Grabarze ułożyli kwiaty na tyłach karawanu. Tylne elektryczne okno podniosło się i zatrzasnęło ze szczękiem. Louis wrócił w miejsce, gdzie czekała córka i razem podeszli do hondy. Ojciec trzymał łokieć córeczki tak, by nie pośliznęła się w swych odświętnych butach na skórzanych podeszwach. Wokół ożywały silniki samochodów.
- Czemu wszyscy włączają światła, tatusiu? - spytała Ellie. - Czemu włączają światła w dzień?
- Robią to - zaczął Louis i usłyszał, jak głucho brzmi jego głos - by uczcić pamięć zmarłej, Ellie. - Włączył reflektory hondy. - Ruszajmy.
Jechali już do domu po zakończeniu ceremonii pogrzebowej (w rzeczywistości odprawiano ją w małej kaplicy cmentarza Mount Hope; grób dla Normy miał zostać wykopany dopiero na wiosnę), gdy Ellie nagle wybuchnęła płaczem.
Louis zerknął na nią, zaskoczony, lecz niezbyt zaniepokojony.
- Co się stało, Ellie?
- Nie będzie już ciasteczek - wyszlochała Ellie. - Ona piekła najlepsze owsiane ciasteczka na świecie, ale więcej ich nie upiecze, bo nie żyje. Tatusiu, czemu ludzie muszą umierać?
- Tak naprawdę to nie wiem - odparł Louis. - Chyba żeby zrobić miejsce nowym ludziom. Małym, jak ty i twój brat Gage.
- Nigdy nie wyjdę za mąż, nie będę się kochać, nie będę miała dzieci - oznajmiła Ellie, płacząc jeszcze mocniej. - Wtedy może mnie to nie spotka. Śmierć jest straszna. Jest zła!
- Ale stanowi koniec cierpienia - odrzekł cicho Louis. - A jako lekarz widzę wiele cierpienia. Przyjąłem tę posadę na uniwersytecie także dlatego, że miałem dosyć oglądania go co dzień. Młodzi ludzie często czują ból... czasem wielki ból... ale to niezupełnie to samo co cierpienie.
Zawiesił głos.
- Wierz lub nie, słonko, kiedy ludzie stają się bardzo starzy, śmierć nie zawsze wydaje im się zła czy przerażająca, jak teraz tobie. Poza tym masz przed sobą jeszcze mnóstwo, naprawdę mnóstwo lat.
Ellie popłakała chwilę, potem pociągnęła kilka razy nosem i ucichła. Nim dotarli do domu, spytała, czy może włączyć radio. Louis zgodził się i natychmiast znalazła stację WACZ. Z głośnika odezwał się Shakin' Stevens. Po chwili śpiewała „This Old House” wraz z nim. Gdy dotarli do domu, poszła do matki i zaczęła opowiadać o pogrzebie. Trzeba przyznać Rachel, że słuchała spokojnie, ze współczuciem i zrozumieniem... choć Louisowi wydało się, że wygląda blado i jest nie w sosie.
Potem Ellie spytała, czy umie zrobić owsiane ciasteczka. Rachel odłożyła robótkę na drutach i natychmiast wstała, jakby czekała na to pytanie.
- Owszem, jeśli twój ojciec przez godzinę zajmie się Gage'em.
- Zajmę się nim - odparł Louis. - Z przyjemnością.
Louis spędził wieczór na lekturze i sporządzaniu notatek z „The Duquesne Medical Digest”. W piśmie znów rozpoczął się stary spór dotyczący rozpuszczalnych szwów. W maleńkim świecie nielicznych istot ludzkich, zainteresowanych zszywaniem drobniejszych ran, był to spór równie zacięty i nierozstrzygnięty, jak wśród psychologów sprawa natura kontra wychowanie.
Zamierzał jeszcze tego wieczoru napisać list, w którym oprotestowałby artykuł, udowadniając, że podstawowe założenia autora są niejasne, przykłady tendencyjne, a badania karygodnie niedokładne. Krótko mówiąc, Louis z wyraźną satysfakcją zamierzał zmieszać kretyna z błotem. Właśnie grzebał w biblioteczce w poszukiwaniu „Opatrywania ran” Troutmana, gdy Rachel zeszła do połowy schodów.
- Idziesz, Lou?
- Jeszcze trochę posiedzę. - Zerknął na nią. - Wszystko w porządku?
