Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






POPISY W SZKÓŁCE NIEDZIELNEJ

Słońce wzeszło nad spokojną ziemią i słało - niczym błogosławieństwo - swe promienie cichemu miasteczku. Po śniadaniu ciocia Polcia odprawiła domowe nabożeństwo. Rozpoczęło się ono modlitwą, która była niby budowla wzniesiona z potężnych warstw cytatów z Pisma Świętego, spojonych denka zaprawą murarską własnych pomysłów ciotki. Ze szczytu tej budowy, niby z góry Synaj, ciotka rzuciła groźny rozdział z Pięcioksięgu Mojżesza.

Następnie Tomek „przepasał swe lędźwie" (mówiąc językiem cytatów) i zaczął wbijać sobie w głowę wersety z Biblii Sid nauczył się tego jeszcze przed paru dniami. Tomek skupił wszystkie siły, by wyuczyć się na pamięć pięciu wersetów. Wybrał je z Kazania na Górze, bo w całej Biblii nie mógł znaleźć krótszych. Po upływie godziny wyrobił sobie ogólne pojęcie o tych sprawach, ale nic ponadto, gdyż umysł jego wędrował w tym czasie po rozległych obszarach myśli ludzkiej, a ręce zajęte były czynnościami, które nie sprzyjały skupieniu uwagi. Mary wzięła książkę, by go przesłuchać, a Tomek począł szukać drogi we mgle:

- Błogosławieni... e... e...

- Ubodzy...

- Tak, ubodzy. Błogosławieni ubodzy... e... e...

- Duchem...

- Duchem. Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem... albowiem... oni...

- Ich...

- Albowiem ich... Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem, albowiem...

- Oni...

- Albowiem oni... oni...

- Bę...

- Albowiem oni bę... Nie wiem, co dalej!

- Będą!

- Aha, będą! Albowiem oni będą... albowiem oni będą... e... e... będą cierpieć... e... e... błogosławieni, którzy będą... albowiem oni... e... e... oni będą cierpieć, albowiem będą... e... e... Ale co będą? Czemu mi nie podpowiadasz, Mary? Ach, jakaś ty podła!

- Tomku, głowo do pozłoty! Nie chcę ci dokuczać, ale musisz się jeszcze uczyć. Głowa do góry, na pewno dasz sobie radę, a jak się nauczysz, podaruję ci coś pięknego! No, a teraz bądź dobrym chłopcem.

- No, dobrze. A co to takiego? Powiedz mi, Mary!

- Cierpliwości, Tomku. Wiesz, że jak mówię, że będzie coś pięknego, to będzie.

- Zgoda, Mary. Dobrze, wkuwam na nowo.

I rzeczywiście zaczął kuć, a pod podwójnym naciskiem ciekawości i spodziewanej nagrody czynił to z takim zapałem, że osiągnął wspaniałe wyniki.



Mary podarowała mu nowiutki scyzoryk marki Barlow, wartości dwunastu i pół centa. Dreszcz radości obleciał Tomka i wstrząsnął nim do głębi. Co prawda, nic tym scyzorykiem nie można było przekroić, ale przecież był to „oryginalny" Barlow, a to znaczyło niesłychanie dużo. Na jakiej podstawie chłopcy z Zachodu twierdzili, że bywają falsyfikaty, i to znacznie gorsze od oryginalnej broni marki Barlow, doprawdy jest i chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Tomek zdążył naciąć nim kredens i już się zabierał do komody, kiedy polecono mu ubrać się do szkółki niedzielnej.

Mary nalała wody do blaszanej miednicy i dała mu kawałek mydła. Tomek wyszedł przed dom i postawił miednicę na ławeczce. Następnie zanurzył mydło w wodzie i odłożył je na bok, potem zakasał rękawy, wylał po cichu wodę na ziemię, wrócił do kuchni i zaczął starannie wycierać twarz ręcznikiem, wiszącym za drzwiami. Ale Mary "odebrała mu ręcznik i powiedziała:

- Czy ci nie wstyd, Tomku? Nie bądź taki. Przecież woda ci nie zaszkodzi.

