczyli?

- Co by powiedzieli? Życie by oddali, żeby być razem z nami, no nie, Huck?

- Owszem - zgodził się Huck. - W każdym razie mnie się to podoba. Nie trzeba mi nic więcej. Dawniej nigdy nie mogłem najeść się do syta, a poza tym nikt tutaj nie będzie się czepiał człowieka i wiercił mu dziury w brzuchu.

- To raj, nie życie! - zawołał Tomek. - Nie trzeba rano wstawać, iść do szkoły, myć się i zajmować tylu innymi bzdurami. Widzisz, Joe, pirat na lądzie nie robi w ogóle nic, a taki pustelnik musi się bez przerwy modlić i jakież on może mieć rozrywki, jeśli ciągle jest sam?

- Tak, to prawda - zgodził się Joe. - Widzisz, ja o tym nie pomyślałem. Ale teraz, gdy już zasmakowałem w tym życiu, tysiąc razy wolę być piratem.

- Widzisz - ciągnął Tomek. - W dzisiejszych czasach pustelnicy to już nie to co dawniej, a piraci są zawsze poważani. A przy tym pustelnik musi spać na miejscu tak twardym, żeby go wszystkie kości bolały, chodzić w worku; posypywać głowę popiołem, wystawać na deszczu i...

- Dlaczego musi chodzić w worku i posypywać głowę popiołem? -zapytał Huck.

-Nie wiem. Ale musi. Pustelnicy zawsze tak robią. Ty byś też musiał, gdybyś był pustelnikiem.

- Gdyby mi się chciało - wtrącił Huck.

- Jak to, a cóż byś robił?

- Nie wiem, ale tego bym nie robił.

- Ależ Huck, musiałbyś! Jakżebyś się od tego wykręcił?

- No jak, po prostu bym nie wytrzymał i zwiał.

- Zwiał! Tobyś był ofermą, a nie pustelnikiem. Wstydu byś sobie narobił!

Krwawa Ręka nie odpowiedział, bo co innego piał do roboty. Właśnie wydrążył głąb kukurydziany, przymocował do niego cybuch z łodygi i tę fajkę nabił liśćmi tytoniu. Potem położył na wierzchu rozżarzony węgielek i otoczył się chmurą wonnego dymu. Oblicze Hucka promieniało rozkoszą. Inni piraci zazdrościli mu tego wspaniałego nałogu i skrycie postanowili, że w najbliższym czasie pójdą w jego ślady.

- A co właściwie mają piraci do roboty? - zapytał Huck.

- Och - odrzekł Tomek - klawe mają życie. Zdobywają okręty i puszczają je z dymem, a pieniądze zabierąjąi zakopują na swojej wyspie,' na uroczyskach, gdzie strzegą ich duchy i różne takie, a na okręcie wszystkich mordują i siup! Z deski wyrzucają do morza.

- Ale kobiety zabierają na wyspę - powiedział Joe - kobiet nie zabijają.

-Nie - przyznał Tomek. - Kobiet nie zabijają, są na to zbyt szlachetni. I kobiety są zawsze piękne.

- A jak fajno są ubrani! No nie! Samo złoto, srebro i diamenty! - wtrącił Joe z zachwytem.

- Kto? - zapytał Huck.

- Jak to kto, piraci. Huck ze smutkiem obejrzał swe ubranie,

- Zdaje mi się, że moje ubranie nie pasuje do pirata - rzekł z żalem. Ale innego nie mam.

Obaj koledzy wytłumaczyli mu jednak, że piękny strój prędko się znajdzie, gdy tylko rozpoczną burzliwe życie korsarskie. Dali mu do zrozumienia, że jego nędzne łachmany wystarczą od biedy, na początek, choć nie ukrywali, że zamożni piraci zwykli przystępować do dzieła od razu w odpowiednim stroju.

Rozmowa poczęła się rwać i sen zaczął kleić powieki małych włóczęgów. Fajka wypadła z dłoni Krwawej Ręki, który zasnął snem sprawiedliwego i zmęczonego. Nie tak łatwo poszło Postrachowi Mórz i Czarnemu Mścicielowi Hiszpańskich Wód. Pacierze odmówili po cichutku i leżąc, bo nie było tutaj nikogo, kto by im kazał uklęknąć i modlić się głośno. Prawdę mówiąc, mieli zamiar w ogóle się nie modlić, ale bali się posunąć aż tak daleko, bo wtedy mógłby ich spalić nagły piorun, posłany im z nieba. Potem, gdy już zaczęli się plątać na granicy snu, zjawił się nieproszony gość i nie chciał się odczepić. Było to sumienie. Zaczęli odczuwać niewyraźną obawę, że może źle zrobili uciekając z domu. Potem przypomniało im się skradzione mięso, to już była prawdziwa męka. Starali się odegnać precz głos sumienia przypominając mu, że przecież tyle już razy ściągali słodycze i jabłka, ale sumienie nie dawało się zagłuszyć tak słabymi argumentami. W końcu doszli do wniosku, że fakty są uparte i że kto bierze łakocie, ten je „podwędza", a kto bierze słoninę, szynkę i inne wartościowe rzeczy, dopuszcza się pospolitej kradzieży, wyraźnie zabronionej w dziesięciu przykazaniach. W głębi ducha postanowili więc, że jak długo trudnić się będą korsarskim rzemiosłem, nigdy nie splamią się zbrodnią kradzieży. Wówczas sumienie zgodziło się na zawieszenie broni i nasi niekonsekwentni piraci zapadli w błogi sen.


Date: 2015-12-18; view: 762


<== previous page | next page ==>
SUMIENIE NIE DAJE TOMKOWI SPOKOJU | SZCZĘŚLIWY OBÓZ PIRATÓW
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.008 sec.)