- Oboje mocno śpią.
Louis przyjrzał się jej uważnie.
- Oni owszem. Ty, nie.
- Nic mi nie jest. Czytałam.
- Wszystko w porządku? Naprawdę?
- Tak - odparta z uśmiechem. - Kocham cię, Louis.
- Ja ciebie też, moja śliczna. - Spojrzał na biblioteczkę i dostrzegł Troutmana, który stał właśnie tam, gdzie powinien. Louis położył dłoń na podręczniku.
- Kiedy nie było was z Ellie, Church przyniósł do domu szczura. Co za ohyda!
- Rany, Rachel, tak mi przykro. - Miał nadzieję, że w jego głosie nie odbiło się poczucie winy, które ogarnęło go natychmiast. - Bardzo było źle?
Rachel usiadła na schodach. W różowej flanelowej nocnej koszuli, z twarzą pozbawioną makijażu, błyszczącym czołem i włosami spiętymi gumką w krótki koński ogon wyglądała jak dziecko.
- Załatwiłam to - rzekła. - Ale wiesz, że musiałam wypchnąć tego durnego kota rurą od odkurzacza, zanim przestał pilnować trupa. Warknął na mnie. Church nigdy dotąd na mnie nie warczał. Ostatnio wydaje się jakiś inny. Myślisz, że jest może chory czy coś takiego?
- Nie - odparł wolno Louis. - Ale jeśli chcesz, zabiorę go do weterynarza.
- Chyba nie trzeba. - Rachel spojrzała na niego bezbronnym wzrokiem. - Przyjdziesz na górę? Po prostu... wiem, że pracujesz, ale...
- Oczywiście - odrzekł, jakby nie zajmował się niczym ważnym. I rzeczywiście tak było - tyle że wiedział, że list nigdy już nie zostanie napisany, bo życie toczy się dalej i jutro przyniesie z pewnością coś nowego. Ale przecież kupił sobie tego szczura. Sam za niego zapłacił. Szczura przyniesionego przez Churcha, z pewnością poszarpanego na krwawe strzępy, z wywleczonymi wnętrznościami, może nawet bez głowy. O tak, kupił go. To był jego szczur.
- Chodźmy do łóżka - rzekł, gasząc światła. Poszli na górę wraz z Rachel. Louis objął ją w talii i kochał najlepiej, jak umiał... lecz nawet kiedy wszedł w nią, twardy i sztywny, cały czas nasłuchiwał skowytu wiatru za oszronionymi oknami, zastanawiając się, gdzie podziewa się Church, kot, który niegdyś należał do jego córki, a teraz do niego, i na co poluje, co zabija. Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, pomyślał, a wiatr wyśpiewywał swą gorzką, czarną pieśń. Niewiele kilometrów dalej Norma Crandall, która kiedyś zrobiła na drutach identyczne czapeczki jego córce i synowi, leżała w szarej stalowej trumnie na kamiennym postumencie w krypcie Mount Hope. Do tej pory biała wata, którą pracownik kostnicy wypchał jej policzki, zdążyła już poczernieć.
34.
Ellie skończyła sześć lat. W urodziny wróciła do domu z przedszkola z włożoną krzywo na głowę papierową czapką, kilkoma portretami stworzonymi przez jej przyjaciół (na najlepszym z nich Ellie wyglądała jak uśmiechnięty strach na wróble) i złowieszczymi pogłoskami o dzieciach dostających w tyłek na przerwie na szkolnym dziedzińcu. Epidemia grypy minęła. Musieli wysłać dwóch studentów do EEMC w Bangor, a Surrendra Hardu prawdopodobnie ocalił życie poważnie zatrutego pierwszoroczniaka obdarzonego koszmarnym nazwiskiem Humperton. Peter Humperton zwymiotował, leżąc na plecach w łóżku w przychodni i o mało się nie udusił. Rachel zaczęła wspominać z zachwytem o jasnowłosym tragarzu w A&P w Brewer, wygłaszając istne poematy na temat jego wypchanych spodni.
- To pewnie tylko papier toaletowy - dodała.
- Ściśnij go tam kiedyś - zaproponował Louis. - Jeśli krzyknie, raczej nie.
Rachel popłakała się ze śmiechu.
