Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ZDRADZIECKIE SERCE.

OPOWIEŚCI

 

I.

 

tłumaczył

 

Z. Niedźwiecki.

 

 

Każdy tomik można osobno nabyć.

 

Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla

w Złoczowie

Na składzie w każdej księgarni.

 

 

Pojedynczy numer 24 hal.

Każde dzieło osobno do nabycia.

 

Dotychczas wyszły następujące numery:

 

1. Mickiewicz, Konrad Wallenrod.

2-3. Franklin, Droga do majątku.

4. Morgenbesser, Zwycięstwo

książki. 46-47. Pobratymiec, Urzeczona.

5. Grillparzer, Klasztor pod San-

6. Ibsen, Upiory.

7. Źółkowski, Anegdoty i fraszki.

8-9. Szekspir, Romeo i Julia.

10. Stinde, Mitus i Matuś. tańczących.

11. Zahajkiewicz, Powinszowania

12. Moliere, Grzegorz Fafuła

13. Chodźko, Obrazy litewskie.

14-15. Cicero, Cztery mowy przeciw Katylinie.

16. Maupassant, Nowele.

17. Klonowicz, Ziemie Czerwonej Rusi

18-19. Ibsen, Wróg ludu.

20. Cicero, Mowa za prawem Manilinszowem.

21. Wilkoński, Ramoty i ramotki. T. I

22 Wilkoński, Ramoty i ramotki.T. II.

23. Wilkoński, Ramoty i ramotki.T. III.

24-27. Goethe, Faust.

28. Tennyson, Enoch Arden.

29. Wilkoński, Ramoty i ramotki.T. IV.

30. Wilkoński, Ramoty i ramotki.T. V.

31. Morawski, Dworzec mego dziadka. — Wizyta w sąsiedztwo

32. Wilkoński, Ramoty i ramotki.T. VI

33-34. Feldmann, Jak w życiu.

35-38. M. M. Czy mówisz po francusku?

39-42. M. M. Czy mówisz po niemiecku?

43. Chodźko, Obrazy litewskie. T. II.

44-45. Abrahamowicz i Zieliński,Dobry Numer.

46-47. Pobratymiec, Urzeczona

48-49. St. Pierre, Paweł i Wirginia.

50. Cicero, Kato starszy.

51. — Leliusz, czyli o przyjaźni.

52-53. Mantegazza,Wiek nerwowy.

54. Kaczorowski, Poradnik dla tańczących.

55. Krasiński, Nieboska komedya.

56-57. Körner, Zriny. T. I.

58-60. Hofmanowa, Dziennik Franciszki Krasińskiej.

61-62. Szumski, Virtoria!

63. Wergiliusz, Bukoliki.

64-65. Swift, Podróże Gulliwera . T. I.

66. Byron, Więzień Czyllonu.

67-68. Swift, Podróże Gulliwera.T. II.

69-70. Brodziński, O klasyczności i romantyczności.

71-72. Grillparzer, Matka rodu Dobratyńskich.

73. Syrokomla, Urodzony Jan Dęboróg.

74-75. Lessing, Natan Mędrzec.

76-77. Fredro, Zemsta.

78. Fredro, Pan Geldhab.

79-80. Fredro, Śluby panieńskie.

81-82. Swift, Podróże Gulliwera. T. III.

83-86. Rawita, Błędne ogniki,

87. Halek, Wieczorne pieśni.

88. Cicero, Mowa za poetą Archiasem.

89. Zacharyasiewicz, Nieboszczyk w kłopotach.

90. Krasiński, Noc letnia. Pokusa.

91-92. Fredro, Damy i huzary.

93-95. Krasiński, Irydyon.

 


 

Edgar Allan Poe.



 

OPOWIEŚCI

 

I.

 

tłumaczył

 

Z. Niedźwiecki.

 

 

Lwów — Złoczów

Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla

ZDRADZIECKIE SERCE.

 

To prawda! byłem nerwowy, strasznie nerwowy w owych czasach, jestem nim po dzień dzisiejszy, dlaczego jednak miałbym zaraz być wariatem?... Choroba nie pozbawiła mnie zmysłów, lecz owszem zaostrzyła je. Przedewszystkiem słuch mój stał się w najwyższym stopniu wrażliwym i delikatnym, ucho moje nauczyło się chwytać wszystko, co działo się na ziemi i niebie a nawet niejednę rzecz, która w piekle ma miejsce. Jakżeż więc mogłem być szaleńcem?... Proszę tylko posłuchać, z jakim spokojem i rozsądkiem potrafię cały przebieg zdarzenia opowiedzieć.

W jaki sposób myśl o tym nawiedziła mnie po raz pierwszy, trudno mi doprawdy określić, od chwili jednak, kiedy ją powziąłem, zaczęła mnie prześladować dzień i noc. Nie miałem przytem na oku żadnego określonego celu. I nie nienawiść także do tego mnie przywiodła, lubiłem bowiem starca. Nie wszedł mi nigdy w drogę, nigdy mi ani słowem nie uchybił. Nie nęciło mnie również jego złoto — zdaje mi się jednak, że to jego oko działało na mnie w sposób tak dziwnie drażniący. Tak, tu musiał tkwić powód! Jedno z ócz mianowicie podobne miał oku sępa — bladoniebieskawe w kolorze, z błonką u wierzchu. Ile razy utkwił je we mnie, miałem uczucie, jakby mi krew w żyłach krzepła; w taki to sposób nieznacznie, całkiem nieznacznie dojrzało w mej duszy postanowienie zabicia starca, byle się tylko raz na zawsze od tego oka uwolnić. Oto wszystko, z przyczyny czego mnie dzisiaj mają za wariata. Obłąkani jednak działają bez zastanowienia, mnie zaś trzeba było widzieć, jak planowo zabierałem się do dzieła, jak ostrożnie, v. jaką rozwagą i skrytością kroczyłem do celu! Nigdy nie okazywałem staremu większej uprzejmości niżeli w ciągu ostatniego tygodnia przed zabiciem go. Noc w noc, kiedy było blisko północy, podkradałem się pod jego drzwi, kładłem dłoń na klamce i otwierałem je — ach! jak cichutko!... jak powoli! A kiedym już skrzydło drzwi dostatecznie uchylił, aby przez otwór głowa moja mogła się dostać do środka, dobywałem latarki, ze wszystkich stron osłoniętej, która na zewnątrz nie wypuszczała ani. jednego promyka, i wsuwałem głowę do pokoju. Och, ktoś, coby mnie w trakcie tej roboty zobaczył, uśmiałby się z pewnością, patrząc, jak ostrożnie i zwinnie zarazem głową manewrowałem, ile chytrości i oględności wkładałem w całą tę czynność. Powoli i cichutko wścibiałem przez rozchylone drzwi szyję, aby przypadkiem nie zbudzić starego ze snu. Mijała dobra godzina, nim głowę wprowadziłem ostatecznie przez szparę do tego stopnia, że mogłem dojrzeć starego w łóżku. A!... czyliż wariat potrafiłby się zdobyć na tyle cierpliwości i taką ostrożność?... Potem zaś, kiedym już głowę szczęśliwie do wnętrza pokoju wprowadził, otwierałem cicho — och! jak cichutko — jak w ogólności przezornie — aby zawiasy zbyt głośno nie zaskrzypiały, klapę latarki. Otwierałem ją jednak na tyle tylko, aby jeden jedyny cieniuchny promyczek mógł paść na sępie oko. Powtarzałem to przez siedem nocy z rzędu, za każdym razem ściśle około północy; ponieważ jednak oko było za każdym razem zamknięte, nie mogłem tedy przystąpić do dzieła, nie miałem bowiem przecież nic przeciw staremu, tylko przeciwko jego oku.

