WALKER CELEM SNAJPERAEddie Hughes
Jak informuje policja, w środę wieczorem doszło do próby zabójstwa
generała dywizji w stanie spoczynku Edwina A. Walkera w jego własnym
domu.
Wystrzelony
z
karabinu dalekiego zasięgu pocisk chybił
kontrowersyjnego działacza o włos.
O dziewiątej wieczorem Walker wypełniał zeznanie podatkowe, kiedy
kula wpadła przez tylną szybę i wbiła się w ścianę obok niego.
Według policji nieznaczny ruch Walkera mógł uratować mu życie.
„Ktoś miał go idealnie na muszce - powiedział detektyw Ira Van
Cleave. - Ktokolwiek to był, niewątpliwie chciał go zabić”.
Walker wydłubał kilka fragmentów płaszcza kuli ze swojego prawego
rękawa i w chwili przybycia dziennikarzy wciąż jeszcze wytrząsał z włosów
kawałki szkła i odpryski pocisku.
Powiedział, że wrócił do swojego domu w Dallas w poniedziałek po
wygłoszeniu pierwszego z cyklu wykładów pod nazwą „Operacja Nocna
Jazda”. Oznajmił też dziennikarzom...
Z „Dallas Morning News”, 12 kwietnia 1963 (str. 7):
CHORY PSYCHICZNIE RANI BYŁĄ ŻONĘ,
POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO
Mack Dugas (JODIE)
W środowy wieczór siedemdziesięciosiedmioletni Deacon „Deke”
Simmons przybył za późno, by ocalić Sadie Dunhill przed okaleczeniem,
jednak tę dwudziestoośmioletnią, powszechnie lubianą bibliotekarkę z okręgu
szkolnego Denholm Consolidated mógł spotkać dużo gorszy los.
Według Douglasa Reemsa, posterunkowego z Jodie, „Gdyby Deke nie
przyjechał w porę, pani Dunhill zginęłaby prawie na pewno”.
Na pytania reporterów Simmons odpowiadał tylko: „Nie chcę o tym
mówić, już jest po wszystkim”.
Według posterunkowego Reemsa, Simmons obezwładnił dużo
młodszego Johna Claytona i odebrał mu mały rewolwer. Clayton dobył
wówczas noża, którym uprzednio zranił swoją żonę, i poderżnął sobie gardło.
Simmons wraz z innym uczestnikiem zajścia, George'em Ambersonem z
Dallas, bezskutecznie próbowali zatamować krwawienie. Clayton poniósł
śmierć na miejscu.
Pan Amberson, były nauczyciel w okręgu szkolnym Denholm
Consolidated, przybyły na miejsce zdarzenia wkrótce po tym, jak Clayton
został obezwładniony, nie odpowiedział na nasze próby kontaktu, jednak
bezpośrednio po zajściu zeznał posterunkowemu Reemsowi, że Clayton - były
pacjent szpitala psychiatrycznego - mógł nękać byłą żonę od wielu miesięcy. O
zagrożeniu z jego strony uprzedzono personel Denholm Consolidated High
School, dyrektor Ellen Dockerty zdobyła nawet jego zdjęcie, Clayton jednak
zmienił swój wygląd.
Pani Dunhill została przewieziona karetką do szpitala Parkland w
Dallas. Według lekarzy jest w dobrym stanie.
Pozwolili mi ją zobaczyć dopiero w sobotę. Przez prawie cały ten czas siedziałem w
poczekalni z książką, której nie byłem w stanie czytać. W sumie to i dobrze, bo towarzystwa
mi nie brakowało - większość nauczycieli DCHS wpadła spytać o Sadie, podobnie jak prawie
stu uczniów; tych, którzy nie mieli prawa jazdy, do Dallas przywieźli rodzice. Wielu oddało
krew, by uzupełnić litry zużyte do ratowania Sadie. Wkrótce moja teczka wypchana była
kartkami z życzeniami powrotu do zdrowia i wyrazami troski. Ludzie przynieśli tyle kwiatów,
że stanowisko pielęgniarek wyglądało jak szklarnia.
Myślałem, że przywykłem do życia w przeszłości, i w zasadzie tak było, a mimo to
przeżyłem szok, kiedy zobaczyłem salę Sadie w Parkland - przegrzaną jedynkę niewiele
większą od szafy. Nie było łazienki; w rogu przycupnął brzydki sedes, z którego tylko skrzaty
mogłyby wygodnie korzystać, oddzielony zaciąganą półprzezroczystą zasłoną, zapewniającą
minimum prywatności. Zamiast przycisków podnoszących i opuszczających łóżko była korba,
z której liczne ręce pościerały białą farbę. Oczywiście, nie było elektronicznych monitorów
czynności życiowych ani telewizora dla chorej.
Na metalowym stojaku wisiała samotna szklana butelka, zapewne z płynem
fizjologicznym. Rurka biegła od niej do grzbietu lewej dłoni Sadie, gdzie znikała pod grubym
bandażem.
Nie tak grubym jednak jak ten, którym miała obwiązaną lewą stronę głowy. Obcięli jej
tam włosy, przez co twarz wydawała się asymetryczna, udręczona... Sadie była udręczona.
Lekarze zostawili wąską szczelinę na jej oko. I ono, i to po niezabandażowanej, nietkniętej
stronie twarzy, zamrugały i otworzyły się na dźwięk moich kroków, i choć była naszpikowana
prochami, w oczach tych mignął błysk przerażenia, na którego widok ścisnęło mi się serce.
A potem z wysiłkiem odwróciła się twarzą do ściany.
- Sadie... kochanie, to ja.
- Cześć, ja - powiedziała, nie odwracając się.
Dotknąłem jej nagiego ramienia wystającego ze szpitalnej koszuli. Uchyliła się.
- Proszę, nie patrz na mnie.
- Sadie, to nie ma znaczenia.
Odwróciła się z powrotem. Smutne, otumanione morfiną oczy spojrzały na mnie,
jedno przez judasza w opatrunku. Brzydka żółtawoczerwona plama przesiąkała przez
bandaże. Krew i jakaś maść, domyśliłem się.
- To ma znaczenie - powiedziała Sadie. - To nie jest to samo co spotkało Bobbi Jill. -
Spróbowała się uśmiechnąć. - Wiesz, jak wygląda piłka baseballowa z czerwonymi szwami?
Tak właśnie teraz wygląda Sadie. Idą w górę, w dół i dookoła.
- Znikną.
- Ty nie rozumiesz. Przeciął mi policzek na wylot.
- Ale żyjesz. A ja cię kocham.
- Przestaniesz, kiedy zdejmą bandaże - powiedziała swoim matowym, naćpanym
głosem. - Przy mnie narzeczona Frankensteina to Liz Taylor.
Wziąłem ją za rękę.
- Kiedyś czytałem...
- Chyba raczej nie jestem gotowa na rozmowę o literaturze, Jake.
Próbowała się odwrócić, ale nie puszczałem jej ręki.
- To japońskie przysłowie. „Jeśli jest miłość, blizny po ospie są tak ładne jak dołki w
policzkach”. Będę kochał twoją twarz bez względu na to, jak wygląda. Bo jest twoja.
