- Chyba już starczy brzydkich słów jak na jeden dzień - rzekła, podając Louisowi jajecznicę.
- Kupa-siki-kupa-siki-kupa-siki - zaśpiewał radośnie Gage i Ellie nakryła dłonią usta, aby zdusić chichot. Wargi Rachel lekko zadrżały; Louis pomyślał, że wygląda dziś o sto procent lepiej, mimo marnie spędzonej nocy. Z pewnością przyczyniła się do tego ulga. Gage czuł się lepiej, a ona była w domu.
- Nie mów tego, Gage - upomniała go.
- Ładnie - rzucił Gage, zmieniając temat, i zwymiotował do talerza cała zjedzoną owsiankę.
- Och, fuj! - wrzasnęła Ellie, uciekając z kuchni.
W tym momencie Louis dostał prawdziwego ataku śmiechu. Nie potrafił się powstrzymać. Śmiał się tak, że łzy napłynęły mu do oczu i nawet wtedy nie przestawał. Rachel i Gage patrzyli na niego, jakby zupełnie oszalał.
W zasadzie mógł im powiedzieć: „Byłem już szalony, ale teraz wszystko minęło. Naprawdę tak sądzę”.
Nie wiedział, czy to już koniec, czy nie, ale miał wrażenie, że wszystko się już skończyło, że może już wystarczy.
I rzeczywiście, na jakiś czas obłęd ustąpił.
30.
Choroba wirusowa Gage'a trwała tydzień, po czym ustąpiła. W tydzień później dopadł go bronchit. Ellie także się zaraziła, a po niej Rachel. W okresie przedświątecznym cała trójka krążyła po domu, chrypiąc jak stado starych zmęczonych ogarów. Louis okazał się odporny i odnosił wrażenie, że Rachel ma mu to za złe.
Ostatni tydzień zajęć na uniwersytecie był dla Louisa, Steve'a, Surrendry i Charlton wyjątkowo trudny. Grypa jeszcze nie nadeszła, lecz wielu studentów miało bronchit. Zdarzyło się też kilka przypadków mononukleozy i lekkiego zapalenia płuc. Dwa dni przed przerwą świąteczną zatroskani przyjaciele przynieśli do przychodni szóstkę jęczących pijanych chłopaków. Nastąpiło kilka chwil zamieszania, które przypomniały o strasznym wypadku Pascowa. Cała szóstka głupców zdołała usadowić się na średnich sankach (szósty, z tego, co zrozumiał Louis, siedział na ramionach sterującego) i postanowiła zjechać ze wzgórza. Świetna zabawa, tyle że gdy się już rozpędzili, sanie zboczyły z trasy i uderzyły w jedną z armat z wojny secesyjnej. Wynik: dwie złamane ręce, pęknięcie przegubu, w sumie siedem połamanych żeber, wstrząs mózgu oraz lżejsze obrażenia, zbyt liczne, by je wymieniać. Jedynie chłopak jadący na plecach sternika wyszedł cało ze zdarzenia. Gdy sanie rąbnęły w armatę, szczęściarz przeleciał nad nią i wylądował głową naprzód w pryzmie śniegu. Sprzątanie po wypadku nie było zabawne i Louis porządnie ochrzanił wszystkich chłopaków, zszywając, bandażując i oglądając im źrenice. Kiedy jednak później opowiadał o wszystkim Rachel, zaczął się śmiać tak mocno, że do oczu napłynęły mu łzy. Rachel patrzyła na niego dziwnie, nie rozumiejąc, co go tak bawi, a Louis nie potrafił jej wyjaśnić: to był głupi wypadek. Ludzie odnieśli rany, ale wszyscy wyliżą się z tego. Częściowo w jego śmiechu pobrzmiewała ulga, przede wszystkim jednak krył się w nim triumf - dziś zwyciężyłeś, Louis.
Bronchit w jego własnej rodzinie zaczął ustępować mniej więcej w czasie, gdy przedszkole Ellie rozpoczynało przerwę świąteczną szesnastego grudnia. Cała czwórka zaczęła przygotowania do radosnych, staroświeckich, wiejskich świąt. Dom w północnym Ludlow, który owego dnia w sierpniu, gdy zaparkowali na podjeździe, wydawał się taki obcy (obcy, a nawet wrogi po tym, jak Ellie skaleczyła się, a Gage niemal w tej samej chwili został użądlony przez pszczołę), nigdy dotąd nie sprawiał wrażenie bardziej przytulnego.