Codzień rano zaś, skoro świt, wkraczałem śmiało do jego pokoju i zawiązywałem najswobodniejszą w świecie gawędkę, przemawiając doń serdecznie, po imieniu, rozpytując, jak spał. Staruszek musiałby tedy być diabelnie podejrzliwym człeczyną, by powziąć cień choćby podejrzenia, z jakimi zamysłami ja go co noc około samej północy uśpionego obserwuję.

Za nadejściem ósmej nocy zabrałem się do otwarcia drzwi z większą jeszcze niżeli zazwyczaj ostrożnością. Sekundowa wskazówka zegarka porusza się szybciej, niżeli się przytem dłoń moja poruszała.

Nigdy jeszcze nie byłem w takiej pełni świadomym moich zdolności i mego sprytu, jak owej nocy. Zaledwie byłem w stanie powstrzymać wyrywający mi się z piersi okrzyk radości z tego powodu. Pomyśleć, że stałem na progu jego pokoju, otwierając całkiem nieznacznie a coraz więcej i więcej drzwi, a on we śnie nawet nie przypuszczał, co ja w tej chwili robię! Przedstawiając to sobie, nie mogłem się wstrzymać od tłumionego chichotu. Być może, że mnie usłyszał, gdyż poruszył się nagle na łóżku w tejże chwili, jakby go coś przestraszyło. Pomyśli ktoś; że dałem drapaka co żywo?

Bynajmniej! Przedewszystkiem w pokoju było cienmiuteńko, bo stary zamykał szczelnie okiennice z obawy przed złodziejami. Wiedząc tedy, że otwierania drzwi spostrzedz nie może, starałem się z wytrwałością niezachwianą uchylać je coraz więcej i więcej.

Nareszcie wsunąłem głowę do wnętrza zupełnie i właśnie miałem zamiar otworzyć klapę ślepej latarki, gdy w tym palec mój, zsunąwszy się z haczyka klapy, zgrzytnął, a stary, podnosząc się w łóżku, zawołał:

— Kto tu?

Wstrzymując się od wszelkiego poruszenia, milczałem. Przez ciąg całej godziny ledwie miałom odwagę oddychać, nie pozwalając jednak nawet drgnąć powiece; przez cały ten czas wszakże nie usłyszałem już nic więcej, jak gdyby się stary napowrót położył. Siedział tylko na łóżku wyprostowany i nasłuchiwał; słuchał zegaru umarłych w ścianie, tale samo jak i ja się weń noc w noc wsłuchiwałem.

Naraz uszu mych doszło coś jakby ciche stęknięcie. Poznałem w niem głos śmiertelnego strachu. Nie był to jęk bólu, ani troski; był to ów ton głuchy, napół zduszony, jaki się zwykł wyrywać z głębi ściśnionej strachem piersi. Znam ja aż nadto dobrze to zabójczo męczące stękanie. Niejednej nocy, gdy wszystko było pogrążone w śnie najgłębszym, dobywało się ono z mojej własnej piersi, potęgując napady trwogi, które mnie zmysłów pozbawiały, przez tę okropną duszność. Znałem ja tedy, mówię, jęk tego rodzaju zbyt dobrze i nie tajnymi mi były uczucia, jakich starzec wśród tego doświadczać musi. Sprawiało mi to przykrość, choć w głębi duszy byłem uradowany. Wiedziałem, że od pierwszego szmeru, na którego odgłos starał się obrócić, leżał przez cały czas nie śpiąc. Owładany coraz to większą trwogą, starał się sobie przedstawić jej bezzasadność; nie udawało mu się to jednak. Daremnie sobie powtarzał: — "To nic; to tylko wiatr zaszumiał w kominie; może też mysz przebiegła po podłodze albo świerszczyk z cicha zaświerczał." — Napewne stary próbował się uspokoić tego rodzaju perswazyami. Daremny jednak wysiłek; wszystko to było napróżno! Zbliżająca się doń śmierć stała już nad jego głową i spowijała w swe mroki bezdenne duszę swojej ofiary, skutkiem czego starzec, mimo że mnie nie widział ani nie słyszał, czuł jednak w pokoju moją obecność.

Przeczekawszy cierpliwie czas dłuższy, w ciągu którego nie posłyszałem żadnego szmeru, mogącego świadczyć, że się napowrót układa, — zdecydowałem się uchylić u mej latarki maleńką, mikroskopijnie małą szparkę. Zrobiłem to z jak największą ostrożnością. Niepodobna sobie nawet wystawić, jak powoli i nieznacznie uchylałem klapę, póki nakoniec jeden cieniuchny promyk, delikatny jak nić przędzy pajęczej "przez szparę nie błysnął i nie padł na sępie oko.

Było otwarte — szeroko otwarte! a kiedym je ujrzał, wściekłość zerwała się we mnie burzą. Zobaczyłem je całkiem wyraźnie: bladosine z obrzydliwą błonką u wierzchu... Dreszcz przeszedł mnie na ten widok do szpiku kości. Twarzy jednak ani postaci starca dostrzedz nie mogłem, skierowałem bowiem formalnie jakby z natchnienia instynktu promyk akurat w pożądane miejsce.

Mówiłem już, że domniemane moje szaleństwo nie było niczym innym jak tylko nadzwyczajnym zaostrzeniem mych przeczulonych zmysłów. I tak ucho me pochwyciło teraz cichy, stłumiony ale szybko powtarzający się szelest, niby tik tak owiniętego watą zegarka. I ten także odgłos dobrze mi był znany. Było to tętno jego serca, a szał mój zaognił się jeszcze bardziej pod jego wpływem. jak szał bojowy żołnierzy, podniecany biciem w bębny.

I tym razem jednakże zapanowałem nad sobą i zachowałem spokój. Zaledwie śmiałem oddychać, latarnię zaś ściskałem w ręku silnie i nieporuszenie. Próbowałem, czy zdołam z niezachwianą pewnością kierować promyk na to oko. Wśród tego piekielne bicie serca stawało się coraz szybszym. Z każdą chwilą przyspieszało się i wzmacniało jego tętno. Przerażenie starca musiało dosięgać szczytu. Powiedziałem, że tętno serca stawało się z każdą chwilą bardziej i bardziej głośnem. Czy tylko będę zrozumiany?... Mówiłem, że jestem nerwowy i jestem też nim rzeczywiście. Teraz, w godzinie samej północy i wśród straszliwej ciszy grobu, zalegającej stary dom, popadłem skutkiem tego osobliwego szmeru w niczem nie dający się powściągnąć strach. Zaledwie przez kilka minut jeszcze byłem w stanie do tego się zmusić, by stać nieporuszenie. Lecz tętno było coraz i coraz głośniejsze, aż pomyślałem, że w końcu serce musi mu od niego pęknąć. Teraz ogarnął mnie nowy niepokój: bicie tego serca mógł posłyszeć któryś z sąsiadów! Położyło to kres memu wahaniu. Godzina starca wybiła! Z głośnym wrzaskiem otwarłem klapę latarki, i wpadłem do pokoju. — Baz tylko jęknął — tylko raz jeden. W mgnieniu oka porwałem za poduszki i przywaliłem niemi starego. Poczem nie mogłem się wstrzymać od śmiechu na myśl, jak prędko powiodło mi się z nim załatwić. Serce wszelako nie przestawało dalej bić stłumionem pukaniem, które trwało minut kilka.