Rozpłakała się i tuliłem ją dotąd, aż się uspokoiła. Już myślałem, że zasnęła, kiedy
nagle powiedziała:
- Wiem, że to moja wina, wyszłam za niego, ale...
- To nie twoja wina, Sadie, nie wiedziałaś.
- Wiedziałam, że coś z nim jest nie tak. A mimo to nie wycofałam się. Chyba głównie
dlatego, że moim rodzicom tak strasznie na tym zależało. Jeszcze się tu nie pokazali. I bardzo
dobrze. Bo ich też za to winię. To okropne, prawda?
- Skoro już rozdzielasz winę, zachowaj jej trochę dla mnie. Co najmniej dwa razy
wyraźnie widziałem tego cholernego plymoutha, którym jeździł, i parę razy chyba mignął mi
gdzieś z boku.
- Nie miej o to do siebie pretensji. Detektyw z policji stanowej i ranger, którzy mnie
przesłuchiwali, mówili, że bagażnik Johnny'ego był pełen tablic rejestracyjnych. Pewnie kradł
je w motelach, powiedzieli. I miał dużo tych nalepek, jak one się nazywają...
- Kalkomania. - Myślałem o tej, na którą dałem się nabrać tamtej nocy w Candlewood.
DO BOJU, OKLAHOMA SOONERS. Mój błąd polegał na tym, że zlekceważyłem
czerwono-białego plymoutha, uznając jego obecność za jeszcze jeden przejaw
harmonizowania przeszłości, powinienem być bardziej czujny. I byłbym, gdybym myślami
nie był w Dallas, przy Lee Oswaldzie i generale Walkerze. A jeśli już mieliśmy rozdzielać
winę, to jej porcja należała się też Deke'owi. Przecież widział tego człowieka, zauważył te
głębokie dołki na jego skroniach.
Zostaw to, pomyślałem. Stało się. Nie można tego odwrócić.
A właśnie że można.
- Jake, czy policja wie, że nie jesteś... tym, za kogo się podajesz?
Odgarnąłem włosy po prawej stronie jej twarzy, gdzie wciąż były długie.
- Pod tym względem wszystko gra.
Deke'a i mnie przesłuchali ci sami policjanci, którzy rozmawiali z Sadie, zanim
lekarze zabrali ją do sali operacyjnej. Detektyw policji stanowej bez przekonania udzielił nam
reprymendy, przebąkując coś o ludziach, którzy naoglądali się westernów w telewizji. Ranger
przytaknął mu, po czym uścisnął nam dłonie i powiedział: „Na waszym miejscu postąpiłbym
dokładnie tak samo”.
- Deke w zasadzie przemilczał mój udział w sprawie. Zależy mu na tym, żeby rada
szkolna nie mogła się do ciebie przyczepić, kiedy w przyszłym roku będziesz chciała wrócić
do pracy. Dla mnie to niewiarygodne, że ofiarę napaści szaleńca można zwolnić za
niemoralne prowadzenie się, ale Deke uważa, że najlepiej będzie...
- Nie mogę tam wrócić. Nie mogę z taką twarzą stanąć przed dziećmi.
- Sadie, gdybyś wiedziała, ile z nich tu było...
- To słodkie, wiele to dla mnie znaczy i właśnie przed tymi dziećmi nie mogłabym
stanąć. Nie rozumiesz? Myślę, że jakoś zniosłabym tych, którzy by się śmiali i dowcipkowali.
W Georgii miałam koleżankę z zajęczą wargą i wiele się nauczyłam, obserwując, jak radziła
sobie z okrucieństwem nastolatków. Ale dobiliby mnie ci życzliwi. Ci patrzący ze
współczuciem... i ci, którzy nie mogliby patrzeć w ogóle. - Wzięła głęboki, drżący wdech, po
czym wybuchnęła: - A poza tym wstydzę się. Wiem, że życie jest ciężkie, myślę, że wszyscy
to w głębi ducha wiedzą, ale dlaczego musi być też okrutne? Dlaczego musi kąsać?
Wziąłem ją w ramiona. Nietknięta strona jej twarzy była rozpalona pulsująca.
- Nie wiem, kochanie.
- Dlaczego nie można dostać drugiej szansy?
Tuliłem ją. Kiedy jej oddech stał się regularny, puściłem ją i po cichu wstałem, żeby
wyjść. Nie otwierając oczu, powiedziała:
- Mówiłeś, że w środę wieczorem miało się wydarzyć coś, co musiałeś zobaczyć na
własne oczy. Pewnie nie chodziło o Johnny'ego Claytona podrzynającego sobie gardło?
- Nie.
- Czyli tego nie zobaczyłeś?
Pomyślałem, żeby skłamać, ale nie zrobiłem tego.
- Nie.
Teraz otworzyła oczy, ale wymagało to wielkiego wysiłku i zaraz znowu zaczęły się
zamykać.
- A dostaniesz drugą szansę?
- Nie wiem. To bez znaczenia.
Nieprawda. Będzie to bowiem miało znaczenie dla żony i dzieci Johna Kennedy'ego;
dla jego braci; może dla Martina Luthera Kinga; prawie na pewno dla dziesiątków tysięcy
młodych Amerykanów, którzy teraz byli w szkole średniej i jeśli nic nie zmieni biegu
dziejów, wkrótce mieli zostać poproszeni o to, by włożyli mundury, polecieli na drugi koniec
świata, rozłożyli pośladki i usiedli na wielkim zielonym sztucznym penisie, którym był
Wietnam.
Zamknęła oczy. Wyszedłem.
Kiedy wysiadłem z windy, w holu nie było uczniów DCHS, była za to dwójka
absolwentów. Mike Coslaw i Bobbi Jill Allnut siedzieli na twardych plastikowych krzesłach z
czasopismami na kolanach, ale nie czytali. Mike zerwał się i podał mi rękę. Bobbi Jill mocno
mnie uściskała.
- Jak bardzo z nią źle? - spytała. - To znaczy... - Przesunęła czubkami palców po
swojej zanikającej bliźnie. - Czy to się zagoi?
- Nie wiem.
- Rozmawiał pan z doktorem Ellertonem? - zapytał Mike. Ellerton, uważany za
najlepszego chirurga plastycznego w centralnym Teksasie, pokazał swój kunszt, zajmując się
Bobbi Jill.
- Jest dziś w szpitalu na obchodzie. Deke, pani Ellie i ja mamy się z nim spotkać za... -
Spojrzałem na zegarek. - Za dwadzieścia minut. Pójdziecie z nami?
- Chętnie - powiedziała Bobbi Jill. - On jej pomoże, ja to wiem. To geniusz.
- Wobec tego chodźcie. Zobaczmy, co ten geniusz może zdziałać.
Mike musiał czytać mi w twarzy, bo ścisnął moje ramię i powiedział:
- Może nie jest tak źle, jak pan myśli, panie A.
Było gorzej.
Ellerton puścił w obieg zdjęcia - surowe, czarno-białe, na lśniącym papierze. Bobbi
Jill odwróciła wzrok. Deke stęknął głucho, jakby dostał pięścią. Ellie przejrzała je ze stoickim
spokojem, ale jej twarz straciła wszelkie kolory oprócz dwóch płonących plam różu na
policzkach.