Tomek trochę się zmieszał. Mary znów nalała wody na miednicę. Stał nad nią chwilę, zbierając się na odwagę. Wreszcie westchnął głęboko i zaczął się myć. Kiedy wrócił do kuchni i z zamkniętymi oczami, po omacku, szukał ręcznika, ściekające z twarzy mydliny i woda były chlubnym świadectwem jego czynu. Lecz kiedy wynurzył się z ręcznika, wygląd jego nie był jeszcze zadowalający, gdyż miejsce wolne od brudu urywało się nagle na brodzie i koło uszu, tworząc rodzaj maski. Poza tą linią, od czoła po bokach i w dół, aż do karku, rozciągały się olbrzymie połacie czarnej, nie nawodnionej gleby. Wówczas Mary sama wzięła go w obroty, a gdy skończyła, Tomek wyglądał cały jak człowiek bez różnic w kolorze skóry. Mokre włosy Tomka starannie uczesano szczotką, nadając krótkim kędziorkom wygląd symetryczny i piękny. (Gdy nikt nie widział, Tomek nie szczędząc trudu, wygładzał swe kędziorki, aby przylegały do głowy, uważał bowiem loki za rzecz niemęską i w ogóle bardzo cierpiał z tego powodu). Potem Mary wyjęła z szafy ubranie, które Tomek od dwóch lat wkładał tylko w niedzielę - nazywało się ono po prostu „drugim ubraniem". (W ten sposób dowiedzieliśmy się, ile Tomek miał strojów). Gdy się ubrał, Mary doprowadziła do porządku jego toaletę: zapięła mu bluzkę aż po szyję, obciągnęła i wygładziła na plecach wielki kołnierz marynarski, oczyściła Tomka szczotką i włożyła mu na głowę słomkowy kapelusz w cętki. Wyglądał teraz bardzo dobrze, a czuł się bardzo źle. Zawsze gdy się umył i porządnie ubrał, dostawał gęsiej skórki. Miał nadzieję, że Mary zapomni o bucikach; nadzieja okazała się płonna. Wysmarowała je łojem, jak zwykle, i przyniosła Tomkowi. Stracił cierpliwość i oświadczył, że ciągle zmusza się go do robienia tego, czego nie lubi. Wówczas Mary przemówiła mu do sumienia:

- Tomciu, bądź grzecznym chłopcem.

Mrucząc coś pod nosem włożył buciki. Mary ubrała się szybko i cała trójka udała się do kościoła, którego Tomek z całego serca nie znosił. Za to Mary i Sid bardzo lubili tam chodzić.

Szkółka niedzielna trwała od dziewiątej do pół do jedenastej, potem zaczynało się nabożeństwo. Dwoje z tej trójki zostawało potem z własnej woli na kazaniu, trzeci też zostawał - ale z innych, ważniejszych powodów. Ławki kościelne, twarde i z wysokim oparciem, mogły pomieścić koło trzystu osób. Budynek był mały i skromny. Wznosiło się nad nim coś jakby pudło zbite z sosnowych desek, wyobrażające dzwonnicę, W drzwiach Tomek zwolnił kroku, by się porozumieć z kolegą, również odświętnie ubranym.

- Słuchaj, Bill, masz żółtą karteczkę? -Tak.

- Co chcesz za nią?

- A co dasz?

- Miętówkę i haczyk do wędki.

- Pokaż.