Lecz to mi już było obojętne; odgłos ten nie mógł się już po za ściany przedostać a wreszcie ucichł. Starzec nie żył. Odrzuciwszy poduszki. zbadałem ciało. Bez najmniejszego wątpienia miałem przed sobą trupa — trupa, jak gdyby nigdy nie żył! Położywszy mu dłoń moją na sercu, trzymałem ją tak przez kilka minut. Żadnego poruszenia. Umarł — nieodwołalnie. Już mnie jego oko dręczyć nie będzie.

Ktoby i teraz jeszcze był zdolny poczytywać mnie za obłąkańca, zaniecha tego, skoro opiszę, jak przemyślnie się zakrzątnąłem około ukrycia zwłok. Noc miała się ku końcowi a ja nie przestawałem pracować w niemym pośpiechu.

Wyrwawszy w podłodze trzy deski, ukryłem wszystko w znajdującej się pod niemi próżni. Poczem wstawiłem deski na dawne miejsce tak dokładnie i zręcznie, że żadne oko ludzkie — nawet jego oko! — nie zdołałoby zauważyć jakiejkolwiek zmiany. Nie potrzebowałem też nigdzie nic zmywać

— ani jednej kropelki — najmniejszego chociażby śladu krwi. Zbyt byłem przezorny na to.

Kiedym się uporał z tym wszystkim, była godzina czwarta, panował jednak jeszcze mrok nocy. W tej samej chwili, kiedy zegar wydzwaniał godzinę, zapukał ktoś z ulicy do bramy domu. Wyszedłem z lekkim sercem, by ją otworzyć. Powiadam: z lekkim sercem — bo czegóż jeszcze mógłbym się teraz lękać? Weszło trzech mężczyzn, którzy przedstawili się z całą uprzejmością jako funkcyonaryusze policyjni. Jeden z moich sąsiadów posłyszał w nocy krzyk, co nasunęło podejrzenie zbrodni. Policya, zawiadomiona o tem, przysłała swych ludzi celem przedsięwzięcia na miejscu śledztwa.

Uśmiechnąłem się — bo czegóż się mogłem bać? — i pozdrowiłem uprzejmie ichmościów. Okrzyk ów — objaśniłem — mnie samemu wydarł się we śnie, co się zaś tyczy staruszka, wyjechał, dodałem, na wieś. Oprowadziłem przybyłych po całym domu. żądając, aby zaglądali wszędzie i wszystko zbadali jak najdokładniej. W końcu zaprowadziłem ich także do pokoju starego i pokazałem, że wszystko, co posiadał, znajduje się w jak największym porządku, starannie pochowane i nietknięte. W poczuciu mego bezpieczeństwa byłem formalnie jakby upojony a przyniósłszy krzesła, zmusiłem przedstawicieli władzy, by je zajęli i odpoczęli po trudzie. Sobie samemu zaś postawiłem krzesło, w szalonym zuchwalstwie sukcesu, który mi się wydawał zupełnym, akurat w tym właśnie miejscu, gdziem ukrył trupa mej ofiary.

Policyanci wyglądali kompletnie zadowoleni z wyniku uskutecznionych poszukiwań. Zachowanie moje przekonało ich, ja sam zaś nie traciłem rezonu ani na chwilę. Usiadłszy na podanych krzesłach gawędzili o rzeczach obojętnych, ja zaś odpowiadałem na każde ich zapytanie z całą gotowością.

Niedługo jednak uczułem, że blednę, i zacząłem pragnąc, żeby sobie już poszli. Zaczęła mnie głowa boleć, szum napełnił mi uszy, lecz oni siedzieli dalej, i gadali bez przerwy. A dziwny szmer w moich uszach, wzmagając się. trwał i począł przybierać pewien określony charakter. Pragnąc się pozbyć straszliwego uczucia, wmieszałem się swobodnie w gawędę. Lecz szmer nie ustawał, był coraz wyraźniejszy, aż w końcu spostrzegłem, że nie rozbrzmiewa on w moich uszach.

Musiałem w tej chwili bardzo zblednąć ale zacząłem pleść, ile możności jak najgłośniej, co mi tylko na język przyszło. Równocześnie jednak i szelest wzmógł się także — co było począć?... Cichy, zgłuszony, szybki odgłos, całkiem podobny tykaniu zegarka, owiniętego watą. Tchu mi zaczęło braknąć — choć policyanci ciągle jeszcze nie słyszeli nic. Zacząłem gadać jeszcze prędzej, z jeszcze większą żywością, ale i szmer potęgował się stale. Powstawszy z krzesła, począłem się spierać o jakąś drobnostkę mocno podniesionym głosem, giestykulując przytem gwałtownie. Nic nie pomogło, szmer stawał się również z każdą chwilą głośniejszym. Dlaczego oni sobie nareszcie nie szli?... Jak gdyby doprowadzony teraz do szału każdym słowem policyantów, zacząłem przemierzać pokój ciężkim krokiem. Wszystko na nic. Szmer ciągle rósł. Boże mój! cóż miałem jeszcze uczynić?!... Począłem się pienić z wściekłości, rzucałem się i kląłem. Porwawszy za krzesło, na którym siedziałem przed chwilą, począłem niem szurgać po deskach podłogi, lecz szmer był coraz głośniejszy, zagłuszał wszystko inne. Głośniej! głośniej! coraz to głośniej brzmiał!... A trzej mężczyźni nie przerywali wesołej gawędki, śmiejąc się w dodatku. Czy podobna, aby nie słyszeli?... Wszechmocny Boże! Przenigdy!... Słyszeli oni dobrze! i domyślali się związku!... Znaczenie całego mego zachowania się nie było dla nich zagadką!... Pastwili się tylko nad mem przerażeniem!... Takie myśli przelatywały mi przez głowę owej chwili, takie są do dziś jeszcze. Lecz wszystko inne zdawałoby się rajem wobec tych mąk duszy! Wszystko byłoby znośniejszym od ich urągań! Me mogłem dłużej znosić ich obłudnych uśmiechów. Myślałem, że skonam, jeżeli nie wrzasnę na całe gardło. A teraz... słuchajcie tylko! coraz głośniej i głośniej!... — "Łotry! — wrzasnąłem wreszcie — przestańcie grać komedię!... Przyznaję się do wszystkiego... Zerwijcie deski... Tu!... tutaj!... To jego serce uderza tak straszliwie."

 

MALSTROM.

 

Motto: Drogi Pańskie, zarówno w przyrodzie, jak w świata kolejach, nie są podobne człowieczym drogom. W tymże parnym stopniu wyobrażenia, jakie sobie tworzymy o rozciągłości, bezmiarze i bezdni dzieł jego, których głąb jest większą niżeli studnia Demokryta.