Na pierwszych dwóch zdjęciach z policzka Sadie zwisały poszarpane płaty skóry. To
już widziałem w środę wieczorem i byłem na to przygotowany. Nie byłem jednak
przygotowany na widok jej obwisłych jak po wylewie ust i zwiotczałej skóry pod lewym
okiem. Wyglądała przez to trochę jak klown i widząc ją w takim stanie, miałem ochotę walić
głową w stół w małej sali konferencyjnej, którą doktor Ellerton zajął na nasze spotkanie. A
może - to byłoby lepsze - pobiec do kostnicy, w której leżał Johnny Clayton, i jeszcze mu
Przyłożyć.
- Kiedy dziś wieczorem przyjadą rodzice tej młodej damy - powiedział Ellerton - będę
pełen taktu i nadziei, bo rodzice zasługują na takt i nadzieję. - Zmarszczył brwi. - Chociaż
można się ich było spodziewać wcześniej, zważywszy na poważny stan pani Clayton...
- Panny Dunhill - wtrąciła Ellie cicho, drapieżnie. - Rozwiodła się z tym potworem.
- Tak, oczywiście, przepraszam za pomyłkę. W każdym razie państwo jesteście jej
przyjaciółmi i sądzę, że zasługujecie na mniej taktu, a więcej prawdy. - Spojrzał beznamiętnie
na jedno ze zdjęć i postukał krótkim, czystym paznokciem w rozharatany policzek Sadie. - To
da się poprawić, ale nie przywrócić do pierwotnego stanu. Nie przy zastosowaniu technik,
które obecnie mam do dyspozycji. Może za rok, kiedy tkanka się w pełni zrośnie, będę w
stanie nieco skorygować tę asymetrię.
Bobbi Jill wzięła Mike'a za rękę. Łzy spłynęły po jej policzkach.
- Trwałe oszpecenie jest niefortunne - powiedział Ellerton - ale są jeszcze inne
problemy. Nerw twarzowy został przecięty. Będzie miała kłopoty z jedzeniem lewą stroną
ust. Powieka już zawsze będzie opadać tak, jak to widać na zdjęciu, kanalik łzowy został
naderwany. Mimo to może nie dojdzie do uszkodzenia wzroku. Oby nie.
Westchnął i rozłożył ręce.
- Biorąc pod uwagę wspaniałe perspektywy, jakie dają mikrochirurgia i regeneracja
nerwów, może za dwadzieścia-trzydzieści lat będziemy mogli w takich przypadkach zdziałać
więcej. Na razie mogę tylko zapewnić, że zrobię, co leży w mojej mocy, by naprawić szkody,
które są do naprawienia.
Mike odezwał się po raz pierwszy. Jego ton był gorzki.
- Szkoda, że nie mamy machiny czasu, co?
Tego popołudnia ze szpitala wyszła milcząca, przygnębiona grupka. Na skraju
parkingu Ellie dotknęła mojego rękawa.
- Powinnam cię była posłuchać, George. Tak bardzo, bardzo mi przykro.
- Nie wiem, czy to by cokolwiek zmieniło - powiedziałem - ale jeśli chcesz mi to jakoś
zrekompensować, poproś Freddy'ego Quinlana, żeby do mnie zadzwonił. To agent
nieruchomości, który pomógł mi, kiedy sprowadziłem się do Jodie. Tego lata chcę być blisko
Sadie, a to znaczy, że muszę wynająć dom.
- Możesz zatrzymać się u mnie - powiedział Deke. - Miejsca jest dosyć.
Odwróciłem się do niego.
- Jesteś pewien?
- Oddałbyś mi przysługę.
- Chętnie zapłacę...
Zbył to machnięciem ręki.
- Dołożysz się do zakupów. To wystarczy.
On i Ellie przyjechali ranch wagonem Deke'a. Patrzyłem za nimi, kiedy wyruszyli w
drogę powrotną, po czym powlokłem się do mojego chevroleta, który teraz wydawał się -
pewnie niesprawiedliwie - samochodem przynoszącym pecha. Nie miałem najmniejszej
ochoty wracać na West Neely, gdzie bez wątpienia bym usłyszał, jak Lee wyładowuje na
Marinie frustrację wywołaną nieudanym zamachem na generała Walkera.
- Panie A? - To był Mike. Bobbi Jill stała kilka kroków za nim z rękami mocno
splecionymi pod biustem. Wyglądała, jakby była przemarznięta i nieszczęśliwa.
- Tak, Mike.
- Kto zapłaci za pobyt pani Dunhill w szpitalu? I za te wszystkie zabiegi, o których
mówił lekarz? Jest ubezpieczona?
- Częściowo.
To jednak nie mogło wystarczyć, nie w takim przypadku. Pomyślałem o jej rodzicach,
ale fakt, że jeszcze się nie zjawili, był niepokojący. Chyba nie mogli jej winić za to, co zrobił
Clayton... chociaż kto wie? Nie mogłem sobie tego wyobrazić, ale pochodziłem ze świata, w
którym czarny był prezydentem, a kobiety w gruncie rzeczy traktowano na równi z
mężczyznami. Stany w roku 1963 nigdy nie wydawały mi się bardziej obcym krajem niż w tej
chwili.
- Pomogę na tyle, na ile będę mógł - powiedziałem.
Na jaką właściwie pomoc było mnie stać? Gotówki miałem dość, by przetrwać tych
kilka miesięcy, ale nie aż tyle, by pokryć koszty kilku zabiegów rekonstrukcji twarzy. Nie
chciałem znowu iść do Faith Financial na Greenville Avenue, ale uznałem, że zrobię to jeśli
będę musiał. Za niecały miesiąc miało się odbyć Kentucky Derby i wśród zapisanych przez
Ala wyników sportowych była informacja, że zwycięży Chateaugay, outsider. Stawiając
tysiąc na jego wygraną zgarnąłbym siedem lub osiem patoli, dość, by opłacić pobyt Sadie w
szpitalu i - przy cenach z roku 1963 - przynajmniej część późniejszych zabiegów.
- Wpadłem na pewien pomysł - odezwał się Mike i zerknął przez ramię. Bobbi Jill
uśmiechnęła się do niego zachęcająco. - To znaczy, my z Bobbi Jill wpadli.
- Wpadliśmy, Mike. Nie jesteś już dzieckiem, więc nie mów jak dziecko.
- Jasne, jasne, przepraszam. Jeśli pójdzie pan z nami na jakieś dziesięć minut do
kawiarni, wszystko panu wyłożymy.
Poszedłem. Wypiliśmy kawę. Wysłuchałem ich pomysłu. I zgodziłem się. Czasem,
kiedy przeszłość harmonizuje sama ze sobą, mądry człowiek odchrząkuje i przyłącza się do
chóru.
Tego wieczora w mieszkaniu nade mną wybuchła potężna awantura. Mała June
dorzuciła swoje trzy grosze, rycząc na całe gardło. Nie zawracałem sobie głowy
podsłuchiwaniem; większość krzyków i tak była po rosyjsku. Potem, koło ósmej, zapadła
niezwyczajna cisza. Uznałem, że pewnie poszli spać dwie godziny wcześniej niż zwykle, i
odetchnąłem z ulgą.