Tomek pokazał. Towar był dobry i chłopcy dobili targu. Potem Tomek oddał dwie białe kule do gry za trzy czerwone kartki, a inne drobiazgi za dwie niebieskie. Czatował na chłopców wchodzących do kościoła i przez kwadrans skupywał w ten sposób kartki w różnych kolorach. Wreszcie wkroczył do kościoła z całą bandą schludnie ubranych, ale hałaśliwych chłopców i dziewcząt, usiadł w ławce i od razu wszczął awanturę z pierwszym chłopcem, który mu się nawinął pod rękę. Nauczyciel, poważny pan w starszym wieku, musiał ich uspokoić, ale ledwie się odwrócił, Tomek pociągnął za włosy chłopca siedzącego przed nim. Chłopiec obejrzał się, lecz Tomek siedział już z niewinną miną, zatopiony w swej książce. Potem, chcąc usłyszeć głośne „au", ukłuł innego chłopca szpilką i po raz drugi został zgromiony przez nauczyciela. W ogóle cała klasa Tomka udała się: była niespokojna, hałaśliwa i oporna. Gdy przyszło do wygłaszania wersetów z Biblii, żaden nie umiał lekcji i każdemu trzeba było podpowiadać. Wreszcie każdy jakoś dobrnął do końca i dostał w nagrodę małą niebieską karteczkę z cytatem z Pisma Świętego. Była to zapłata za wygłoszenie dwóch wersetów. Dziesięć niebieskich kartek stanowiło równowartość jednej czerwonej i mogły być na nią wymienione; dziesięć czerwonych równało się jednej żółtej; za dziesięć żółtych dyrektor dawał skromnie oprawioną Biblię (która w owych dawnych, dobrych czasach kosztowała czternaście centów). Ciekaw jestem, ilu z moich czytelników zdobyłoby się na tyle pilności i poświęcenia, by się wyuczyć na pamięć dwóch tysięcy wierszy, gdyby nawet mieli za to dostać Biblię z ilustracjami Dorégo? A jednak Mary nabyła w ten sposób dwie Biblie, owoc wytrwałej pracy dwóch lat, a pewien młodociany Niemiec zafasował ich cztery czy pięć. Raz wyrecytował on jednym tchem trzy tysiące wersetów i nawet się nie zająknął. Aliści mózg jego nie wytrzymał takiego obciążenia i od tego dnia zupełnie zidiociał. Ciężki to był cios dla niedzielnej szkółki, bo dyrektor cieszył się bardzo, gdy na uroczystościach szkolnych, przy gościach, chłopiec ten „wyłaził ze skóry" -jak to określał Tomek. Tylko starsi chłopcy potrafili przechowywać karteczki i wytrwale wbijać sobie w głowę wersety tak długo, póki nie zdobyli Biblii; nic więc dziwnego, że wręczenie tej nagrody było rzadkim i pamiętnym wydarzeniem. Szczęśliwiec stawał się bohaterem dnia, toteż w sercach wszystkich chłopców zapalał się ogień ambicji, który nieraz gasł dopiero po kilku tygodniach. Najprawdopodobniej Tomek nigdy nie łaknął samej nagrody, ale nie ulega wątpliwości, że serce jego rwało się do sławy i blasku zwycięzcy.

Dyrektor stanął przed amboną. W ręce trzymał zamknięty psałterz, założony wskazującym palcem. Wezwał dzieci do uwagi. Kiedy dyrektor szkółki niedzielnej wygłasza swą zwykłą, krótką naukę, psałterz jest w jego ręku tak nieodzowny jak nuty w ręku śpiewaczki, która stoi na estradzie koncertowej i śpiewa solo. Dlaczego tak jest, pozostanie tajemnicą, bo obie te ofiary losu nigdy nie zaglądają ani do psałterza, ani do nut.

Dyrektor był szczupłym trzydziestopięcioletnim jegomościem, z ryżą kozią bródką i krótko podstrzyżonymi rudymi włosami. Nosił sztywny, stojący kołnierzyk, którego brzeg sięgał mu do uszu, a ostre, wygięte końce dotykały kącików ust. Było to coś w rodzaju parkanu, zmuszającego dyrektora do patrzenia prosto przed siebie i do obracania się całym ciałem, gdy pragnął spojrzeć w bok. Brodę podpierał rozłożysty krawat szerokości biletu bankowego, z frędzlami na końcu. Noski jego butów były, według ówczesnej mody, Wygięte w górę, na kształt płozów sań. W owych czasach młodzież osiągała ten efekt siedząc cierpliwie i z samozaparciem całymi godzinami pod ścianą i przyciskając do niej końce butów. Pan Walters minę miał bardzo poważną, a serce szczere i zacne. Do spraw i miejsc świętych odnosił się z takim szacunkiem i uważał je za tak dalekie od spraw tego świata, że w szkółce niedzielnej mimo woli przybierał inny glos, bardziej odświętny niż zwykle. Zaczął w te słowa:

- A teraz, moje dziatki, usiądźcie sobie prościutko i grzeczniutko i w skupieniu ducha posłuchajcie mnie przez małą chwileczkę. Tak, doskonale. Tak powinni się zawsze zachowywać grzeczni chłopcy i grzeczne dziewczynki. Ale tam jedna dziewczynka wygląda przez okno. Pewnie jej się wydaje, że widzi mnie gdzieś tam za oknem - siedzę sobie na drzewie i przemawiam do ptasząt. (Śmiech uznania). Pragnę wam powiedzieć, że serce mi rośnie, gdy widzę tyle czystych i niewinnych twarzyczek, które zebrały się tutaj, aby uczyć się czynić dobrze i żyć cnotliwie...

I tak dalej, i tak dalej. Nie trzeba tu powtarzać dalszego ciągu kazania. Niczym bowiem nie różniło się od innych, tak dobrze nam znanych. Ostatnią część przemówienia zakłóciło wznowienie przez niektórych niedobrych chłopców nieprzyjacielskich kroków i innych rozrywek, a także wiercenie się i szepty, które zataczały coraz szersze kręgi, podmywając wreszcie podnóża takich samotnych i niewzruszonych skał jak Sid i Mary. Ale gdy głos pana Waltersa zaczął tracić na sile, zrobiło się cicho jak w kościele i koniec kazania został przyjęty z niemą wdzięcznością.

Znaczna część szeptów wywołana została przez dość niezwykłe zdarzenie: przybycie gości. Adwokat Thatcher zjawił się w towarzystwie jakiegoś zgrzybiałego staruszka, przystojnego i postawnego mężczyzny w średnim wieku, o włosach przyprószonych siwizną, oraz godnej damy, która była niewątpliwie małżonką tego ostatniego. Dama prowadziła za rękę dziewczynkę.

Tomek był niespokojny - dręczyła go rozterka wewnętrzna i trapiły wyrzuty sumienia. Nie mógł spojrzeć w oczy Amy Lawrence, nie mógł wytrzymać jej rozkochanych spojrzeń. Ale gdy zobaczył nowo przybyłą dziewczynkę, dusza jego od razu zapłonęła szczęściem. Natychmiast zaczął się ze wszech sił popisywać: szturchał chłopców, targał ich za włosy, wykrzywiał się - słowem, robił, co mógł, aby oczarować dziewczynkę i zdobyć jej uznanie. Jedno tylko ziarnko goryczy zatruwało jego radość: wspomnienie upokorzenia, jakiego doznał w ogrodzie swego anioła. Ale fale szczęścia szybko zmyły to ziarnko.

Gości usadzono na honorowych miejscach, a pan Walters zaraz po zakończeniu swego przemówienia przedstawił ich dzieciom. Mężczyzna w średnim wieku okazał się niezwykłą osobistością. Był nim ni mniej, ni więcej, tylko sędzia hrabstwa, a zarazem najdostojniejsza osoba, jaką dzieci widziały w swym życiu. Były ciekawe, z jakiej gliny jest ulepiony, raz chciały, żeby ryknął strasznym głosem, to znów bały się, że ryknie naprawdę. Przybył z Konstantynopola, oddalonego o dwanaście mil od miasteczka, wiele więc podróżował i znał świat. Oczy jego widziały gmach sądu hrabstwa, o którym to gmachu chodziły słuchy, że ma dach kryty blachą. Lęk boży, jaki budziły te myśli, znalazł wyraz w wymownym milczeniu i w rzędach oczu wlepionych w sędziego. A więc to był wielki sędzia Thatcher, brat miejscowego adwokata! Jeff Thatcher od razu wystąpił naprzód, aby pokazać wszystkim, że łączą go zażyłe stosunki z wielkim mężem, i żeby cała szkoła pękła z zazdrości. Gdyby słyszał szepty kolegów, byłyby mu one cudowną muzyką.

- Patrz, Jim! Idzie do niego. Zobacz, podaje mu rękę, naprawdę podaje mu rękę! Jasny gwint! Chciałbym być teraz Jeffem!