Józef Glanville.

 

 

W tej chwili wdarliśmy się na najwyższe z urwisk skalnych. Ubiegło minut kilka, nim całkiem wyczerpany starzec był znowu w stanie dobyć z piersi głosu.

— Niedawno jeszcze — rzekł w końcu — mógłbym był pana z tą, samą łatwością przez tę drogę przeprowadzić, co najmłodszy z mych synów; trzy lata wszakże temu mniej więcej, zdarzył mi się wypadek, jakiego nie miał chyba nigdy żaden z śmiertelnych — a przynajmniej jakiego żaden z tych, co go mieli, nie przeżył, aby go módz opowiedzieć, a te sześć godzin śmiertelnej trwogi, przez jaką wtenczas przeszedłem, złamały całkiem moje ciało i duszę. Bierze mnie pan za człeka bardzo podeszłego wieku, tak jednak nie jest. Jeden niecały dzień wystarczył, aby włosy moje z czarnych stały się białymi, aby do tego stopnia osłabić mi członki i rozbić moje nerwy, że trzęsę się odtąd za najmniejszym wysiłkiem i lękam się cienia. Czy pan da wiarę, że nie potrafię nawet spojrzeć na dół bez zawrotu głowy z tej ot niedużej skały?...

"Nieduża skała", na której zrąb tak niedbale dla odpoczynku się był rzucił, że cięższa połowa jego ciała po za nią się zwieszała, za całą zaś ochronę służyć mu mogły jedynie łokcie, o sam brzeżek, do tego śliski, wsparte, — ta "nieduża skała" wznosiła się blokiem lśniąco czarnego głazu, stromo i prostopadle, na jakie 1500 albo 1600 stóp wysokości z całego usypiska skalnego gruzu pod nami. Nic w świecie nie byłoby mnie w stanie skłonić, ażebym się choćby o łokieć jeszcze przybliżył ku jej brzegowi. Byłem zaś taki zdenerwowany pozycją, mego towarzysza, że wyciągnąłem się na ziemi jak długi, czepiając się z całej siły krzaków i nie śmiejąc oczu nawet podnieść ku niebu. Daremnie zwalczałem w duszy myśl, że wściekłość wichru może wstrząsnąć podwalinami skały. Dopiero po dłuższej chwili zdołałem z siebie wykrzesać tyle odwagi, że usiadłszy, spojrzałem w dal.

— Tego rodzaju przywidzenia niech pan w sobie przełamie — rzekł mój przewodnik — bo przecież w tym właśnie celu przywiodłem pana tutaj, abyś pan miał możliwie najlepszy przegląd widowni owego zdarzenia, o którym wspomniałem, ja zaś abym panu mógł opowiedzieć całą historię w tym samym czasie, kiedy pan całkowitą jej sceneria przed oczyma mieć będziesz.

"Znajdujemy się obecnie — mówił dalej w ów sobie właściwy, szczegółowy sposób — znajdujemy się obecnie akurat ponad wybrzeżem norwoskiem, pod 68 stopniem szerokości w wielkiej prowincji Nordland a w smutnym dystrykcie Lofodden. Góra, na której szczycie siedzimy, nazywa się Helseggen, Chmurzysta. A teraz podnieś się pan cokolwiek wyżej — proszę się trzymać mocno trawy, jeżeli się panu w głowie kręci, — tak — i spojrzyj pan po za pas mgły pod nami, w dal, na morze.

Spojrzałem zmięszany, i zobaczyłem niezmierny ocean, którego woda miała tak ponure zabarwienie, że mi na jej widok natychmiast przyszedł na myśl opis nubijskiego geografa, poświęcony "Mare tenebrarum." Wyobraźnia ludzka nie jest w stanie sobie przedstawić panoramy bardziej tchnącej bezludziem i pustką. Na prawo i lewo ciągnęły się, jak daleko okiem sięgnął, niby wały, odgradzające od zamieszkałej ziemi szeregi grozę budzących swą ciemną barwą i niemiłą fizyonomią urwisk skalnych, których ponury charakter potęgował się jeszcze od szumów i ryków przypływu, obrzucającego je wysoko widmowemi grzywami białych pian. Nawprost podgórza, na którego szczycie siedzieliśmy, w odległości jakich pięciu lub sześciu mil angielskich dalej w morze, widać było małą, czarniawą wysepkę, obrzeżoną białym rąbkiem spienionych fal. Dwie mile bliżej lądu stałego widniała druga, jeszcze mniejsza, straszliwie kamienista i nieurodzajna, otoczona ciemnymi głazami.

Wygląd oceanu na przestrzeni pomiędzy od dalonemi wyspami a wybrzeżem wydał mi się niezwykłym. Jakkolwiek w stronę lądu dął właśnie wiatr z taką siłą, że dalej na morzu znajdujący się bryg zmuszony był zwinąć żagle a kadłub jego zanurzał się raz po raz, pochłaniany przez fale, to przecież nie było bezwarunkowo widać regularnego piętrzenia się fal, tylko krótkie, szybkie, gniewne bryzgi wody we wszystkich kierunkach, zarówno z wiatrem, jak i pod wiatr. Piany było nie wiele, wyjąwszy w najbliższym sąsiedztwie skał.

"Dalszą z wysp — kontynuował starzec — nazywają Norwegczycy Burrgh: bliżej położona zwie się Moskoe. Tam, o jaką milę ku północy, leży Ambaaren. W tym znowuż kierunku znajdują się Islezen, Hotholm, Keildhelm, Suarven i Brockholm. Jeszcze dalej — pomiędzy Moskoe a Burrgh — leżą Otterholm, Flimen, Sandflesen i Stockholm. To są prawdziwe nazwy wszystkich tych. miejscowości — czemu jednak uważano w ogóle za stosowne nadawać im nazwę, tego żaden z nas obu pojąć nie zdoła. Słyszysz pan co? Zauważyłeś pan na wodzie jako zmianę?"

Znajdowaliśmy się już z jakie dziesięć minut na szczycie Helseggen, na który dostaliśmy się z środka Łofodden, tak żeśmy ani jednego błysku morza nie widzieli do chwili, kiedy się naraz całe roztoczyło przed naszymi oczyma. Kiedy starzec do mnie to mówił, uświadomiłem sobie silny i coraz to wzmagający się odgłos, jak gdyby olbrzymie stado bawołów w amerykańskiej prerii galopowało parskając i rycząc. Równocześnie spostrzegłem, że — żeglarze zwykli się o tym wyrażać: morze "dyszy" — na oceanie tuż pod nami utworzył się nagle prąd, płynący w kierunku zachodnim. Kiedym się temu zjawisku przypatrywał, prąd ten wzmagał się z niesłychaną szybkością. Każda chwila potęgowała jego bajeczny wprost impet. W przeciągu pięciu minut cała część powierzchni morza aż do Burrgh pobudzona została do nieokiełzanej wściekłości; ale pomiędzy Moskoe a wybrzeżem kotłowało się i huczało jak i przedtem najzacieklej. Tutaj walił się cały olbrzymi bezmiar wody, pryskając i pieniąc się, w tysiąc walczących z sobą koryt i skręcał nagle kark w kurczowych drgawkach a potem dysząc, kłębiąc się i sycząc w nieprzeliczonych ogromnych wirach i tryskach zawracał na zachód z tak szaloną szybkością rzutu, jaka tylko na najgwałtowniejszych wodospadach spostrzegać się daje.