Błękitny, nieruchomy mroźny luty minął, ustępując miejsca naprzemiennym deszczom i śniegom marca, nowym dziurom w drodze i pomarańczowym znakom, oddającym cześć wielkiemu bogu - wybojowi. Pierwszy, osobisty, najboleśniejszy okres żałoby Juda Crandalla minął. Psycholodzy twierdzą, że okres ten zaczyna jakieś trzy dni po śmierci ukochanej osoby i trwał zazwyczaj od czterech do sześciu tygodni - niczym czas, który mieszkańcy Nowej Anglii nazywają czasem Lutą Zimą. Czas jednak płynie i przemienia jedno uczucie ludzkie w następne, aż w końcu przybierają wszystkie odcienie tęczy. Cierpienie przekształca się w łagodniejszy żal, ten w żałobę, żałoba w końcu staje się pamięcią - proces ten może zająć od pół roku do trzech lat, i wciąż mieścić się w normie. Dzień pierwszej wizyty Gage'a u fryzjera nadszedł i minął, a kiedy Louis ujrzał, że włosy syna odrastają ciemniejsze, zażartował na ten temat, własnej żałobie oddając się tylko w głębi serca. Nadeszła wiosna. I została.
35.
Louis Creed doszedł do wniosku, że ostatnim naprawdę szczęśliwym dniem jego życia był dwudziesty czwarty marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. Wydarzenia, które wisiały już nad nimi niczym zabójczy ciężar, miały nadejść dopiero za sześć tygodni, lecz kiedy oglądał się wstecz, w czasie tym nie znalazł niczego, co miałoby równie mocną barwę i znaczenie. Podejrzewał, że nawet gdyby nie stało się nic strasznego, i tak na zawsze zapamiętałby ów dzień. Naprawdę dobre dni - dobre od początku do końca - są bardzo rzadkie, pomyślał. Możliwe, że nawet w najlepszych okolicznościach w życiu każdego człowieka znajdzie się w sumie miesiąc złożony z takich dni. Louis często miał wrażenie, że Bóg w swej nieskończonej mądrości znacznie szczodrzej szafuje nieszczęściami i bólem.
Była sobota. Po południu został w domu z Gage'em; Rachel i Ellie wybrały się na zakupy wraz z Judem jego starą, rozklekotaną furgonetkę, nie dlatego że honda nie działała, lecz dlatego że starzec szczerze lubił ich towarzystwo. Rachel spytała Louisa, czy poradzi sobie z Gage'em, a on odparł, że oczywiście. Cieszył się, że mogła wyrwać się z domu. Po spędzonej w Maine, a ściślej w Ludlow zimie, uznał, że należy jej się tyle swobody, ile to tylko możliwe. Co prawda sama Rachel robiła dobrą minę do złej gry, lecz widział, że powoli zaczyna wariować od siedzenia na miejscu.
Gage obudził się około drugiej, nadąsany i nieswój. Najwyraźniej odkrył znaczenie słów „straszliwe godziny” i przyswoił je sobie natychmiast. Louis próbował na różne sposoby rozbawić małego, lecz Gage zlekceważył wszystkie jego wysiłki. Na dodatek załatwił się tego dnia nader obficie, co raczej nie zachwyciło Louisa, nawet gdy dostrzegł artystycznie tkwiącą pośrodku niebieską szklaną kulkę. Była to jedna ze szklanych kulek Ellie. Mały mógł się nią zadławić. Louis uznał, że pozostaje tylko pozbyć się ich z domu - wszystko, co Gage zdołał złapać, natychmiast pakował do buzi - lecz decyzja ta, choć niewątpliwie chwalebna, w żaden sposób nie pomogła mu zabawić dziecka aż do przyjazdu matki.
Na zewnątrz szumiał wczesnowiosenny wiatr. Leżące w sąsiedztwie pole pani Vinton na zmianę pogrążało się w blasku słońca i w cieniu. I nagle Louis przypomniał sobie Sępa, którego kupił, kierując się impulsem, pięć czy sześć tygodni temu w drodze powrotnej z uniwersytetu. Czy kupił też sznurek? Tak, na Boga!
- Gage! - zawołał. Gage tymczasem znalazł sobie pod kanapą zieloną kredkę, kolorem dokładnie przypominającą świeże smarki, i bazgrał coś w jednej z ukochanych książek Ellie. Kolejna porcja wody na młyn rodzinnej rywalizacji, pomyślał Louis i uśmiechnął się szeroko. Jeśli Ellie wścieknie się z powodu bazgrołów Gage'a w „Dzikich stworzeniach” - maluch zdążył solidnie ozdobić książkę, nim ojciec mu ją zabrał - Louis wspomni jedynie o niezwykłym skarbie znalezionym w pampersie synka.