W Wigilię, kiedy dzieci wreszcie zasnęły, Louis i Rachel przemknęli się ze strychu na dół, niczym para złodziei. W ramionach nieśli naręcze kolorowych pudełek - zestaw samochodzików Matchbox dla Gage'a, który ostatnio odkrył radość urządzania wyścigów, Barbie i Kena dla Ellie, tor wyścigowy, duży rowerek na trzech kołach, stroje dla lalek, kuchenkę z zamontowaną w piekarniku żarówką i mnóstwo innych rzeczy.
Obydwoje usiedli obok siebie w blasku lampek choinkowych i zaczęli montować zabawki. Rachel miała na sobie jedwabną piżamę, Louis szlafrok. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek spędził przyjemniejszy wieczór. Na kominku płonął ogień; od czasu do czasu jedno z nich wstawało i dorzucało kilka brzozowych polan.
Raz jeden Winston Churchill otarł się o Louisa, który niemal odruchowo odsunął kota, czując przelotny niesmak - ten zapach. Później zobaczył, jak Church próbuje usiąść obok nogi Rachel, która także go odepchnęła, rzucając niecierpliwe „Psik!”. Chwilę po tym Louis ujrzał, jak żona wyciera dłoń w jedwabną nogawkę, niczym człowiek, który dotknął czegoś brudnego bądź nieprzyjemnego. Wątpił, by Rachel była świadoma, że to robi.
Church podszedł leniwie do kominka i klapnął na ziemię przed paleniskiem. Nie miał w sobie ani krzty wdzięku. Stracił go w ową noc, o której Louis wolał nie pamiętać. Stracił też coś jeszcze. Louis dostrzegł to szybko, lecz dokładne określenie, czego zwierzęciu brakuje, zabrało mu cały miesiąc. Kot już nie mruczał. A kiedyś warczał jak mały motorek, zwłaszcza gdy spał. Czasami Louis musiał wstać i zamknąć drzwi sypialni Ellie, by móc zasnąć.
Teraz kot sypiał jak kamień. Jak trup.
Nie, przypomniał sobie. Istniał jeden wyjątek. W noc, gdy ocknął się na łóżku dla gości z Churchem zwiniętym na piersi niczym cuchnący koc - tej nocy Church mruczał. No, przynajmniej wydawał z siebie jakiś dźwięk.
Lecz, jak wiedział - bądź zgadywał - Jud Crandall, w sumie nie było tak źle. Louis znalazł stłuczone okno w piwnicy za piecem i wezwał szklarza, oszczędzając sporo cennego oleju opałowego. Przypuszczał, że powinien być wdzięczny kotu za to, że odkrył dziurę, której w przeciwnym razie mógł nie zauważyć całymi tygodniami - może nawet miesiącami.
Prawda, Ellie nie lubiła już, by Church z nią sypiał. Ale czasami, gdy oglądała telewizję, pozwalała kotu wskoczyć na kolana i zasnąć. Równie często jednak, pomyślał, grzebiąc w worku plastikowych wichajstrów, które miały spoić w jedną całość rower Batmana dla Ellie, po kilku minutach zrzucała go, mówiąc: „Idź sobie, Church, śmierdzisz”. Niemniej jednak karmiła go regularnie i czule. Nawet Gage od czasu do czasu pociągał Churcha za ogon - nie złośliwie, raczej w przyjaznym odruchu, niczym mały mnich ciągnący za sznur od dzwonu. W takich wypadkach Church wpełzał nonszalancko pod jeden z kaloryferów, gdzie Gage nie mógł go dosięgnąć.
Gdybyśmy mieli psa, moglibyśmy dostrzec większą zmianę, pomyślał Louis. Ale koty to tak cholernie niezależne zwierzęta. Niezależne i dziwne. Może nawet szalone. Nie dziwiło go, że starożytne egipskie królowe i faraonowie pragnęli, by ich koty zmumifikowano i umieszczano w trójkątnych grobowcach obok nich, tak aby służyły im jako przewodnicy na tamtym świecie. Koty były niesamowite.
- Jak ci idzie z tym rowerkiem, wodzu? Uniósł skończoną zabawkę.
- Ta-daa!
Rachel wskazała ręką worek, w którym wciąż pozostały trzy, cztery plastikowe drobiazgi. - A to?
- Części zapasowe. - Louis uśmiechnął się przepraszająco.