W kilka minut później uległa cała scena nowej a zupełnej przemianie. Powierzchnia morza uspokoiła się, tryski znikały jeden po drugim, natomiast ukazały się obecnie olbrzymie smugi pian w miejscach, gdzie ich dotychczas wcale nie było widać. Skoro te smugi zajęły większą przestrzeń, połączyły się z sobą i uległy okrężnemu ruchowi wirów, które już nikły, tak że zdawało się, że utworzy się z nich nowy, większy wir. Nagle — ale to w jednej sekundzie — zjawisko to przybrało zdecy dowaną i wyraźną formę koła o średnicy co najmniej jednej mili angielskiej. Krawędź wiru utworzył szeroki pas iskrzącej się piany, lecz nawet najmniejsza jej cząsteczka nie wślizgnęła się w gardziel straszliwego leja, którego wnętrze, jak daleko wzrok je zgłębić był w stanie, przedstawiało gładkie, lśniące, czarne jak węgiel ściany z wirujących mas wodnych, nachylone pod kątem jakich 45 stopni do horyzontu i kręcące się w krąg bez przestanku z onieprzytamniającą szybkością, przyczem ciskały w górę, w chaos wichrów, straszliwym głosem, takie wrzaski i ryki, że nawet potężny wodospad Niagara nie gorzej wyje w swej trwodze śmiertelnej.

Góra drżała w posadach, skałami zdawały się wstrząsać dreszcze. Rzuciłem się na twarz, czepiając się z wszystkich sił odrobiny trawy, w najwyższym stopniu nerwowego podniecenia.

— To nie może być — ozwałem się wreszcie do starca — to nie może być nic innego, jak tylko wielki wir Maelstrom.

— Tak go zazwyczaj nazywają — odparł. — My, Norwegczycy, zwiemy go Moskoestromem, od poblizkiej wyspy Moskoe.

Znane opisy tego wiru nie przygotowały mnie wcale na to, co ujrzałem. Opis Jonasa Ramus, najbardziej może z wszystkich szczegółowy, nie mógł dać nawet w przybliżeniu właściwego pojęcia ani o wspaniałości ani o straszliwości zjawiska — a także o owym wstrząsającym i mącącym w głowie poczuciu czegoś niebywałego, jakie tu widzem owłada. Nie wiem z jakiego punktu obserwacyjnego wspomniany sprawozdawca czynił swe spostrzeżenia, ani też w jakiej porze; nie mogło to jednak być ani z szczytu Helseggen ani też w czasie burzy. Pomimo tego należy tutaj przywieźć kilka ustępów jego opisu, ze względu na szczegóły, jakkolwiek ogólny ich efekt będzie nadzwyczaj blady w porównaniu z wrażeniem, wywieranym przez samo zjawisko.

"Pomiędzy Lofodden i Moskoe — mówi on — głębokość wody wynosi około czterdzieści sążni; po drugiej stronie jednak, ku Burrgh, głębokość ta zmniejsza się do tego stopnia, że okręt nie jest w stanie tamtędy przepłynąć i wystawiony jest na niebezpieczeństwo rozbicia się o skały, co się wydarza nawet przy najspokojniejszej wodzie. W czasie przypływu huczące fale biegną, szybko pomiędzy Lofodden i Moskoe, rykowi odpływu jednak zaledwie dorówna huk najhałaśliwszych i najstraszniejszych katarakt. Huk ten słychać na całe mile wokoło a wiry i otchłanie wodne przybierają taką rozległość i głębię, że okrętu, który się znajdzie w ich pobliżu, nic nie jest w stanie uchronić od wchłonięcia przez odmęt i roztrzaskania o skały. Skoro następnie siła wody osłabnie, fale wyrzucają szczątki na powierzchnię. Te chwile spokoju jednak zdarzają się tylko w przejściowym czasie pomiędzy przypływem i odpływem, przy bardzo spokojnym powietrzu i trwają, ledwie kwadrans, poczym woda poczyna się znowu burzyć z wznowioną gwałtownością. Skoro dzika gwałtowność prądu osiągnie najwyższy swój stopień, i wzmoże się w dodatku pod wpływem wichru, niebezpiecznie jest dla statku znaleźć się już w odległości jednej mili norweskiej od tego miejsca. Baty, jachty a nawet okręty, które nie zachowały w jego pobliżu należytych ostrożności, bywały już niejednokrotnie wciągane w kipiącą otchłań wiru. Nierzadko się też zdarza, że wściekłość wiru pokonywa wieloryby, co się zanadto zbliżą w stronę prądu; ryk i wycie, jakie z siebie podówczas wydają, wśród daremnych wysiłków, aby się wyswobodzić, są nie do opisania. Pewnego razu prąd pochwycił i uniósł niedźwiedzia, który chciał przepłynąć z Lofodden do Moskoe, i zaczął tak straszliwie ryczeć, że było go słychać aż na wybrzeżu. Zapasy sośniny i innego drzewa szpilkowego, pochłonięte przez topiel, ukazują się później na powierzchni tak rozbite i poszczypane, jakby je szczecina porosła: dowód jasny, że były miotane na wsze strony w głębinie, pełnej zaostrzonych złomów skalnych. Prądy te reguluje przypływ i odpływ morza pomiędzy powtarzającym się co sześć godzin najwyższym i najniższym stanem wody. W roku 1645 szalało tu morze pewnego niedzielnego poranku z taką wściekłością i hukiem, że z domów na wybrzeżu kamienie spadały na ziemię."

Co się tyczy głębokości wody, nie mogłem pojąć, jakim sposobem możnaby ją było zmierzyć w bezpośredniej bliskości wiru. Zatem owe czterdzieści sążni musiały się chyba odnosić do części kanału tuż przy brzegach, czy to po stronie Lofodden czyli też Moskoe. Średnia głębokość morza pod Moskoe musi być daleko większą. Nie trzeba na to lepszego dowodu, niżeli rzut oka z boku w głąb wiru, z najwyższego szczytu Helseggen na przykład. Spoglądając z tego szczytu w ryczącą otchłań wodną, nie byłem w stanie wstrzymać się od śmiechu z naiwnej prostoty, z jaką poczciwy Jonas Ramus redaguje swój opis i jakby coś nadzwyczajnego, czemu trudno dać wiarę, swoje anegdotki o niedźwiedziach i wielorybach przytacza. W rzeczywistości przedstawiło mi się to jako coś, co się rozumie samo przez się, że gdyby się największy z wojennych statków liniowych wystawił na działanie tej druzgocącej siły przyciągającej, nie więcej byłby w stanie się jej oprzeć, niż piórko potężnemu wianiu orkanu i cały w jednej chwili musiałby być pochłonięty.