Myślałem o tym, żeby też pójść do łóżka, kiedy przy krawężniku zatrzymał się wielki
jak jacht cadillac DeMohrenschildtów. Jeanne wyśliznęła się na zewnątrz; George jak zwykle
z werwą wyskoczył niby diabełek z pudełka. Otworzył tylne drzwi za fotelem kierowcy i
wyjął wielkiego pluszowego królika o absurdalnie fioletowym futrze. Gapiłem się na nich
przez szczelinę między zasłonami i dopiero po chwili przyszło olśnienie: nazajutrz wypadała
Niedziela Wielkanocna.
Ruszyli w stronę zewnętrznych schodów. Ona szła; George truchtał przed nią. Tupot
jego nóg na rozchwierutanych stopniach wstrząsał całym budynkiem.
Usłyszałem nad głową zaskoczone głosy, stłumione, ale wyraźnie pytające. Kroki
przemknęły po moim suficie, wisząca lampa w salonie zakołysała się z brzękiem. Czy
Oswaldowie pomyśleli, że przyszła po nich policja? A może jeden z agentów FBI, którzy
obserwowali Lee, kiedy mieszkał z rodziną na Mercedes Street? Miałem nadzieję, że
gnojkowi serce podeszło do gardła i go dusi.
Piętro wyżej rozległo się głośne pukanie do drzwi i DeMohrenschildt zawołał
jowialnie:
- Otwieraj, Lee! Otwieraj, bezbożniku!
Drzwi otworzyły się. Założyłem słuchawki, ale nic nie usłyszałem. Potem, kiedy już
zamierzałem wypróbować mikrofon w półmisku, ktoś, Lee albo Marina, włączył lampę z
pluskwą. Podsłuch znowu działał, przynajmniej na razie.
- ...dla dziecka - powiedziała Jeanne.
- Och, dzięki! - ucieszyła się Marina. - Dzięki bardzo, Jeanne, taka ty miła!
- Nie stój tak, towarzyszu, przynieś no coś do picia! - powiedział DeMohrenschildt.
Sądząc po głosie, już był po kilku głębszych.
- Mam tylko herbatę - odparł Lee. Wydawał się rozdrażniony i półprzytomny.
- Może być herbata. Mam tu w kieszeni coś, co ją wzmocni. - Prawie widziałem, jak
puścił oko.
Marina i Jeanne przeszły na rosyjski. Lee i DeMohrenschildt - łatwo było rozpoznać
ich cięższe kroki - przenieśli się do kącika kuchennego, gdzie wiedziałem, że będą poza moim
zasięgiem. Głosy stojących przy lampie kobiet zagłuszą rozmowę mężczyzn.
I nagle Jeanne, po angielsku:
- O mój Boże, to karabin?!
Wszystko zamarło, włącznie z - miałem takie wrażenie - moim sercem.
Marina się zaśmiała. To był cichy, perlisty śmiech uczestniczki cocktail party,
chachacha, sztuczny jak cholera.
- Pracy nie ma, pieniędzy nie ma, a wariat kupuje karabin. Powiedziałam: „Schowaj
do szafy, ty głupi idioto, żeby nie zaszkodził mojej ciąży”.
- Chciałem poćwiczyć strzelanie, to wszystko - powiedział Lee, - W marines byłem w
tym niezły. Zawsze trafiałem dziesięć na dziesięć.
Znowu chwila ciszy. Przedłużała się w nieskończoność. I nagle huknął donośny,
wylewny śmiech DeMohrenschildta.
- Daj spokój, bujać to my, a nie nas! Jak mogłeś go nie trafić, Lee?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- O generale Walkerze! Mało brakowało, a jego nienawidzący Murzynów mózg
rozbryznąłby się po ścianie. Chcesz powiedzieć, że o tym nie słyszałeś?
- Ostatnio nie czytam gazet.
- Tak? - zdziwiła się Jeanne. - A tam na stołku to nie „Times-Herald”?
- Nie czytam wiadomości, o to mi chodzi. Zbyt przygnębiające. Tylko komiksy i
ogłoszenia o pracę. Wielki Brat mówi, że jeśli czegoś nie znajdę, dziecko umrze z głodu.
- Czyli nie ty na niego zapolowałeś, hm? - spytał DeMohrenschildt.
Drażnił się z nim. Podpuszczał go.
Pytanie dlaczego. Czy dlatego, że DeMohrenschildtowi w najśmielszych snach do
głowy by nie przyszło, że taki wymoczek jak Królik Ozzie może być zamachowcem z
ubiegłego wieczoru... czy dlatego, że wiedział, że nim jest? Z całego serca pragnąłem, by nie
było z nimi kobiet. Gdybym miał okazję posłuchać, co Lee i jego dziwaczny amigo
powiedzieliby sobie w cztery oczy, mógłbym poznać odpowiedzi na wiele pytań. A tak nadal
nie miałem pewności.
- Myślisz, że jestem na tyle szalony, by strzelać do kogoś, kiedy J. Edgar Hoover
zagląda mi przez ramię? - Lee mówił takim tonem, jakby próbował wczuć się w nastrój
chwili, poprzekomarzać się z George'em, ale nie za dobrze mu to wychodziło.
- Nikt nie twierdzi, że do kogokolwiek strzelałeś, Lee - powiedziała Jeanne
pojednawczo. - Obiecaj tylko, że jak dziecko zacznie chodzić, będziesz trzymał ten swój
karabin w bardziej bezpiecznym miejscu niż szafa.
Marina odparła na to po rosyjsku, ale jako że czasem widywałem jej córkę na
podwórku koło domu, mogłem się domyślić, co powiedziała - że June już chodzi.
- Prezent na pewno się Junie spodoba - stwierdził Lee - ale my nie obchodzimy
Wielkanocy. Jesteśmy ateistami.
On może i tak, ale według notatek Ala Marina - z pomocą jej adoratora, George'a
Bouhe'a - potajemnie ochrzciła June mniej więcej w czasie kryzysu kubańskiego.
- My też - powiedział DeMohrenschildt. - Dlatego czcimy Królika Wielkanocnego! -
Przysunął się bliżej lampy i jego ryk śmiechu mnie ogłuszył.
Rozmawiali jeszcze dziesięć minut, mieszając rosyjski z angielskim. Potem Jeanne
powiedziała:
- Dobrze, już damy wam spokój. Zdaje się, że ściągnęliśmy was z łóżka.
- Nie, nie, byliśmy na nogach - powiedział Lee. - Dzięki, że wpadliście.
- Niedługo pogadamy, co, Lee? - spytał George. - Możesz przyjść do mojego klubu.
Założymy kelnerom spółdzielnię!
- Jasne, jasne. - Poszli w stronę drzwi.
DeMohrenschildt powiedział coś jeszcze, ale za cicho, żebym wychwycił więcej niż
parę słów. Brzmiały jak „to zabrałeś”. Albo „go nabrałeś”, choć to nie miałoby większego
sensu.