- Miejmy nadzieję, że rzeczywiście. Bo inaczej mała skręci sobie swój mały, wredny kark.
- To przyjdzie później - odparł złośliwie Louis. - Kiedy będzie miała dwanaście lat i zacznie popisywać się jazdą na deskorolce.
Rachel jęknęła.
- Doktorku, miej serce!
Louis wstał, oparł dłonie na karku i przeciągnął się. Jego kręgosłup zatrzeszczał.
- To już wszystkie zabawki.
- I już je złożyliśmy. Pamiętasz zeszły rok? - zachichotała, a on uśmiechnął się. Poprzedniego roku wszystko, co kupili, wymagało montażu. Biedzili się nad tym prawie do czwartej rano, tak że w święta mieli paskudny humor, a po południu Ellie uznała, że pudełka są znacznie ciekawsze niż zabawki.
- A fuj! - rzucił Louis, naśladując Ellie.
- Cóż, chodźmy do łóżka i dam ci wcześniej twój prezent.
- Kobieto! - Louis wyprostował się dumnie. - To i tak mi się należy.
- Chciałbyś. - Zaśmiała się, zakrywając usta dłonią. W tym momencie zdumiewająco przypominała Ellie... i Gage'a.
- Jedną chwilkę - powiedział Louis. - Muszę jeszcze coś zrobić.
Podszedł do szafki w przedpokoju i wyciągnął jeden ze swych wysokich butów. Odsunął parawan sprzed dogasającego ognia.
- Louis, co ty...
- Zobaczysz.
Po lewej stronie ogień całkiem już wygasł, pozostawiając warstwę puszystego, szarego popiołu. Louis odcisnął w nim but, uzyskując głęboki ślad. Następnie z całych sił przycisnął go do ceglanego obramowania, niczym wielką pieczęć.
- Proszę - powiedział, schowawszy go z powrotem. - Podoba ci się?
Rachel znów chichotała.
- Louis, Ellie oszaleje.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni zajęć Ellie usłyszała gdzieś niepokojącą plotkę, że święty Mikołaj to w istocie rodzice. Jej podejrzenia wzmógł widok chudego Mikołaja w Centrum Handlowym w Bangor; Ellie zauważyła go w lodziarni Deering kilka dni wcześniej. Mikołaj siedział na stołku barowym z brodą odsuniętą na bok i jadł cheeseburgera. Odkrycie to poważnie wstrząsnęło Ellie (co dziwne, bardziej poruszył ją cheeseburger niż sztuczna broda), choć Rachel zapewniła ją, że Mikołajowie w sklepach i punktach Armii Zbawienia to w istocie pomocnicy wysłani przez prawdziwego świętego, zbyt zajętego zbieraniem zabawek i czytaniem listów od dzieci, by krążyć po świecie w celach reprezentacyjnych.
Louis starannie ustawił parawan. Teraz w kominku widniały dwa wyraźne ślady, jeden w popiele, a drugi na obramowaniu. Oba celowały wprost w choinkę, jakby Mikołaj wylądował na jednej nodze i natychmiast wyskoczył, aby ułożyć na miejscu prezenty przeznaczone dla rodziny Creedów. Złudzenie było doskonałe, o ile nie zauważyło się, że oba odciski pozostawiła lewa stopa, ale wątpił, by Ellie okazała się tak dociekliwa.
- Wygrałaś los na loterii, mała. - Louis uśmiechnął się szczerze. - Trzymaj się mnie, a zrobię z ciebie gwiazdę.
- Nie wątpię.
Ruszyli w stronę schodów. Louis wskazał stolik karciany, który Ellie ustawiła przed telewizorem. Na środku blatu leżały owsiane ciasteczka, dwa pączki i puszka piwa Micheloeb. DLA CIEBIE MIKŁAJU, głosiła kartka, wypisana dużymi, krzywymi literami.
- Wolisz ciasteczko czy pączka?
- Pączka - odparła i zjadła połowę. Louis otworzył puszkę i opróżnił ją częściowo.
- Piwo o tej porze? Dostanę niestrawności.
- Bzdura - rzuciła wesoło. - Chodź, doktorku.
Louis odstawił puszkę i nagle złapał się za kieszeń szlafroka, jakby sobie o czymś przypomniał, choć przez cały wieczór był świadom ciężaru spoczywającego tam niewielkiego zawiniątka.
- Proszę - rzekł - dla ciebie. Możesz już go otworzyć. Minęła północ. Wesołych Świąt, kochanie.
