ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 37 page - Dwie rzeczy. Po pierwsze, że cię kocham. Po drugie, że nie robię nic, czego bym się
wstydził. Aha, i dwa a: nic, czego ty byś się wstydziła.
- Dobrze. To dobrze. Ja ciebie też kocham, George. Ale coś ci powiem, jeśli mnie
wysłuchasz.
- Zawsze cię wysłucham. - Jednak mnie przerażała.
- Wszystko może zostać tak, jak jest... na razie. Dopóty, dopóki jestem żoną Johna
Claytona, nawet jeśli małżeństwo istnieje tylko na papierze i nie zostało skonsumowane jak
należy, czuję, że są sprawy, o które nie mam prawa cię pytać... i których nie mam prawa od
ciebie wymagać.
- Sadie...
Położyła mi palec na ustach.
- Na razie. Nigdy więcej jednak nie pozwolę, by mężczyzna kładł miotłę w moim
łóżku. Rozumiesz?
Pocałowała mnie szybko w miejsce, gdzie przed chwilą spoczywały jej palce, po czym
pospieszyła do drzwi domu, szukając klucza w torebce.
Tak zaczął się rok 1962 dla człowieka, który przedstawiał się jako George Amberson.
Nowy Rok wstał zimny i bezchmurny. Synoptyk z porannego raportu dla rolników
straszył marznącą mgłą na terenach nizinnych. Lampy z podsłuchem trzymałem w garażu.
Schowałem jedną do samochodu i pojechałem do Fort Worth. Pomyślałem sobie, że jeśli
obskurne wesołe miasteczko na Mercedes Street kiedykolwiek robi sobie przerwę, to właśnie
dziś. Miałem rację. Było cicho jak... cóż, jak w mauzoleum Trackerów, kiedy wciągałem do
niego ciało Franka Dunninga. Na łysiejących trawnikach leżały przewrócone rowerki na
trzech kółkach i kilka zabawek. Jakiś imprezowicz zostawił większą zabawkę -
monstrualnego starego mercury'ego - zaparkowaną obok swojego ganku. Drzwi samochodu
wciąż były pootwierane. Na ubitej gruntowej drodze żałośnie walało się kilka porzuconych
serpentyn z krepy, a w rynsztokach liczne puszki po piwie - głównie Lone Star.
Zerknąłem przez ulicę na dom pod numerem 2706 i nie zauważyłem nikogo w dużym
oknie od frontu, ale Ivy miała rację: stojąc tam, miało się idealny widok na salon domu pod
Zaparkowałem na pasach betonu, które robiły za podjazd, jakbym miał wszelkie
prawo przebywać w domu do niedawna zajmowanym przez pechową familię Templetonów.
Wziąłem lampę oraz nowiutką skrzynkę z narzędziami i poszedłem do drzwi wejściowych.
Miałem chwilę zwątpienia, kiedy klucz nie chciał się obrócić, ale to tylko dlatego, że był
nowy. Kiedy zwilżyłem go śliną i trochę nim poruszałem, przekręcił się i wszedłem do
środka.
Były trzy pokoje i łazienka, widoczna za drzwiami, które wisiały na jedynym
sprawnym zawiasie. Największe z pomieszczeń pełniło funkcję salonu połączonego z
kuchnią. Pozostałe dwa służyły jako sypialnie. W większej na łóżku nie było materaca.
Przypomniałem sobie, jak Ivy powiedziała: „Jakby wieźć psa na wakacje, co?”. W mniejszej,
na listwach wyłażących spod odpadającego tynku, Rosette narysowała kredkami dziewczynki.
Wszystkie były w zielonych fartuszkach i wielkich czarnych butach. Miały nieproporcjonalne
w stosunku do reszty ciała warkoczyki, długością dorównujące nogom, wiele z nich kopało
futbolówki. Jedna nosiła na głowie koronę Miss Ameryki i szeroko uśmiechała się
umalowanymi na czerwono ustami. W domu jeszcze pachniało smażonym mięsem, które Ivy
upichciła na ostatni posiłek przed powrotem do Mozelle, gdzie miała mieszkać z mamą, swoją
małą diablicą i przetrąconym mężem.