- Co? - spytał bystro chłopczyk. Mówił już całkiem nieźle. Louis uznał, że może jednak ma choć trochę rozumu.
- Chcesz wyjść na dwór?
- Wyjść na dwór - zgodził się radośnie Gage. - Chcę wyjść. Gdzie moje dasy, tato? - Zdanie odtworzone w pełni fonetycznie, wyglądałoby mniej więcej tak: „Gdziee moe daazy, tao?”. W tłumaczeniu oznaczało to: „Gdzie moje adidasy, ojcze?”. Louisa często zaskakiwał sposób wysławiania Gage'a, nie dlatego że brzmiał uroczo, lecz dlatego że odnosił wrażenie, iż małe dzieci mówią niczym imigranci, uczący się w chaotyczny, lecz skuteczny sposób obcego języka. Wiedział, że niemowlęta są w stanie wydać z siebie każdy dźwięk, który może wyprodukować ludzka głośnia. Dźwięczne „r” sprawiające takie trudności uczniom rozpoczynającym naukę francuskiego, pomruki na wdechu, typowe dla australijskich Aborygenów, ostre, urywane spółgłoski Niemców. Tracą tę zdolność w miarę nauki angielskiego. I, nie po raz pierwszy, przyszło mu na myśl, że być może dzieciństwo to nie czas nauki, lecz raczej zapominania.
W końcu znaleźli dasy Gage'a... także leżały pod kanapą. Louis wierzył również, że w rodzinach z małymi dziećmi przestrzeń pod kanapą w salonie po jakimś czasie zaczyna rozwijać w sobie silną, tajemniczą, elektromagnetyczną moc, która w końcu ściąga tam wszelkie możliwe śmiecie - wszystko, od butelek i zapinek do pieluch po obrzydliwie zielone kredki i stare numery pisma „Ulica Sezamkowa” z kawałkami jedzenia gnijącymi między stronicami.
Kurtki Gage'a nie znaleźli jednak pod kanapą, lecz w połowie schodów. Jego czapeczka Red Soxów, bez której nie zgadzał się opuścić domu, okazała się najtrudniejszym orzechem do zgryzienia, bo leżała tam, gdzie powinna - w szafie. Rzecz jasna było to ostatnie miejsce, jakie sprawdzili.
- Idziemy na pole pani Vinton - odparł Louis. - Puścimy latawca, mój stary.
- Tawca? - spytał z powątpiewaniem Gage.
- Spodoba ci się - obiecał Louis. - Jedną chwileczkę, chłopie.
Już w garażu Louis znalazł kółko z kluczami, otworzył niewielką szafkę i zapalił światło. Przez chwilę grzebał wśród rupieci, aż w końcu znalazł Sępa, wciąż tkwiącego w torbie ze sklepu z przypiętym paragonem. Kupił go w najgorsze mrozy lutego, gdy jego dusza łaknęła choć odrobiny nadziei.
- To? - spytał Gage. Po Gage'owemu znaczyło to: „Na miłość boską, cóż tam masz, ojcze?”.
- To latawiec - wyjaśnił Louis i wyciągnął go z torby. Gage patrzył ciekawie, jak ojciec rozkłada Sępa, którego skrzydła ze sztywnego plastiku miały rozpiętość ponad półtora metra. Wybałuszone, przekrwione oczy spoglądały z małej głowy, tkwiącej na różowej kostropatej szyi.
- Tak, to ptak - zgodził się Louis, wsuwając drążki na miejsce z tyłu latawca i rozpoczynając nowe poszukiwania stu pięćdziesięciu metrów latawcowego sznurka, który kupił tego samego dnia. Obejrzał się przez ramię i powtórzył do Gage'a: - Spodoba ci się to, chłopie.
Gage'owi rzeczywiście się spodobało.
Wynieśli latawiec na pole pani Vinton i Louis za pierwszym podejściem zdołał wzbić go w wietrzne późnomarcowe niebo, choć nie puszczał latawców, odkąd skończył... ile lat? Dwanaście? Dwadzieścia trzy lata temu? Boże, co za straszna myśl.