Kiedy to zabrałeś? Czy to powiedział DeMohrenschildt? W sensie: kiedy zabrałeś
stamtąd karabin?
Odsłuchałem taśmę kilka razy, ale przy zwolnionych obrotach nie dało się nic
stwierdzić. Leżałem z otwartymi oczami jeszcze długo po tym, jak Oswaldowie poszli spać;
nie zasnąłem do drugiej nad ranem, kiedy to June rozpłakała się i zaraz, ukołysana przez
matkę, powróciła do krainy snów. Myślałem o Sadie, śpiącej niespokojnym morfinowym
snem w szpitalu Parkland. Jej sala była brzydka, łóżko wąskie, ale tam mógłbym zasnąć,
byłem tego pewien.
Myślałem o DeMohrenschildcie, tym zwariowanym, koszulę rwącym aktorze. Co
powiedział? Co powiedział wtedy, pod koniec? „Kiedy to zabrałeś?”. Czy „Rozchmurz się,
nic się nie stało”? A może „Nie rezygnuj, choć się nie udało”? Czy coś zupełnie innego?
Wreszcie zasnąłem. I śniło mi się, że jestem z Sadie w wesołym miasteczku.
Poszliśmy na strzelnicę, gdzie stał Lee z karabinem wciśniętym kolbą w bark. Za ladą był
George DeMohrenschildt. Lee strzelił trzy razy i nie trafił w żaden z celów.
- Przykro mi, synu - powiedział DeMohrenschildt - dla tych, co chybiają, nie ma
nagród.
Potem odwrócił się do mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zapraszam, synu, może ty będziesz miał więcej szczęścia. Ktoś tak czy tak zabije
prezydenta, czemu nie ty?
Zerwałem się ze snu o bladym świcie. Nade mną Oswaldowie spali dalej.
Wielkanocne popołudnie zastało mnie na Dealey Plaza, gdzie siedziałem na ławce
parkowej, wpatrzony w złowrogi murowany sześcian Składnicy Podręczników, i
zastanawiałem się co dalej.
Za dziesięć dni Lee miał wyjechać z Dallas do Nowego Orleanu, jego rodzinnego
miasta. Tam dostanie pracę przy oliwieniu maszyn do mielenia ziaren kawy i wynajmie
mieszkanie na Magazine Street. Marina i June dołączą do niego po około dwóch tygodniach
spędzonych z Ruth Paine i jej dziećmi w Irving. Ja nie. Nie, gdy Sadie czekała długa kuracja i
niepewna przyszłość.
Czy zabiję Lee między tą Wielkanocą a dwudziestym czwartym? Pewnie bym mógł.
Odkąd stracił pracę w Jaggars-Chiles-Stovall, większość czasu spędzał w domu i w centrum
Dallas, gdzie rozdawał ulotki Fair Play wobec Kuby. Raz na jakiś czas chodził do biblioteki
publicznej, gdzie, jak się zdaje, porzucił Ayn Rand i Karola Marksa na rzecz westernów
Zane'a Greya.
Gdybym zastrzelił go na ulicy albo w bibliotece na Young Street, sam prosiłbym się o
to, żeby mnie zamknęli, ale gdybym zrobił to w mieszkaniu piętro wyżej, kiedy Marina
będzie w Irving, zajęta udzielaniem Ruth Paine korepetycji z rosyjskiego? Mógłbym zapukać
do drzwi, wpakować mu kulkę w łeb, kiedy otworzy i po sprawie. Z bliska nie było
zagrożenia, że chybię. Sęk w tym, co dalej. Musiałbym uciec. Gdybym został, policja
przesłuchałaby mnie jako pierwszego. Koniec końców, byłem jego sąsiadem z dołu.
Mógłbym twierdzić, że nie było mnie, kiedy to się stało, i może na początku by to
kupili, ale ile czasu zajęłoby im ustalenie, że George Amberson z West Neely Street to ten
sam George Amberson, który niedługo przedtem dziwnym trafem znalazł się na miejscu
zbrodni na Bee Tree Lane w Jodie? Taką zbieżność trzeba by sprawdzić, a gdyby to zrobili,
szybko by się okazało, że uprawnienia nauczycielskie George'a Ambersona pochodzą z
fabryki magistrów w Oklahomie, a jego referencje są sfałszowane. W tym momencie
zapewne by mnie aresztowali. Policja uzyskałaby nakaz sądowy zezwalający na otwarcie
mojej skrytki bankowej, oczywiście o ile dowiedziałaby się o jej istnieniu - a dowiedziałaby
się prawie na pewno. Pan Richard Link, mój bankier z First Corn, zobaczyłby moje nazwisko
i/lub zdjęcie w gazecie i zgłosił się na najbliższy komisariat. Co pomyślałaby policja o moim
pamiętniku? Że miałem motyw, by zabić Oswalda, jakkolwiek szalony.
Nie, musiałbym uciec do króliczej nory, porzucić chevy gdzieś w Oklahomie lub
Arkansas i dalej jechać autobusem albo pociągiem. I gdyby udało mi się wrócić do roku 2011,
nie mógłbym nigdy więcej użyć króliczej nory, bo to spowodowałoby reset. To oznaczałoby,
że zostawiłbym tu Sadie na zawsze, oszpeconą i samotną. Myślałaby: Nic dziwnego, że mnie
rzucił. Miał usta pełne pięknych słów, że blizny po ospie są piękne jak dołki w policzkach, ale
kiedy tylko usłyszał prognozę Ellertona - brzydka dziś, brzydka na zawsze - uciekł w siną dal.
Może nawet nie miałaby mi tego za złe. To była najstraszniejsza ze wszystkich
możliwości.
Ale nie. Nie. Przyszła mi do głowy jeszcze gorsza. A gdybym wrócił do 2011 i odkrył,
że Kennedy mimo wszystko został zamordowany dwudziestego drugiego listopada? Nadal nie
miałem absolutnej pewności, że Oswald działał sam. Kimże ja byłem, by twierdzić, że tysiące
zwolenników teorii spiskowych się myliły, zwłaszcza na podstawie tych nędznych strzępków
informacji zebranych na wszystkich moich przeszpiegach i podchodach?
Może zajrzę do Wikipedii i przeczytam, że zabójca jednak był na trawiastym pagórku.
Albo na dachu połączonego budynku więzienia i sądu na Houston Street, uzbrojony w karabin
snajperski zamiast zamówionego z katalogu wysyłkowego carcano. Albo schował się w
kanale na Elm Street i wypatrywał nadjeżdżającego Kennedy'ego przez peryskop, jak
twierdzili popuszczający wodze fantazji zwolennicy teorii spiskowych.
DeMohrenschildt mniej lub bardziej współpracował z CIA. Przyznał to nawet Al
Templeton, który był prawie pewien, że Oswald działał sam. Al sądził, że DeMohrenschildt
tylko przekazywał plotki z Ameryki Południowej i Środkowej, by móc w spokoju spekulować
ropą. A jeśli był kimś więcej? CIA nienawidziła Kennedy'ego od czasu, kiedy odmówił
wysłania wojska na pomoc partyzantom otoczonym w Zatoce Świń. To, jak zgrabnie
rozwiązał kryzys kubański, pogłębiło tę nienawiść; odebrał bowiem tajnym służbom, święcie
przekonanym, że okrzyczana „luka rakietowa” to pic na wodę, pretekst do zakończenia
zimnej wojny raz na zawsze. Wiele z tego można było przeczytać w gazetach, czasem między
wierszami artykułów, czasem wyłożone kawa na ławę w komentarzach redakcji.