Rachel obróciła w dłoniach małe pudełeczko, owinięte srebrnym papierem i przewiązane błękitną satynową wstążką.
- Louis, co to? Wzruszył ramionami.
- Mydło, próbka szamponu. Nie pamiętam. Otworzyła już je na schodach. Ujrzała pudełko od Tiffany'ego i pisnęła. Niecierpliwie odsunęła skrawek aksamitu i zamarła z lekko otwartymi ustami.
- I co? - spytał z niepokojem. Nigdy dotąd nie kupił jej prawdziwej biżuterii i trochę się bał. - Podoba ci się?
Rachel wyjęła prezent, owijając cieniutki złoty łańcuszek pomiędzy rozcapierzonymi palcami i uniosła do światła mały szafir. Wisiorek okręcił się powoli. Zdawało się, że strzelają z niego niebieskie promienie.
- Och, Louis, to jest takie piękne. - Ujrzał, że zaczęła płakać i poczuł naraz wzruszenie i niepokój.
- Kochanie, nie płacz - rzekł. - Włóż go.
- Louis, nie stać nas. Nie stać cię...
- Ciiii... Oszczędzałem pieniądze od zeszłych świąt. A zresztą nie kosztował aż tak dużo, jak myślisz.
- A ile kosztował?
- Nigdy ci tego nie powiem, Rachel - oznajmił uroczyście. - Nawet armia chińskich speców od tortur nie zdołałaby wydobyć ze mnie tej informacji. Dwa tysiące dolarów.
- Dwa tysiące! - Uścisnęła go nagle tak mocno, że o mało nie spadł ze schodów. - Louis, zwariowałeś.
- Włóż go - powtórzył.
Zrobiła to. Pomógł jej z zapięciem, a potem odwróciła się, by mógł się jej przyjrzeć.
- Chcę iść na górę i obejrzeć go - oświadczyła. - Chyba chcę się popuszyć.
- A pusz się do woli - odparł. - Ja wypuszczę kota i pogaszę światła.
- Kiedy będziemy to robić - spojrzała mu wprost w oczy - zamierzam zdjąć wszystko, oprócz tego.
- Zatem pusz się szybko - rzucił Louis, a Rachel wybuchnęła śmiechem.
Złapał Churcha i przewiesił go sobie przez rękę - już dawno przestał zawracać sobie głowę szczotką. Niemal przywykł już do kota. Ruszył do wyjścia, po drodze gasząc światła. Gdy otworzył drzwi pomiędzy kuchnią i garażem, jego łydki owiał prąd zimnego powietrza.
- Wesołych Świąt, Chu...
Urwał. Na wycieraczce leżała martwa wrona, i to duża. Głowę miała częściowo nadgryzioną. Jedno oddarte skrzydło leżało obok ciała, niczym zwęglony skrawek papieru. Church natychmiast wyślizgnął się z objęć Louisa i z zapałem zaczął trącać pyskiem zamarzniętego trupa. Nagle głowa kota śmignęła naprzód ze skulonymi uszami i zanim Louis zdążył odwrócić wzrok, Church wyrwał jedno z białych zaszklonych oczu ptaka.
Church znów atakuje, pomyślał Louis z obrzydzeniem i odwrócił głowę, zdążył jednak dostrzec zakrwawioną dziurę w miejscu wyrwanego oka. Nie powinno mnie to obchodzić. Widywałem już gorsze rzeczy. O, tak. Na przykład Pascowa. Pascow był znacznie gorszy...
A jednak to go poruszyło. Żołądek ścisnął mu się gwałtownie. Ciepłe napięcie seksualne Zniknęło jak zdmuchnięte. Chryste, ten ptak jest niemal tak duży jak on. Musiał skoczyć na niego w chwili nieuwagi. Dużej nieuwagi.
Trzeba to posprzątać. Nikt nie potrzebował takiego prezentu w świąteczny poranek. I byt to jego obowiązek, nieprawdaż? O, tak. Jego i niczyj inny. Zrozumiał to podświadomie w tamten wieczór, gdy wróciła rodzina, a on z rozmysłem zwalił opony na poszarpane ciało zabitej przez Churcha myszy.
Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, Louis.
Słowa te zabrzmiały w jego myślach tak jasno, wyraźnie, przestrzennie, że Louis drgnął lekko, jakby Jud zmaterializował się u jego boku i przemówił głośno.