To tu Lee i Marina mieli rozpocząć amerykański etap swojego małżeństwa. W
większej z dwóch sypialni będą się kochać i on będzie ją bił. Tam też Lee będzie leżał z
otwartymi oczami po długich dniach spędzanych na składaniu drzwi zabezpieczających i
zastanawianiu się, dlaczego, u licha, nie jest sławny. Czy nie próbował? Czy nie próbował ze
wszystkich sił?
A w tym salonie z pofałdowaną podłogą i wytartym zgniłozielonym dywanem Lee
pozna człowieka, któremu miałem nie ufać, który był główną, jeśli nie jedyną przyczyną
drobnych wątpliwości Ala co do tego, czy Oswald rzeczywiście działał sam. Człowiek ten
nazywał się George DeMohrenschildt i bardzo chciałem usłyszeć, co on i Oswald będą mieli
sobie do powiedzenia.
Blisko kuchni w salonie stała stara komoda. Szuflady zawierały mieszaninę sztućców
nie do kompletu i marnych przyborów kuchennych. Odsunąłem komodę od ściany i
zobaczyłem gniazdko elektryczne. Doskonale. Postawiłem lampę na komodzie i podłączyłem
ją do prądu. Wiedziałem, że ktoś tu pewnie trochę pomieszka przed Oswaldami, ale nie
sądziłem, by ewakuując się, chciał zabrać na pamiątkę Krzywą Lampę z Pizy. Jeśli nawet, w
garażu miałem zapasową.
Wywierciłem najmniejszym wiertłem otwór w ścianie, wsunąłem komodę na miejsce i
wypróbowałem lampę. Działała. Spakowałem się i wyszedłem, pamiętając o zamknięciu
drzwi na klucz. Potem wróciłem do Jodie.
Zadzwoniła Sadie i spytała, czy przyjdę na kolację. Sama wędlina, powiedziała, ale na
deser jest keks, jeśli mam ochotę. Pojechałem do niej. Deser był cudowny jak zawsze, ale nie
było już tak jak przedtem. Miała bowiem rację. W łóżku była miotła. Niewidzialna jak jimla,
którego Rosette widziała na tylnym siedzeniu mojego samochodu... ale rzeczywista. Rzucała
cień.
Czasem mężczyzna i kobieta docierają na rozdroże i tam już zostają, nie chcąc wybrać
żadnej z dróg, świadomi, że błędna decyzja będzie oznaczać koniec... i że tyle jest rzeczy
wartych uratowania. Tak właśnie było ze mną i Sadie tej niemiłosiernie szarej zimy 1962
roku. Nadal raz albo dwa razy w tygodniu chodziliśmy na kolację i w niektóre soboty
jeździliśmy do Candlewood Bungalows. Sadie uwielbiała seks i między innymi to
podtrzymywało nasz związek przy życiu.
Pilnowaliśmy porządku na trzech zabawach szkolnych. Na każdej didżejem był
Donald Bellingham i prędzej czy później pojawiały się prośby, abyśmy powtórzyli naszego
pierwszego lindy hopa. Dzieciaki zawsze biły brawo i gwizdały, kiedy to robiliśmy. I nie
przez grzeczność. Były autentycznie pod wrażeniem, niektóre nawet zaczęły uczyć się
kroków.
Czy byliśmy zadowoleni? Jasne, bo naśladownictwo naprawdę jest wyrazem
najwyższego uznania. Jednak nigdy nie wyszło nam to tak dobrze jak za pierwszym razem, z
tak intuicyjną płynnością. Sadie nie miała już takiej gracji. Raz nie złapała mojej ręki przy
obrocie i wyłożyłaby się, gdyby w pobliżu nie stali dwaj krzepcy futboliści z dobrym
refleksem. Zbyła to śmiechem, ale widziałem w jej twarzy wstyd. I wyrzut. Jakbym to ja był
temu winien. I w pewnym sensie byłem.
Awantura wisiała w powietrzu. Wybuchłaby wcześniej, niż to się faktycznie stało,
gdyby nie „Jodie Jamboree”. To była nasza odwilż, okazja, by trochę pograć na zwłokę i
przemyśleć sprawy, zanim okoliczności miały nas zmusić do podjęcia decyzji, której oboje
chcieliśmy uniknąć.
W lutym przyszła do mnie Ellen Dockerty. Miała dwie prośby: raz, żebym jednak
zmienił zdanie i podpisał nową umowę na rok szkolny 1962/63, i dwa, żebym także w tym
roku wyreżyserował przedstawienie kółka dramatycznego, bo zeszłoroczne było tak wielkim
hitem. Obie odrzuciłem, nie bez żalu.