A jeśli pewne prowadzące własną politykę kręgi w CIA nakłoniły George'a
DeMohrenschildta, by podjął się dużo bardziej niebezpiecznego zadania? Nie zabójstwa
prezydenta, tylko zwerbowania kilku nie całkiem zrównoważonych osobników, którzy
skłonni byliby to zrobić? Czy DeMohrenschildt przyjąłby taką propozycję? Pewnie tak. On i
Jeanne żyli wystawnie, ale tak naprawdę nie wiedziałem, skąd wzięli pieniądze na cadillaca,
członkostwo w Dallas Country Club i wielki dom na Simpson Stuart Road. Służyć jako
pośrednik, punkt zwarcia między wyznaczonym do eliminacji prezydentem USA a agencją,
która teoretycznie istniała po to, by wykonywać jego rozkazy... niebezpieczna robota, ale
gdyby mogła przynieść wystarczająco wysokie zyski, człowiek żyjący ponad stan mógłby się
skusić. A najpiękniejsze było to, że nie musieliby mu płacić w gotówce. Wystarczyłyby te
smakowite koncesje naftowe w Wenezueli, Haiti i Republice Dominikańskiej. Poza tym takie
zlecenie mogłoby odpowiadać nadętemu bufonowi pokroju DeMohrenschildta. Był
człowiekiem czynu i nie lubił Kennedy'ego.
Przez Johna Claytona nie mogłem nawet oczyścić DeMohrenschildta z podejrzeń o
udział w zamachu na Walkera. Karabin należał do Oswalda, owszem, tylko że Lee mógł nie
zdobyć się na to, by z niego strzelić, gdy przyszła na to pora. Sądziłem, że gnojek zdolny był
do tego, by skrewić w krytycznym momencie. Wręcz widziałem, jak DeMohrenschildt
wyrywa carcano z drżących rąk Lee i warczy: „Dawaj, sam to załatwię”.
Czy DeMohrenschildt zdobyłby się na to, by strzelić zza kubła na śmieci, który Lee
zamierzał wykorzystać jako podpórkę snajperską? Jedna linijka w notatkach Ala kazała mi
sądzić, że tak: Wygrał konkurs strzelania do rzutków w swoim country klubie w 1961 r.
Gdybym zabił Oswalda, a Kennedy umarłby mimo to, wszystko poszłoby na marne. I
co potem? Powtórzyć cały cykl od początku? Znowu zabić Franka Dunninga? Ocalić Carolyn
Poulin? Pojechać do Dallas?
Znowu poznać Sadie?
Jeszcze nie byłaby ranna, to dobrze. Wiedziałbym, jak wygląda jej szalony były mąż,
nawet z ufarbowanymi włosami, i tym razem mógłbym go powstrzymać, zanim zbliżyłby się
do niej. Też dobrze. Ale na samą myśl, że miałbym jeszcze raz przez to wszystko przejść,
robiło mi się słabo. Nie sądziłem też, bym mógł zabić Lee z zimną krwią, przynajmniej nie na
podstawie poszlak, które zebrałem. Przy Franku Dunningu miałem pewność. Widziałem, co
zrobił.
Czyli... jaki powinien być mój następny krok?
Było piętnaście po czwartej i zdecydowałem, że moim następnym krokiem będą
odwiedziny u Sadie. Ruszyłem do mojego samochodu zaparkowanego na Main Street. Na
rogu Main i Houston, zaraz za starym gmachem sądu, odniosłem wrażenie, że ktoś mnie
obserwuje, i odwróciłem się. Na chodniku za mną nie było nikogo. To Składnica
Podręczników patrzyła, wszystkie te puste okna wyglądające na Elm Street, którą za dwieście
dni od tej Niedzieli Wielkanocnej nadjedzie kolumna prezydencka.
Kiedy przyszedłem, na piętrze Sadie podano obiad: chop suey. Ten zapach przywołał
wyrazisty obraz krwi, która chlusnęła na dłoń i przedramię Johna Claytona, zanim runął na
dywan, dzięki Bogu twarzą w dół.
- Witam, panie Amberson - powiedziała siostra przełożona, kiedy wpisałem się do
księgi wizyt. Była siwiejącą kobietą w nakrochmalonym białym czepku i kitlu. Na swoim
pokaźnym biuście nosiła przypięty zegarek kieszonkowy. Patrzyła na mnie zza barykady z
bukietów. - Wczoraj wieczorem było tam dużo krzyku. Mówię to panu tylko dlatego, że jest
pan jej narzeczonym, rozumiemy się?
- Jasne - powiedziałem. Na pewno chciałem nim być, czy miała pociętą twarz, czy nie.
Pielęgniarka wychyliła się ku mnie między dwoma przepełnionymi wazonami. Kilka
stokrotek przeczesało jej włosy.
- Wie pan, zwykle nie plotkuję o pacjentach i ostro sztorcuję młodsze pielęgniarki,
które to robią. Ale rodzice źle tę dziewczynę traktują. Wprawdzie nie można ich za to
całkowicie winić po tym, jak jechali z Georgii z rodzicami tego pomyleńca, ale...
- Chwila! Dunhillowie i Claytonowie przyjechali jednym samochodem?
- Zdaje się, że w lepszych czasach byli dobrymi znajomkami, więc w porządku, można
to zrozumieć, ale żeby jej powiedzieć, że kiedy oni tu odwiedzają córkę, ich przyjaciele
Claytonowie poszli na dół zabrać ciało syna z kostnicy... - Pokręciła głową. - Tatuńcio
słowem nie pisnął, ale ta kobieta...
Rozejrzała się, by sprawdzić, czy jesteśmy sami, zobaczyła, że tak, i znów odwróciła
się do mnie. Jej pospolita, wiejska twarz była zacięta z oburzenia.
- Gęba jej się nie zamykała. Jedno pytanie o to, jak czuje się córka, a potem nic, tylko
biedni Claytonowie to i biedni Claytonowie tamto. Pańska panna Dunhill trzymała język za
zębami, dopóki jej matka nie zaczęła się żalić, że będą musieli znowu zmienić kościół. Wtedy
dziewczynie puściły nerwy i wrzasnęła, żeby się wynosili.
- I bardzo dobrze - powiedziałem.
- Usłyszałam: „Chcecie zobaczyć, co mi zrobił synek waszych przyjaciół?”, i,
kochanieńki, poleciałam tam w te pędy. Próbowała zdjąć bandaże. A jej matka... panie
Amberson, ona się nad nią nachylała. Z ciekawością. Naprawdę chciała to zobaczyć.
Przegoniłam ich i poprosiłam stażystę, żeby dał pannie Dunhill zastrzyk na uspokojenie.