Próby wyjaśnienia fenomenu, które, przypominam to sobie, przy czytaniu tych relacyj po raz pierwszy, wydały mi się zupełnie wystarczające — wywarły na mnie teraz wręcz odmienne wrażenie całkiem niedostatecznych. Przyjmują zwykle, że zarówno ten, jak i trzy inne, mniejsze wiry pomiędzy wyspami Ferroe "nie przez co innego powstają, jak tylko wskutek napierania na siebie fal, łamiących się w czasie przypływu i odpływu o ściany zębatych skał, pomiędzy któremu nagromadzone masy wodne do tego stopnia zostają ściśnięte, że spadają z wysokości na podobieństwo katarakty a spadek ich tym głębiej sięga, im wyżej wzniósł je rozpęd przypływu, naturalnym zaś następstwem tego jest lej wodny czyli wir, którego cudowna moc wchłaniania znaną jest przecież z eksperymentów na mniejszą skalę." — Tyle słów o tym w "Encyclopaedia Britannica." Kircher i inni utrzymują, iż w samym środku Maelstromu musi się znajdować otchłań, przebijająca nawskróś całą kulę ziemską, i kończąca się wylotem gdzieś w jakimś odległym punkcie globu — w jednym wypadku nawet wskazaną jest jako tenże z pewnym odcieniem stanowczości botnijska zatoka morska.

Pogląd ten, acz bez dowodów, najsilniej trafiał do przekonania mej wyobraźni, w chwili gdy opisany widok miałem przed oczyma. A kiedy się z tym do mojego przewodnika odezwałem, jakże mnie zdziwił, oświadczając, że chociaż wszyscy niemal Norwegowie przychylają się do tego zapatrywania, on go pomimo to nie podziela. Co się tyczy pierwszego przypuszczenia, powiedział, że nie jest w stanie tego zrozumieć, w czym się też z nim zgodziłem, bo jakkolwiekbądź by się ono komuś na papierze przekonywajacem wydawać mogło, okazuje się niepojętym a nawet niedorzecznym wśród gromowego huku wodnej gardzieli.

— Napatrzyłeś się pan już chyba wiru do syta — ozwał się starzec. — Jeżeli pan teraz zechce obejść wraz ze mną ten głaz, który osłoni nas przed wichrem a jednocześnie powstrzyma trochę zbyt ogłuszający huk wody, to panu opowiem jednę historyę, na dowód, że muszę ja przecież cośkolwiek więcej niż inni wiedzieć o Moskoestromie.

Kiedyśmy się znaleźli na wskazanym przez niego miejscu, począł mówić dalej:

— Ja i dwaj moi bracia mieliśmy dwumasztową barkę jakich siedemdziesięciu ton pojemności, którą mieliśmy zwyczaj wypływać na połów ryb pomiędzy wyspy Moskoe i dalej w okolicę Burrgh. We wszystkich gwałtowniejszych odboiskach morskich w stosownym czasie połów bywa nader wydatny, jeżeli się tylko ma dosyć odwagi, aby go spróbować: atoli z wszystkich mieszkańców wybrzeża Lofodden my trzej byliśmy jedyni, którzyśmy wyprawy rybackie ku wyspom regularnie przedsiębrali, jak to już panu wspomniałem. Zwykle odwiedzane w celach rybackich okolice znajdują się o wiele dalej ku południowi. Tam można ryby łowić w każdej porze bez wielkiego ryzyka, to też rybacy wolą te miejsca. Pewne punkta wszelako tu między tymi skałami dostarczają nie tylko najrozmaitszych gatunków ryb ale w dodatku w największej obfitości, tak żeśmy niekiedy w jednym jedynym dniu więcej tego do domu przywieźli, niż bojaźliwi towarzysze nasi za cały tydzień. Był to co prawda najzuchwalszy hazard, narażaliśmy przy nim życie, by sobie oszczędzić trudu, a odwagą zastępowaliśmy kapitał zakładowy, Lokowaliśmy nasz statek w zatoce, znajdującej się o jakie pięć mil angielskich wyżej na wybrzeżu, niż ta tu. Zwyczajem naszym było przepływać główny kanał Moskoestromu o pogodzie, korzystając z piętnastominutowej ciszy i spuszczać kotwicę gdzieś w pobliżu Otterholm lub Sandflezen, gdzie wiry są najmniej dokuczliwe. Tam pozostawaliśmy tak długo, dopokąd na morzu nie zawitała znowu krótkotrwała cisza a wtenczas podnosiliśmy natychmiast kotwicę i wracali do domu. Nie przedsiębraliśmy, rozumie się, tych wypraw nigdy, jeżeli nam się zdawało, że nie możemy z całą pewnością liczyć na pomyślny i stały wiatr zarówno w jednę, jak w drugą stronę, pomyłki zaś w tym względzie zdarzały się nam. tylko wyjątkowo. Dwa razy w przeciągu lat sześciu byliśmy zmuszeni stać całą noc na kotwicy, skutkiem bezwietrznej ciszy, która tu właśnie do największych należy rzadkości a raz musieliśmy tam nawet spędzić cały prawie tydzień o włos od głodowej śmierci, ponieważ zaraz po naszym przybyciu zerwał się gwałtowny wicher, który wzburzył kanały do tego stopnia, że o powrocie nie było co i myśleć. Bylibyśmy przy tej okazji mimo największych usiłowań nie uniknęli zapędzenia przez rozhukane fale na pełne morze (fale bowiem rzucały nami na wszystkie strony z taką wściekłością, że musieliśmy w końcu podnieść kotwicę), gdyby nam się nie powiodło dosięgnąć jednego z tych niezliczonych kanałów, które dziś są, jutro ich nie ma — co nam pozwolił szczęśliwie wylądować na zasłoniętem od wiatrów miejscu.

Nie potrafiłbym panu ani dwudziestej części trudności opowiedzieć, z jakimi mieliśmy w czasie naszych wypraw do walczenia — niedobrze tam żeglować nawet w pogodę — udawało nam się jednakże w końu zawsze nawet Moskoestromowi bez szkody czoło stawiać; pomimo tego serce zamierało mi często w piersiach, jeżeli się przypadkiem zdarzyło, żeśmy choćby o jednę minutę chybili w wyzyskaniu piętnastominutowej ciszy. Siła wiatru nie była niekiedy tak wielką, na jaką w chwili wyruszania liczyliśmy, skutkiem czego nie posuwaliśmy się naprzód z pożądaną szybkością a prądy uniemożliwiały kierowanie naszym statkiem. Mój brat najstarszy miał ośmnastoletniego syna a i ja miałem także dwóch tęgich chłopców. Mogli oni być dla nas w tych razach dużą pomocą przy zaciąganiu sieci i łowieniu ryb, ale, cokolwiekbądź, chociaż sami nie stroniliśmy od niebezpieczeństwa, nie mieliśmy przecież odwagi narażać na nie naszych dzieci, bo w końcu, trzeba to wyznać: niebezpieczeństwo było rzeczywiście straszliwe.

Kilka dni ledwie brakuje do lat trzech od chwili zdarzenia, jakie zamierzam panu opowiedzieć. Było to 10. lipca 18.., dnia, którego ludzie tutejsi nie zapomną nigdy, szalał bowiem wtenczas najstraszliwszy orkan, jaki kiedykolwiek widziano między niebem a ziemią; a przecież przez całe rano a nawet dobrze jeszcze po południu mieliśmy łagodny, nieustający wiatr z południo-zachodu, jednocześnie zaś słońce przyświecało pięknie, tak że najstarsi żeglarze z nas nie byli w stanie przewidzieć, co miało nastąpić.