Teraz pan Walters zaczął się popisywać. Krzątał się jak mrówka, urzędował, wydawał polecenia, wyrokował - wszędzie go było pełno. Bibliotekarz też się popisywał - biegał tam i z powrotem z pełnym naręczem książek, wzniecając okropny hałas i zamęt co zresztą stanowi ulubione zajęcie różnych gryzipiórków. Młode nauczycielki popisywały się, pochylając się ze słodkim uśmiechem nad swoimi wychowankami, których przed chwilą targały za uszy. Z wdziękiem podnosiły palce, by pogrozić niedobrym chłopczykom, a grzecznych czule głaskały po główkach. Młodzi nauczyciele popisywali się w ten sposób, że udzielali delikatnych upomnień, łagodnymi środkami zabiegali o utrzymanie powagi i okazywali dowody czułej troski o dyscyplinę, Niemal zaś wszyscy nauczyciele i ich koleżanki nagle zaczęli zaglądać do szafy z książkami, która stała obok ambony. Szukali tam czegoś po kilka razy (i za każdym razem podchodzili tam jakby niechętnie). Dziewczynki popisywały się rozmaicie, a chłopcy robili to z takim zapałem, że w kościele aż pociemniało od latających papierowych kul i kurzu, jaki wzbił się nad walczącymi. A ponad tym wszystkim siedział wielki mąż, rozjaśniał cały kościół swym majestatycznym sędziowskim uśmiechem i grzał się w słońcu własnej wielkości - bo i on się wygłupiał.

Jednego tylko brakowało panu Waltersowi do bezgranicznego szczęścia - nie miał komu wręczyć nagrody w postaci Biblii, nie mógł wystawić na pokaz cudownego dziecka. Wprawdzie niektórzy uczniowie mieli po kilka żółtych karteczek, ale żaden nie miał tyle, ile trzeba - pan Walters obszedł już wszystkich prymusów. Oddałby teraz nie wiadomo co, byle mieć pod ręką owego chłopca, Niemca, tylko ze zdrową głową.

I właśnie w chwili, gdy już wszelka nadzieja umarła, wystąpił Tomek Sawyer ze swoimi kartkami: dziewięć żółtych, dziewięć czerwonych i dziesięć niebieskich... i zażądał Biblii. Był to grom z jasnego nieba. Na to, że zgłosi się Tomek, pan Walters nie liczył, nawet gdy myślał o tym, co się może zdarzyć w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Ale fakty mówiły same za siebie - leżały przed nim kwity, które sam wystawił, i trzeba było płacić wedle ich wartości. Tomek został zaproszony na wyżyny, na których siedział pan sędzia i inni wybrańcy losu, a główna kwatera podała wielką nowinę do publicznej wiadomości. Było to najbardziej niesłychane zdarzenie ostatnich dziesięciu lat. Wrażenie było tak ogromne, że pod jego wpływem nowy bohater w oczach publiczności wzniósł się na wyżyny sędziowskie, i szkoła podziwiała teraz, zamiast jednego, aż dwa bóstwa. Zazdrość pożerała chłopców, ale najstraszniejsze męki cierpieli ci, którzy za późno zrozumieli, że sami przyczynili się do zdobycia przez Tomka sławy, której mu teraz zazdrościli. Przecież przehandlowali swe kartki za bogactwa, które zdobył kupcząc przywilejem bielenia płotu. Sami sobą gardzili, że dali się nabrać cwanemu oszustowi i skusić chytremu wężowi.

Wręczenie nagrody Tomkowi odbyło się z takimi objawami czułości, na jakie dyrektor mógł się w danych warunkach zdobyć. A jednak tym serdecznościom niedostawało natchnienia, bo nieszczęsny dyrektor czuł przez skórę, że tkwi w tym jakaś tajemnica, która może nie zniosłaby światła dziennego. Było coś wprost niedorzecznego w tym, że właśnie ten chłopiec zgromadził w swym magazynie dwa tysiące snopków mądrości biblijnej - nawet tuzin by się tam nie zmieścił, to pewne.