Mężczyzna hoduje, co może... opiekuje się tym.
Church wciąż łakomie szarpał ptaka. Teraz zajął się drugim skrzydłem. Ciągnął je tam i z powrotem, tam i z powrotem ze złowieszczym szelestem. Nigdy nie oderwiemy go od ziemi, Orville. Jasne, Wilbur. Pieprzony ptak jest martwy jak psie gówno. Równie dobrze można oddać go kotu...
Nagle Louis kopnął Churcha i to mocno. Zad kota uniósł się i opadł na szeroko rozstawione łapy. Zwierzę odeszło, rzucając mu kolejne złe zielone spojrzenie.
- Możesz mnie zjeść - syknął Louis; w tej chwili sam przypominał kota.
- Zaraz przyjdę - odkrzyknął. Muszę tylko posprzątać ten bałagan, Rachel. Bo to mój bałagan. Pośpiesznie znalazł włącznik świateł w garażu. Podszedł szybko do szafki pod kuchennym zlewem i wyjął zielony worek. Nie umknęło mu podobieństwo do zdarzeń tamtego wieczoru. Zaniósł worek do garażu, po drodze zdejmując wiszący na gwoździu szpadel. Podniósł wronę i wrzucił ją do torby. Następnie zrobił to samo z oderwanym skrzydłem. Zawiązał worek na węzeł i wepchnął go do kubła po drugiej stronie hondy. Nim skończył, nogi zupełnie zdrętwiały mu z zimna.
Church stał w drzwiach do garażu. Louis machnął groźnie łopatą i kot zniknął niczym wir na powierzchni wody.
Na górze Rachel leżała w łóżku odziana jedynie w szafir... zgodnie z obietnicą. Uśmiechnęła się leniwie.
- Podejdź tutaj - rzekła i łagodnie pociągnęła go ku sobie. Nie za rękę. - Wie, kiedy śpisz - zaśpiewała cicho. Jej usta wygięły się w lekkim uśmiechu. - I gdy budzisz się... Louis, mój drogi, co to?
- Coś, co właśnie się obudziło. - Louis zrzucił szlafrok. - Może powinniśmy spróbować to uśpić przed przyjściem Mikołaja. Jak sądzisz?
Podparła się na łokciu. Poczuł jej oddech, ciepły i słodki.
- Wie, czy byłeś grzeczny, czy też nie... więc bądź grzeczny, bo będzie źle. Czy byłeś grzecznym chłopcem, Louis?
- Chyba tak. - Z trudem opanował głos.
- Sprawdźmy, czy smakujesz równie dobrze, jak wyglądasz - szepnęła. - Hmmm.
Wyglądało na to, że owszem.
Seks był naprawdę udany, lecz Louis odkrył, że nie może zasnąć, choć zwykle po takim doznaniu zasypiał bez problemu, nie myśląc o sobie, żonie, własnym życiu. Tego świątecznego ranka leżał w ciemności, słuchając powolnego, miarowego oddechu Rachel i myślał o martwym ptaku na progu, prezencie gwiazdkowym od Churcha.
Pamiętaj o mnie, doktorze Creed. Żyłem, a potem umarłem i znów żyję. Byłem tam i chcę ci powiedzieć, że kiedy wracasz z tamtej strony, nie masz ochoty mruczeć, lecz polować. Jestem tu, by ci powiedzieć, że mężczyzna hoduje, co może, i opiekuje się tym. Nie zapomnij o tym, doktorze Creed. Jestem częścią tego, co hodujesz w sercu - twoja żona, córka, syn... i ja. Pamiętaj o sekrecie i pielęgnuj swój ogród.
W końcu Louis zasnął.
31.
I tak mijała zima. Wiara Ellie w świętego Mikołaja przetrwała - przynajmniej tymczasowo - dzięki odciskom stóp w kominku. Gage zręcznie otworzył swe prezenty, od czasu do czasu przerywając, by skosztować szczególnie smakowitego kawałka papieru. I tego roku, nim minęło popołudnie, oboje uznali, że pudełka są znacznie fajniejsze niż zabawki.