My trzej, bracia moi i ja, popłynęliśmy o drugiej z południa ku wyspom i naładowaliśmy w niedługim czasie nasz statek plonem niezwykle okazałego połowu, który — uderzyło nas to wszystkich — był daleko obfitszy niż kiedykolwiek. Zegarek mój wskazywał właśnie godzinę siódmą, gdyśmy się zabrali do powrotu, aby najgorszy kawałek prądu przebyć po spokojnej wodzie, to znaczy, jak nam było z doświadczenia wiadomym, o godzinie ósmej.

Zimny wiatr przeciągał po naszym pokładzie, toż płynęliśmy czas jakiś szparko, bez cienia niepokoju, do którego nie było zresztą najmniejszej podstawy. Naraz spostrzegamy z tyłu, po za sobą. falę, nadpływającą mimo Helseggen. Była to rzecz niezwykła — nigdy jeszcze nie wydarzyło się nam coś podobnego — to też przeląkłem się mocno, nie wiedząc sam, czemu?... Kierowaliśmy się podług wiatru, nie mogliśmy się jednak ciągle naprzód posuwać z powodu wirów i właśnie miałem zaproponować powrót na miejsce, gdzieśmy na kotwicy stali, gdy wtem, podniósłszy oczy w górę, ujrzeliśmy cały horyzont zakryty przez osobliwą, chmurę miedzianego koloru, która wznosiła się. coraz wyżej z zadziwiającą szybkością.

W tej samej chwili ustał nagle dmący aż dotąd wicher, morze zaległa grobowa cisza a my błąkaliśmy się w niepewności na wszystkie strony. Ten stan rzeczy nie trwał wszakże tak długo, abyśmy mieli czas nad nim się zastanawiać. Przed upływem minuty burza rozszalała się nad nami — przed upływem dwóch niebo zawaliły chmury, skutkiem czego, dodawszy bryzgającą naokół pianę, zapanowała nagle taka ciemność, że nie byliśmy w stanie dojrzeć jeden drugiego w zawierusze.

Byłoby szaleństwem wysilać się na opis podobnego orkanu jak ten, który się teraz zerwał. Najstarszy z ludzi w całej Norwegii nie przeżył nigdy czegoś podobnego. Byliśmy na tyle roztropni, żeśmy odwiązali już przedtem nasze żagle lecz zaraz za pierwszym podmuchem wichru zmiotło nam z pokładu oba nasze maszty, jakby je odpiłował — z głównym zaś masztem mego najmłodszego brata, który się doń dla bezpieczeństwa był przywiązał.

Statek nasz należał do najlżejszych, jakie kołysały się kiedykolwiek na powierzchni wody. Posiadał on całkowicie przystający pokład z jednymi tylko niedużymi drzwiczkami, które zamykaliśmy zawsze starannie, ile razy wypadło nam przebywać prąd, aby zabezpieczyć wnętrze barki od zalewu fal. To jedno ochroniło nas od zguby natychmiastowej, bez tego bowiem w przeciągu paru minut znaleźlibyśmy się na dnie topieli. W jaki sposób drugi z mych braci uszedł w owym momencie śmierci — nie umiem powiedzieć, nie dowiedziałem się tego nigdy. Co do mnie, zaledwiern puścił przedni żagiel, rzuciłem się na pokład na płask, wczepiając się nogami w szczelinę pomiędzy pokładem a burtą, rękoma zaś chwyciłem się równocześnie czopa od pierścienia u stóp przedniego masztu. Uczyniłem zaś to czysto pod wpływem instynktu — i nic lepszego uczynić nie mogłem — bo na myślenie świadome celu zanadto byłem oszołomiony.

Przez kilka sekund byliśmy, jak już rzekłem, zupełnie zalani, i przez ten czas trzymałem się z całych sił czopa, oddech w sobie zaparłszy. Nie mogąc dłużej w tej pozycji wytrzymać, ukląkłem, nie puszczałem jednak czopa, i wówczas zdołałem trochę zebrać myśli. Tymczasem mały nasz statek otrząsnął się, niby pies, gdy wyjdzie z kąpieli, i pozbył się w ten sposób z pokładu wody. Starałem się właśnie, ochłonąwszy z pierwszego ogłuszenia, zapanować o tyle nad mymi myślami, ile potrzeba było dla zorientowania się, co dalej czynić należy, gdy wtem uczułem, że mnie ktoś chwyta za rękę. Był to mój brat najstarszy, to też serce moje zabiło radością, gdyż byłem do tej chwili przekonany, że i jego także wicher z pokładu strącił — ale w najbliższej minucie już cała moja radość zmieniła się w przerażenie, przysunąwszy bowiem usta do samego mojego ucha, wrzasnął, aby przekrzyczeć morze, jeden tylko wyraz: — "Moskoestrom!"

Niepodobna mi skreślić uczuć, jakich doświadczyłem w tej chwili. Od stóp do głowy wstrząsnęło mną, jakby w najsilniejszej febrze. Wiedziałem doskonale, co pragnął dać mi tym słowem do zrozumienia. Z wiatrem, który nas gnał obecnie, musieliśmy się dostać w toń wiru i nic w świecie nie mogło nas już od tego uratować.

Jak sobie pan zapewne przypomina, przepływaliśmy w czasie przeprawy przez kanał prądu zawsze w znacznej odległości powyżej wiru nawet podczas zupełnej pogody i czekaliśmy potem z największą bacznością na czas ciszy — teraz jednak pędziliśmy w linii prostej w otchłań, w dodatku podczas takiego orkanu! — "W każdym razie — myślałem — znajdziemy się tam w momencie ciszy, tkwi w tym iskierka nadziei, w najbliższej chwili jednak lżyłem już sam siebie za to, że jestem do tego stopnia głupi, aby się teraz w ogóle jakąkolwiek jeszcze nadzieją łudzić. Zbyt dobrze wiedziałem przecie, że jesteśmy zgubieni, choćby nasz statek był dziesięć razy większy od okrętu wojennego z 90 działami.

Tymczasem wyczerpała się pierwsza wściekłość burzy, lub może odczuwaliśmy ją tylko słabiej, mając ją teraz za plecyma, na każdy sposób jednakże fale, którym wicher nie pozwalał się dotąd wzbijać zbytnio, dźwigały się obecnie na wysokość gór. I niebo zmieniło równie osobliwie swą postać. Dokoła nas na wszystkie strony było jeszcze ciemno, że oko wykol, tuż nad naszymi głowami wszakże rozeszły się nieco chmury, odsłaniając kawałek czystego, ciemnobłękitnego nieba, na które wytoczył się księżyc w pełni niebywałego blasku. Oświetlił on wszystko dokoła nas jak najwyraźniej, lecz — Boże!... — jakiż obraz roztoczył się przed nami w tym świetle!...

Próbowałem raz czy dwa razy odezwać się do mego brata, huk jednakowoż wzmógł się w niepojęty dla mnie sposób do takiego stopnia, że nie byłem w stanie jednego wyrazu zrozumiale wypowiedzieć, pomimo że krzyczałem mu prosto w ucho 7, całym natężeniem płuc. Potrząsał tylko głową, a potem, zbladłszy śmiertelnie, podniósł w górę palec, jakby chciał wyrzec: "Uważaj!"