Amy Lawrence była dumna i szczęśliwa. Chciała, żeby Tomek poznał to po jej twarzy, ale on nawet na nią nie spojrzał. Zdziwiła się, potem nieco się zaniepokoiła, następnie przyszło mgliste podejrzenie, zniknęło i znów powróciło. Zaczęła go śledzić - jedno ukradkowe spojrzenie powiedziało jej wszystko. Wówczas serce jej pękło, ogarnęła ją zazdrość i gniew, łzy błysnęły w oczach - znienawidziła cały świat. A najwięcej Tomka (tak jej się zdawało).

Tomek został przedstawiony panu sędziemu, ale język stanął mu kołkiem. Z trudem łapał powietrze, a serce trzęsło się jak galareta - trochę z powodu przerażającej wielkości tego męża, przede wszystkim jednak dlatego, że był to jej ojciec. Gdyby było ciemno, najchętniej upadłby przed nim na kolana i zaczął się do niego modlić. Sędzia położył rękę na głowie Tomka, nazwał go dzielnym malcem i zapytał, jak się nazywa. Chłopiec zająknął się, nie mógł złapać tchu, wreszcie wykrztusił.

- Tomek.

- Ale nie, nie Tomek, tylko...

- Tomasz.

- No widzisz. Ale zdaje mi się, że jeszcze czegoś brakuje. Tomasz - to bardzo ładnie, ale sądzę, że jeszcze jakoś się nazywasz i to właśnie mi powiesz.

- Powiedz panu sędziemu swoje nazwisko, Tomaszu - wtrącił się pan Walters - i mów panie sędzio. Nie należy zapominać o dobrym wychowaniu,

- Tomasz Sawyer, panie sędzio.

- No oczywiście. Grzeczny chłopiec, dzielny chłopiec, bardzo dzielny malec. Dwa tysiące wierszy to dużo, bardzo, bardzo dużo. Nigdy nie pożałujesz swego trudu. Wiedza bowiem jest najcenniejszą rzeczą w świecie. Ona to czyni ludzi wielkimi i dobrymi. Ty, Tomaszu, też zostaniesz kiedyś wielkim i dobrym człowiekiem, a wówczas spojrzysz wstecz i powiesz: „Wszystko to zawdzięczam temu, że w dzieciństwie miałem wielkie szczęście uczyć się w szkółce niedzielnej. Wszystko to zawdzięczam moim drogim nauczycielom, którzy pokazali mi drogę do wiedzy, wszystko to zawdzięczam zacnemu panu dyrektorowi, który dodawał mi otuchy, czuwał nade mną i dał mi tę piękną Biblię, tę wspaniałą Biblię, abym ją zachował na własność, na całe życie. Wszystko zawdzięczam dobremu wychowaniu!" Tak będziesz mówił, Tomaszu, i za żadne pieniądze nie oddasz tych dwóch tysięcy wierszy, za żadne pieniądze! A może teraz powiesz mnie i tej pani coś z tych rzeczy, których się nauczyłeś? Na pewno powiesz. Bo my jesteśmy dumni z chłopców, którzy się dobrze uczą. Otóż zapewne znasz imiona dwunastu apostołów. Może wymienisz nam tych dwóch, którzy najpierw zostali wybrani?

Tomek przez cały czas kręcił guzik i patrzył baranim wzrokiem. Teraz zaczerwienił się i spuścił oczy. Panu Waltersowi zrobiło się słabo. Mówił sobie, że przecież nie jest możliwe, aby ten chłopiec mógł odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Co też skusiło sędziego, żeby go pytać? Czuł się jednak w obowiązku coś powiedzieć.

- Odpowiedz panu sędziemu, Tomaszu - powiedział -,nie bój się. Tomek milczał.

- Ale mnie na pewno powiesz - powiedziała pani. - Pierwszymi apostołami byli...

- DAWID I GOLIAT!

Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na koniec tej sceny.


Date: 2015-12-18; view: 829


<== previous page | next page ==>
TOMEK BAWI SIĘ, WALCZY i ZNIKA. | CHRZĄSZCZ I JEGO OFIARA
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)