Pani Vinton była niemal w wieku Juda, lecz niepomiernie słabsza i bardziej krucha. Mieszkała w ceglanym domu u stóp pola (które, jak kiedyś powiedział Louisowi Jud, od niepamiętnych czasów zwano polem Vintonów), lecz obecnie rzadko wychodziła na dwór. Za domem pole kończyło się i zaczynały lasy - lasy wiodące najpierw na Cmętarz Zwieżąt, a potem leżące dalej cmentarzysko Micmaców.
- Tawiec leci, tato! - krzyknął Gage.
- O tak, patrz, jak frunie! - odkrzyknął Louis roześmiany i rozradowany. Rozwijał sznurek tak szybko, że ten rozgrzał się i omal nie oparzył mu dłoni. - Patrz na Sępa, Gage. Skopie wszystkim dupę.
- Kopie dupę! - zawołał Gage i roześmiał się radośnie, piskliwie. Słońce wypłynęło zza ciężkiej, szarej wiosennej chmury i zdawało się, że temperatura natychmiast wzrosła o kilka stopni. Stali w jasnym słońcu, czując niepewne ciepło marca powoli zmieniającego się w kwiecień, wśród wysokich zeschłych traw pola Vintonów; ponad nimi Sęp szybował ku błękitowi, coraz to wyżej i wyżej. Jego rozpięte plastikowe skrzydła przechwytywały stały prąd powietrza, i jak kiedyś w dzieciństwie Louis poczuł, że sam wzlatuje ku niemu, coraz wyżej, patrząc, jak świat w dole nabiera swych prawdziwych kształtów, które kartografowie muszą oglądać w marzeniach. Pole pani Vinton, białe i nieruchome, pokryte pajęczyną topniejącego śniegu, nie było już zwykłym polem, lecz ogromnym równoległobokiem, ograniczonym z dwóch stron skalnymi ścianami, na dole czarną kreską drogi, na górze zaś rzeczną doliną. Sęp widział to wszystko swymi bystrymi przekrwionymi oczami. Widział rzekę: szare stalowe pasmo, w którym wciąż unoszą się kawałki kry. Po drugiej stronie ujrzał Hampden, Newburgh, Winterport i statek tkwiący w doku. Może też fabrykę St. Regis w Bucksport, skrytą pod gęstą chmurą pary albo nawet sam koniec lądu w miejscu, gdzie Atlantyk uderza o odsłonięte skały.
- Patrz, jak leci, Gage! - huknął Louis ze śmiechem. Gage odchylał się tak mocno, że lada moment mógł się przewrócić. Jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Ręką machał do latawca.
W końcu sznurek poluźnił się lekko i Louis kazał Gage'owi złapać się za rękę. Gage zrobił to, nie oglądając się na ojca. Nie mógł oderwać oczu od latawca, kołyszącego się i tańczącego na wietrze, ścigającego swój cień po polu.
Louis dwukrotnie okręcił sznurek wokół dłoni Gage'a i wówczas malec spuścił wzrok, komicznie zaskoczony nagłym szarpnięciem.
- Co? - rzucił.
- Ty nim kierujesz - oznajmił Louis. - Puszczasz go, chłopie. To twój latawiec.
- Gage puszcza? - spytał Gage, jakby prosił o potwierdzenie nie ojca, lecz siebie samego. Eksperymentalnie pociągnął za sznurek. Latawiec posłusznie zakołysał się na wietrznym niebie. Gage szarpnął mocniej. Latawiec zanurkował. Louis i jego syn zaśmiali się jednocześnie. Chłopiec wyciągnął wolną rękę i Louis ujął ją. Stali tak razem pośrodku pola pani Vinton, obserwując Sępa.
Louis nigdy nie zapomniał tej chwili w towarzystwie syna. Tak jak w dzieciństwie wzlatywał i jednoczył się z latawcem, teraz odkrył, że wnika w głąb Gage'a, swego syna. Poczuł, że się kurczy i zagłębia w maleńką postać chłopca, w dom jego ciała, wyglądając na świat oknami jego oczu - na ogromny, jasny świat, w którym pole pani Vinton było równie wielkie jak Równina Solna Bonneville, latawiec szybował wiele kilometrów nad głową, zaciśnięty w pięści sznurek szarpał dłoń niczym żywa istota, a wiatr szumiał wokół, unosząc mu włosy.
- Tawiec lata! - krzyknął do ojca Gage. Louis objął go ramieniem i ucałował w policzek, na którym wiatr zasadził dziką różę.