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co miał na myśli, — niebawem jednak pomyślałem rzecz okropną. Dobyłem z kieszeni zegarka. Przestał iść. Spojrzałem na cyferblat przy blasku księżyca, poczem wybuchnąłem płaczem i rzuciłem zegarek w morze. Zatrzymał się na godzinie siódmej. Czas ciszy przeminął dawno a wir skłębionych prądów znajdował się tuż przed nami w całej pełni szału!

Kiedy dobrze zbudowany statek, który zrównoważono jak się należy a nie obładowano go zbytnio, z wiatrem płynie, to zdaje się wówczas, jakby mu lale z drogi ustępowały, czemu się szczury lądowe tak bardzo dziwują; w języku żeglarzy nazywa się to "jechać. " Otóż jak dotąd jechaliśmy po powierzchni fal jak po maśle — w tej chwili jednak wyszedł naprzeciwko nam olbrzymi bałwan, pochwycił nas i dźwigał, dźwigał coraz wyżej i wyżej, jakby pod samo sklepienie niebieskie. Nigdybym nie był przypuścił, aby fala mogła się wznieść do takiej wysokości. Potem jednak rozpoczął się ślizgający, opadający ruch na dół, w czasie którego uległem takiemu jakiemuś uczuciu nicości i mdłościom, jak kiedy się spada we śnie z szczytu niebotycznej góry. Atoli kiedyśmy się jeszcze znajdowali w najwyższym punkcie, obejrzałem się szybko dokoła a ten jeden rzut oka był dostateczny. W jednej chwili ogarnąłem nasze położenie. Wir Moskoestromu był o ćwierć mili przed nami, ale przypominał tak mało ówczesnym swoim wyglądem zwykłą flzyonomię Moskoestromu, jak mało topiel, którą pan widzisz w tej chwili, przypomina upust wiejskiego młyna. Gdybym nie wiedział, gdzie się znajdowaliśmy i co nas czekało lada chwila, nigdybym nie był poznał miejsca. Przed widokiem wszelako, jaki przedstawił mi się w owej sekundzie, zawarłem mimo mej woli oczy z przerażenia i grozy a powieki zacisnęły mi się kurczowo jak w spazmie śmiertelnym.

Najwyżej w dwie minuty potem uczuliśmy, że fale opadają nieco; otoczyła nas piana. Statek nasz zrobił pół obrotu do Backbord i pomknął z błyskawiczną szybkością w tym nowym kierunku. W tym samym czasie huk wody zgubił się całkowicie w pewnego rodzaju przeraźliwym poświście — dźwięk, który pan sobie najlepiej przedstawić potrafi w postaci gwizdu wentylów kilku tysięcy parostatków w chwili wypuszczania pary. Znajdowaliśmy się obecnie w owym pasie pian, co otacza zawsze lej wiru, pomyślałem więc naturalnie, że najbliższa sekunda pogrąży nas w otchłani, w której głąb z największą tylko trudnością mogliśmy zajrzeć, z powodu zdumiewającej szybkości, z jaką nas naprzód gnało. Zdawało się, jakby się barka wcale w wodzie nie zagłębiała, tylko na podobieństwo bańki mydlanej mknęła po wierzchu pian. Sterem zwrócona w stronę wiru, dziób miała skierowany ku bezmiarom wody, które co tylko opuściliśmy. Wznosiły się one niby olbrzymia, potworna, pochyła ściana między nami a widnokręgiem.

Wyda się to panu może dziwnym, lecz teraz, kiedyśmy się już znajdowali w samej prawie paszczy odmętu, czułem się spokojniejszym niż w chwili zbliżania się ku niemu. Postradawszy raz wszelką nadzieję, pozbyłem się w większej części pierwszego, obezwładniającego lęku. Zapewne rozpacz właśnie zahartowała moje nerwy.

Kto wie, czy nie posądzisz mnie pan o przechwałki; opowiadam panu wszakże najczystszą prawdę — owóż zacząłem rozmyślać nad tym, coby to jednak była za wspaniała rzecz, umrzeć w taki sposób i jaką niedorzecznością było z mej strony do rzeczy tak marnej jak życie moje tak wysoką przywiązywać cenę w obliczu tego przecudnego objawienia bożej mocy. Zdawało mi się naprawdę, że się czerwienię ze wstydu, kiedy ta myśl błysnęła w moim mózgu. Później nieco uległem w najwyższym stopniu palącej ciekawości względem samego wiru. Ogarnęło mnie wprost pragnienie znalezienia się w jego głębiach, nawet kosztem ofiary, jaką mi przytem ponieść przyjdzie, a jedyną moją troską przytem było, że nigdy nie będę w stanie opowiedzieć moim starym kamratom na wybrzeżu tych cudów, jakie ujrzę. Osobliwe to były, nie przeczę, myśli w duszy człowieka, znajdującego się w opałach tak ostatecznych, to też nieraz od owej chwili przychodziło mi na myśl, że niezliczone obroty statku dokoła wiru musiały mi trochę w głowie zawrócić.

Jeszcze jedna okoliczność przyczyniła się do przywrócenia mi panowania nad sobą, a mianowicie ustanie wiatru, który nie mógł nas dosięgnąć tam, gdzie znajdowaliśmy się obecnie — gdyż pas piany był znacznie niższy od poziomu morza, górującego nad nami na podobieństwo wysokiego, czarnego, górskiego grzbietu. Jeżeli pan nie byłeś na morzu nigdy w czasie burzy i wichru, nie potrafisz sobie na żaden sposób wyobrazić, do jakiego stopnia wianie tegoż, w połączeniu z pyłem wodnym, jest w stanie ogłuszyć i oszołomić duszę ludzką. Człowiek staje się od jednego razu ślepym, głuchym, bez tchu i niezdolnym uczynić ani nawet pomyśleć cokolwiek. Teraz jednak wszystkie te przykre rzeczy ustały po większej części; działo się z nami jak z skazanym na śmierć w jego celi, gdzie pozwalają mu na drobne przyjemności, wzbronione, dopokąd wyrok nie zapadł.

Jak długośmy szlakiem pienistego pierścienia gnali, nie potrafię określić. Być może, że kołowaliśmy w ten sposób z godzinę, raczej lecąc niż płynąc, z początku środkiem pian, powoli jednak coraz bliżsi ich straszliwej, wewnętrznej krawędzi. Przez cały ten czas trzymałem się silnie czopa. Brat mój trzymał się opodal pustej beczki z wody, przywiązanej dość silnie do pokładu, która była dlatego jedynym przedmiotem na jego powierzchni, niezmiecionym przez pierwszy zaraz podmuch za burtę. Kiedyśmy się zbliżyli na sam kraj wgłębienia, puścił beczkę i rzucił się na pierścień u mego czopa, usiłując w śmiertelnej trwodze oderwać od niego moje ręce, nie był on bowiem dość wielki, aby obu nam módz służyć za punkt oparcia. Nigdy się też nie czułem większą zgrozą zdjętym niżeli na widok tych jego wysiłków — mi


Date: 2015-12-17; view: 1098


<== previous page | next page ==>
tłum. Bolesław Leśmian | ZADZIWIAJĄCE ODDZIAŁYWANIE MEZMERYZMU NA UMIERAJĄCEGO. 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)