Ojciec... taki tam mizerota... próbował przeprosić za żonę. „Nie wiedziała, że denerwuje
Sadie”, mówi. To ja mu na to: „A pan co? Języka w gębie nie ma?”. I wie pan, co powiedziała
ta kobieta, kiedy wsiadali do windy?
Pokręciłem głową.
- Powiedziała: „Przecież nie mogę go za to winić, prawda? Bawił się na naszym
podwórku i taki słodziuchny był z niego chłopczyk”. Uwierzy pan?
Wierzyłem. Miałem bowiem wrażenie, że w pewnym sensie już poznałem panią
Dunhill. Na Zachodniej Siódmej, gdy leciała za starszym synem i darła się na całe gardło:
„Stój, Robert, nie goń tak, jeszcze z tobą nie skończyłam!”.
- Panna Dunhill może być... nadwrażliwa - stwierdziła pielęgniarka. - Chciałam tylko
pana uprzedzić, że ma po temu dobry powód.
Nie była nadwrażliwa. Wolałbym, żeby była. Jeśli jest coś takiego jak stoicka
depresja, w takim właśnie stanie Sadie była tego wielkanocnego wieczoru. Siedziała na
krześle - dobre i to - z talerzem nietkniętego chop suey przed sobą. Straciła na wadze; jej
długie ciało zdawało się unosić w białej szpitalnej koszuli, którą owinęła się na mój widok.
Mimo to uśmiechnęła się - tą stroną twarzy, którą mogła - i nadstawiła zdrowy
policzek do pocałunku.
- Cześć, George... raczej tak cię powinnam tu nazywać, nie sądzisz?
- Może i tak. Jak się czujesz, kochanie?
- Mówią, że jest lepiej, ale twarz boli, jakby ktoś ją oblał naftą i podpalił. To dlatego,
że odstawiają środki przeciwbólowe. Boże broń, żebym się miała uzależnić.
- Jeśli są ci jeszcze potrzebne, mogę z kimś pogadać.
Pokręciła głową.
- Mącą mi w głowie, a muszę pomyśleć. I po nich trudno mi panować nad emocjami.
Wczoraj nieźle napyskowałam matce i ojcu.
Było tylko jedno krzesło - jeśli nie liczyć sedesu przycupniętego w kącie - usiadłem
więc na łóżku.
- Siostra przełożona wszystko mi opowiedziała. Miałaś wszelkie prawo się wściec.
- Może i tak, ale co to da? Mama nigdy się nie zmieni. Potrafi gadać godzinami o tym,
jak to prawie umarła, kiedy mnie rodziła, ale ma strasznie mało współczucia dla innych. To
brak taktu, ale i czegoś więcej. Nie mogę sobie przypomnieć słowa.
- Brak empatii?
- Tak. O to chodzi. I ma bardzo ostry język. Przez lata tak poraniła nim tatę, że dziś
biedak boi się odezwać.
- Nie musisz więcej się z nimi spotykać.
- Chyba muszę. - Jej spokojny, zobojętniały głos coraz mniej mi się podobał. - Mama
mówi, że przygotują dla mnie mój dawny pokój, a innego domu nie mam.
- Twój dom jest w Jodie. I twoja praca.
- Chyba już o tym rozmawialiśmy. Złożę wypowiedzenie.
- Nie, Sadie, nie. To fatalny pomysł.
Uśmiechnęła się na tyle, na ile mogła.
- Jakbym słyszała Ellie. Która nie wierzyła ci, kiedy mówiłeś, że Johnny jest groźny. -
Pomyślała o tym, po czym dodała: - Oczywiście, ja też nie wierzyłam. Do końca naiwnie go
oceniałam, nie.
- Masz dom.
- To prawda. I hipotekę, której spłacić nie dam rady. Muszę go zostawić.
- Będę płacił za ciebie.
To do niej trafiło. Zrobiła zszokowaną minę.
- Nie stać cię!
- Właśnie że tak. - Co było prawdą... przynajmniej na razie. No i zawsze pozostawał
Chateaugay. - Wynoszę się z Dallas i wprowadzam do Deke'a. Nie chce ode mnie
komornego, co zostawia mi dość pieniędzy na spłatę domu.
Łza wysunęła się na brzeg jej prawego oka i tam zadrżała.
- Nic nie rozumiesz. Nie poradzę sobie sama, przynajmniej na razie. A jeśli już mam
być pod cudzą opieką, niech to będzie w domu, gdzie mama wynajmie pielęgniarkę do
pomocy w co bardziej nieprzyjemnych sprawach. Jeszcze trochę godności mi zostało.
Niewiele, ale mimo wszystko.
- Ja będę się tobą opiekował.
Wybałuszyła na mnie oczy.
- Słucham?
- Słyszałaś, co powiedziałem. A przy mnie, Sadie, możesz sobie wsadzić swoją
godność tam, gdzie słońce nie dochodzi. Tak się składa, że cię kocham. I jeśli ty kochasz
mnie, to przestaniesz pleść brednie o powrocie do tej krokodylicy, twojej matki.
Zdobyła się na słaby uśmiech i siedziała cicho, zamyślona, z dłońmi na podołku jej
lichego okrycia.
- Przyjechałeś do Teksasu coś zrobić i na pewno nie chodziło o opiekę nad
bibliotekarką szkolną, która była zbyt głupia, by wiedzieć, że grozi jej niebezpieczeństwo.
- Sprawa, którą miałem załatwić w Dallas, jest w zawieszeniu.
- To w ogóle możliwe?
- Tak. - I tak po prostu decyzja zapadła. Lee jedzie do Nowego Orleanu, ja wracam do
Jodie. - Ty potrzebujesz czasu, Sadie, a ja mam czas. Czemu nie mielibyśmy spędzić go
razem?
- Nie możesz mnie chcieć. - Powiedziała to niemal szeptem. - Nie możesz, nie taką,
jaka jestem teraz.
- Ale chcę.
Spojrzała na mnie oczami, które bały się mieć nadzieję, a mimo to ją miały.
- Dlaczego?
- Bo jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało.
Zdrowa strona jej ust zaczęła drżeć. Łza ściekła na policzek i za nią polały się
następne.
- Gdybym nie musiała wrócić do Savannah... gdybym nie musiała mieszkać z nimi... z
nią... może wtedy, nie wiem, nie byłoby tak źle.
Wziąłem ją w ramiona.
- Będzie lepiej niż nieźle, zobaczysz.
- Jake... - Jej głos był stłumiony łzami. - Zrobisz coś dla mnie, zanim pójdziesz?
- Co, kochanie?
- Zabierz to cholerne chop suey. Rzygać mi się chce od tego zapachu.
Pielęgniarka z barami rugbisty i zegarkiem przypiętym do biustu nazywała się Rhoda
McGinley i osiemnastego kwietnia uparła się, by osobiście zawieźć Sadie na wózku nie tylko
do windy, ale i na dół, przed szpital, gdzie Deke czekał przy otwartych tylnych drzwiach
swojego kombi.
- I nie waż mi się tu wracać, słodziutka - powiedziała siostra McGinley, kiedy
pomogliśmy Sadie wsiąść do samochodu.