- Kocham cię, Gage - powiedział; miało to pozostać między nimi dwoma. I było w porządku, całkiem w porządku.
A Gage, któremu pozostały niecałe dwa miesiące życia, roześmiał się radośnie, piskliwie.
- Tawiec lata! Tawiec lata, tato!
Wciąż jeszcze puszczali latawiec, gdy Rachel i Ellie wróciły do domu. Udało im się wzbić go tak wysoko, że niemal zabrakło im sznurka, a oblicze Sępa Zniknęło w dali. Latawiec był tylko małą, czarną sylwetką na niebie.
Louis ucieszył się, widząc je obie, i ryknął ze śmiechu, kiedy Ellie wypuściła na moment sznurek i musiała ścigać go po trawie, chwytając w końcu tuż przedtem, nim sama końcówka odwinęła się ze szpuli. Lecz ich przybycie wiele zmieniło i nie żałował specjalnie, gdy dwadzieścia minut później Rachel oznajmiła, że według niej Gage wystarczająco długo przebywa na wietrze. Bała się, że się przeziębi.
Toteż ściągnięto z nieba latawiec, który z każdym obrotem szpulki walczył i stawiał opór, by w końcu ustąpić. Louis wsunął go pod pachę - czarne skrzydła, wybałuszone przekrwione oczy - i ponownie uwięził w szafce. Tego wieczoru Gage zjadł ogromną kolację, złożoną z parówek i fasolki. A podczas gdy Rachel ubierała go w piżamę, Louis zabrał na bok Ellie i porozmawiał z nią poważnie o pozostawianych na podłodze kulkach. W innych okolicznościach rozmowa mogłaby skończyć się krzykiem, bo Ellie oskarżana o jakikolwiek błąd potrafiła zachowywać się wyniośle, niemal obraźliwie. W ten sposób radziła sobie z krytyką. Nie zmieniało to jednak faktu, że reakcja ta była wybitnie denerwująca, zwłaszcza gdy dziewczynka przesadziła bądź Louis był szczególnie zmęczony. Lecz tego wieczoru zabawa z latawcem pozostawiła go w dobrym nastroju, a Ellie także okazała się zaskakująco rozsądna. Obiecała zachować większą ostrożność, a potem zeszła na dół oglądać telewizję do wpół do dziewiątej. Pozwalali jej na to tylko w soboty i niezmiernie ceniła sobie ów przywilej. W porządku, załatwione. Może nawet coś to da, pomyślał Louis, nie wiedząc, że kulki nie są wcale problemem i podobnie przeziębienia, że problemem okaże się wielka ciężarówka Orinco, że właściwy problem to droga... choć Jud Crandall ostrzegał ich przed tym w sierpniu ich pierwszego dnia w Ludlow.
Tego wieczoru poszedł na górę jakieś piętnaście minut po tym, jak Rachel położyła Gage'a. Zastał syna spokojnego, lecz wciąż przytomnego. Maluch wysączał właśnie resztkę mleka z butelki i z namysłem patrzył w sufit.
Louis ujął jedną ze stopek Gage'a, uniósł ją i pocałował.
- Dobranoc, Gage - rzekł.
- Tawiec lata, tato - odparł Gage.
- O tak, nieźle sobie polatał. - Nagle bez żadnego powodu do oczu Louisa napłynęły łzy. - Aż po samo niebo, chłopie.
- Tawiec lata - zgodził się Gage. - Po nebo. Obrócił się na bok, zamknął oczy i zasnął. Ot tak. Louis przekraczał właśnie próg, gdy obejrzawszy się, ujrzał zielone, bezcielesne oczy spoglądające na niego z szafy Gage'a. Drzwi szafy były uchylone... odrobinę. Serce podeszło mu do gardła, usta wykrzywiły się w nagłym grymasie.
Otworzył drzwi szafy, myśląc
(Zelda to Zelda w szafie ze spuchniętym czarnym językiem sterczącym z ust)
nie był pewien dlaczego, lecz oczywiście był to tylko Church. Kot siedział w szafie, a gdy zobaczył Louisa, wygiął grzbiet niczym kocur z kartki na Halloween. Syknął na niego, otwierając pyszczek i ukazując ostre jak szpilki zęby.
- Wynoś się stąd - mruknął Louis. Church syknął ponownie. Ani drgnął.