Crandallowie odwiedzili ich w sylwestra, aby skosztować domowego adwokata Rachel. Louis odkrył, że w myślach bada Normę. Wyglądała blado, niemal półprzejrzyście. Widywał już wcześniej podobnych ludzi. Jego babka powiedziałaby, że Norma zaczyna „gasnąć” i może nie było to takie złe określenie. Nagle jej dłonie, spuchnięte i powykręcane reumatyzmem, pokryły się plamami wątrobianymi. Włosy sprawiały wrażenie rzadszych. Crandallowie wrócili do siebie o dziesiątej, a Creedowie razem obejrzeli nadejście Nowego Roku w telewizji. Wtedy Norma po raz ostatni odwiedziła ich dom.
Przez większość przerwy semestralnej panowała paskudna, deszczowa pogoda. Jeśli chodzi o koszty ogrzewania, Louis mógł być tylko wdzięczny za przedłużającą się odwilż. Mimo to jednak ciągły deszcz wpływał na niego przygnębiająco. Louis głównie pracował w domu, budując szafki i półki dla żony. Gdy dwudziestego trzeciego stycznia znów rozpoczęły się zajęcia, z radością wrócił na uniwersytet.
Wtedy zaczęła się grypa - niecały tydzień po rozpoczęciu wiosennego semestru zaatakowała kampus całkiem poważna epidemia. Louis miał ręce pełne roboty - pracował dziesięć, czasami dwanaście godzin dziennie i wracał do domu kompletnie wykończony... i szczęśliwy.
Odwilż zakończyła się z hukiem dwudziestego dziewiątego stycznia. Nadeszła śnieżyca, po której nastały srogie mrozy. Louis właśnie badał zrastające się złamanie ręki młodego człowieka, który rozpaczliwie - i w opinii Louisa beznadziejnie - wierzył, że wiosną będzie mógł grać w baseball, gdy jedna z praktykantek wsunęła głowę do pokoju i oznajmiła, że dzwoni żona.
Louis przeszedł do gabinetu, by odebrać telefon. Rachel płakała i natychmiast ogarnął go niepokój. Ellie, pomyślał. Spadła z saneczek i złamała rękę albo to pęknięcie czaszki. Ze zgrozą przypomniał sobie szalonych studentów i ich sanki.
- Czy to jedno z dzieci, Rachel?
- Nie, nie - odparła, płacząc coraz głośniej. - Nie jedno z dzieci. To Norma, Lou. Norma Crandall. Umarła dzisiaj rano, około ósmej. Tuż po śniadaniu. Tak powiedział Jud. Przyszedł tu, żeby sprawdzić, czy jesteś, a ja powiedziałam, że wyszedłeś pół godziny temu. On... och, Lou, wydawał się taki zagubiony, oszołomiony... Taki stary... Dzięki Bogu, że Ellie już nie było, a Gage jest za mały, by zrozumieć...
Louis zmarszczył brwi. Mimo okropnych nowin odkrył, że myśli tylko o Rachel. Bo to znów się działo. Nie da się tego określić, przygwoździć. To jedynie zmiana perspektywy. Śmierć to tajemnica, koszmar. I trzeba ukrywać ją przed dziećmi. Tak jak wiktoriańskie damy i dżentelmeni uważali, iż dzieci nie powinny poznawać paskudnej, wstrętnej prawdy o życiu płciowym.
- Jezu - westchnął. - Czy to serce?
- Nie wiem - odparła. Przestała już płakać, lecz jej głos był ochrypły i zduszony. - Mógłbyś przyjechać, Louis? Jesteś jego przyjacielem. I myślę, że cię potrzebuje.
Jesteś jego przyjacielem.
Rzeczywiście, pomyślał Louis z lekkim zdumieniem. Nigdy nie spodziewałem się, że będę miał kumpla osiemdziesięciolatka, ale chyba tak jest. I lepiej, żeby byli przyjaciółmi, biorąc pod uwagę to, co razem przeszli. Nagle pojął, że Jud zorientował się, iż łączy ich przyjaźń, na długo przed nim. Jud stał u jego boku i mimo późniejszych wydarzeń, mimo myszy i ptaków, Louis czuł, że decyzja Juda była słuszna. A jeśli niesłuszna, to przynajmniej powodowana współczuciem. Teraz zrobi dla Juda, co tylko zdoła. A jeśli to znaczy towarzyszenie mu po śmierci żony, niech i tak będzie.
- Już jadę - oznajmił i odwiesił słuchawkę.
32.
To nie był atak serca tylko wylew, do mózgu - nagły i prawdopodobnie bezbolesny. Gdy tego popołudnia Louis zadzwonił do Steve'a Mastertona, Steve odparł, że nie miałby przeciw temu, by też tak odejść.