Sadie uśmiechnęła się z roztargnieniem i nie odpowiedziała. Była, co tu dużo mówić,
naćpana po uszy. Doktor Ellerton rano przyszedł zbadać obrażenia jej twarzy, bolesny proces,
który wymagał zwiększonej dawki środków przeciwbólowych.
McGinley odwróciła się do mnie.
- Przez najbliższych kilka miesięcy będzie wymagała troskliwej opieki.
- Zrobię, co w mojej mocy.
Ruszyliśmy. Piętnaście kilometrów na południe od Dallas Deke powiedział:
- Zabierz jej to i wyrzuć przez okno. Ja muszę patrzeć, co się dzieje na drodze.
Sadie zasnęła z papierosem tlącym się w palcach. Przechyliłem się przez fotel i
wyjąłem go z jej ręki. Kiedy to zrobiłem, jęknęła i powiedziała:
- Och nie, Johnny, proszę cię, nie.
Napotkałem spojrzenie Deke'a. Tylko przez sekundę, ale to wystarczyło, żebym
zobaczył, że naszła nas ta sama myśl: Długa droga przed nami. Długa droga.
Zamieszkałem u Deke'a, w jego domu w stylu hiszpańskim na Sam Houston Road.
Przynajmniej na użytek publiczny. Tak naprawdę mieszkałem u Sadie na Bee Tree Lane 135.
Kiedy wchodziliśmy tam z nią po raz pierwszy, bałem się, co zastaniemy, i myślę, że Sadie
też się tego obawiała, choć była naćpana. Jednak Ellie i Jo Peet z działu gospodarstwa
domowego zwerbowały brygadę uczniów, którzy cały ostatni dzień przed powrotem Sadie
myli, polerowali i ścierali ze ścian wszystkie ohydne ślady Claytona. Dywan w salonie został
zwinięty i zastąpiony nowym. Ten był stalowoszary, kolor może niezbyt frapujący, ale
prawdopodobnie mądrze dobrany; z szarością wiąże się mało wspomnień. Zniszczone ubrania
zostały zabrane i na ich miejsce pojawiły się nowe.
Sadie nie powiedziała ani słowa o nowym dywanie i nowych ciuchach. Chyba nawet
ich nie zauważyła.
Spędzałem tam dni, gotowałem posiłki, pracowałem w jej małym ogródku (który tego
jak zwykle upalnego teksaskiego lata ledwo zipał, ale ostatecznie przetrwał) i czytałem jej
„Samotnię” Dickensa. Wciągnęliśmy się też w kilka popołudniowych oper mydlanych: „The
Secret Storm”, „Young Doctor Malone”, „From These Roots” i, naszą ulubioną, „The Edge of
Night”.
Zaczęła się czesać z przedziałkiem z prawej strony zamiast pośrodku, w stylu
Veroniki Lake, tak by po zdjęciu bandaży włosy zasłoniły najgorsze blizny. Nie żeby mieli je
zdjąć na długo; pierwszy z zabiegów rekonstrukcyjnych - wysiłek zespołowy, w którym miało
uczestniczyć czterech chirurgów - był zaplanowany na piąty sierpnia. Ellerton zapowiedział,
że potem nastąpią jeszcze co najmniej cztery.
Po kolacji (podczas której Sadie na ogół tylko dłubała w jedzeniu) jechałem z
powrotem do Deke'a, bo małe miasteczka są pełne wielkich oczu połączonych z gadatliwymi
gębami. Było wskazane, by te wielkie oczy po zachodzie słońca widziały mój samochód
przed jego domem. Po zapadnięciu zmroku pokonywałem pieszo trzy kilometry do domu
Sadie, gdzie do piątej rano spałem na nowej rozkładanej sofie. Sen prawie zawsze był
niespokojny, bo noce, kiedy nie budziły mnie krzyki rozpaczliwie wyrywającej się z
koszmarów Sadie, zdarzały się rzadko. Za dnia Johnny Clayton był martwy. Po zmroku wciąż
czyhał na nią z rewolwerem i nożem.
Wówczas szedłem do niej i uspokajałem ją najlepiej, jak umiałem. Czasem wlokła się
ze mną do salonu i wypalała papierosa, zanim noga za nogą wracała do łóżka, zawsze
pieczołowicie przyciskając włosy do oszpeconej strony twarzy. Nie pozwalała mi zmieniać jej
opatrunku. Robiła to sama, w łazience, za zamkniętymi drzwiami.
Po jednym wyjątkowo straszliwym koszmarze zastałem ją nagą przy łóżku i
szlochającą. Stała się zatrważająco chuda. Koszula nocna leżała wokół jej stóp jak kałuża.
Usłyszawszy mnie, Sadie się odwróciła, jedną ręką zasłaniając piersi, drugą krocze. Włosy
opadły na jej prawe ramię, gdzie tak naprawdę było ich miejsce, i zobaczyłem obrzmiałe
blizny, grube szwy, obwisłą, pomarszczoną skórę na policzku.
- Wyjdź! - krzyknęła. - Nie patrz na mnie, dlaczego nie możesz wyjść?
- Sadie, co się dzieje? Czemu zdjęłaś koszulę? Co się stało?
- Zlałam się, w porządku? Muszę zmienić pościel, więc proszę cię, wyjdź i daj mi się
ubrać!
Poszedłem w nogi łóżka, chwyciłem leżącą tam zmiętą kołdrę i owinąłem nią Sadie.
Kiedy jednym końcem osłoniłem jej policzek jak postawionym kołnierzem, uspokoiła się.
- Idź do salonu i uważaj, żeby nogi ci się w to nie zaplątały. Zapal sobie. Ja zmienię
pościel.
- Nie, Jake, jest brudna.
Wziąłem ją za ramiona.
- Tak powiedziałby Clayton, a on nie żyje. To tylko trochę sików.
- Jesteś pewien?
- Tak. Ale zanim pójdziesz...
Opuściłem prowizoryczny kołnierz. Drgnęła i zamknęła oczy, ale stała nieruchomo. Z
trudem to znosiła, ale uznałem, że to i tak postęp. Pocałowałem obwisły fałd skóry, który
kiedyś był jej policzkiem - delikatnie, motylim pocałunkiem, jak nazwałaby to Christy - po
czym podciągnąłem kołdrę z powrotem.
- Jak możesz? - spytała, nie otwierając oczu. - To tak okropnie wygląda.
- E tam. To tylko jeszcze jedna część ciebie, którą kocham. A teraz idź do drugiego
pokoju i czekaj, aż zmienię pościel.
Kiedy skończyłem, zaproponowałem, że poleżę z nią, dopóki nie zaśnie. Drgnęła jak
wtedy, gdy odsłoniłem jej policzek, i pokręciła głową.
- Nie mogę, Jake. Przykro mi.
Kroczek po kroczku, powiedziałem sobie, wlokąc się przez miasto do Deke'a o szarym
świcie. Kroczek po kroczku.
Dwudziestego czwartego kwietnia powiedziałem Deke'owi, że mam sprawę do
załatwienia w Dallas, i spytałem, czy nie posiedziałby z Sadie, dopóki nie wrócę koło
dziewiątej. Zgodził się dość chętnie i o piątej tego popołudnia znalazłem się naprzeciwko
Date: 2015-12-17; view: 867
|