- Jeśli to z powodu twojej książki, będziesz miał całe lato na pracę nad nią -
namawiała.
- To za mało - odparłem, chociaż w tym momencie miałem „Miasto zbrodni” głęboko
gdzieś.
- Sadie Dunhill mówi, że jej zdaniem ta powieść nic a nic cię nie obchodzi.
Nie podzieliła się ze mną tym spostrzeżeniem. Byłem wstrząśnięty, ale starałem się
tego nie okazywać.
- El, Sadie nie wie wszystkiego.
- W takim razie przedstawienie. Przygotuj choć przedstawienie. Jeśli tylko nie będzie
w nim golizny, zgodzę się na każdy twój wybór. Zważywszy na obecny skład rady szkolnej i
fakt, że sama mam tylko dwuletni kontrakt jako dyrektor, to nie byle jaka obietnica. Możesz
zadedykować je Vince'owi Knowlesowi, jeśli chcesz.
- Pamięci Vince'a poświęcili już cały sezon futbolowy, Ellie. Myślę, że to wystarczy.
Odeszła z kwitkiem.
Drugi po prośbie przyszedł Mike Coslaw, który w czerwcu miał skończyć szkołę i
powiedział mi, że na studiach zamierza wybrać specjalizację teatralną.
- Ale naprawdę chciałbym zagrać tu w jeszcze jednej sztuce. Z panem, panie
Amberson. Bo pan wskazał mi drogę.
W odróżnieniu od Ellie Dockerty, przyjął wymówkę o mojej niby-powieści bez
zastrzeżeń, co przyprawiło mnie o wyrzuty sumienia. Okropna sprawa. Jak na człowieka,
który nie lubił kłamać - którego małżeństwo rozpadło się z powodu wszystkich kłamstw
słyszanych od żony, z „mogę przestać, kiedy tylko zechcę” na czele - łgałem ostatnio jak
opętany, jak się mówiło w tamtych czasach w Jodie.
Odprowadziłem Mike'a na parking dla uczniów, gdzie czekał jego największy skarb
(stary buick sedan z osłonami kół tylnych) i spytałem, czy po zdjęciu gipsu wszystko w
porządku z jego ręką. Powiedział, że tak i że na pewno będzie gotowy na treningi futbolowe
w lecie.
- Chociaż - stwierdził - nie rozpaczałbym, gdybym się nie załapał. Wtedy może
mógłbym zagrać w jakimś lokalnym teatrze, nie tylko na uczelni. Chcę się nauczyć
wszystkiego... o scenografii, oświetleniu, nawet kostiumach. - Zaśmiał się. - Ludzie zaczną
mnie od ciot wyzywać.
- Na pierwszym semestrze skup się na futbolu, ocenach i na tym, żeby za bardzo nie
tęsknić za domem - powiedziałem. - Proszę. Żadnych wygłupów.
Przybrał głos ni to zombi, ni to monstrum Frankensteina.
- Tak... panie...
- Jak się miewa Bobbi Jill?
- Lepiej - powiedział. - Oto i ona.
Bobbi Jill czekała przy buicku Mike'a. Pomachała do niego i na mój widok
natychmiast się odwróciła, jakby zainteresowana pustym boiskiem futbolowym i
rozciągającymi się dalej łąkami. To był gest, do którego przywykli wszyscy w szkole.
Powypadkowa szrama zagoiła się w tłustą czerwoną krechę. Bobbi Jill próbowała ją tuszować
kosmetykami, co tylko uwydatniało bliznę jeszcze bardziej.
- Powiedziałem jej, żeby darowała sobie ten puder, bo wygląda w nim jak żywa
reklama zakładu pogrzebowego Soamesa - wyjaśnił Mike - ale mnie nie słucha. Mówię jej
też, że nie spotykam się z nią z litości ani po to, żeby znowu nie łyknęła jakich prochów.
Twierdzi, że mi wierzy, i może nie kłamie. W słoneczne dni.
Patrzyłem za nim, kiedy pospieszył do Bobbi Jill, objął ją w pasie i odwrócił ku sobie.
Westchnąłem. Było mi trochę głupio, ale mój upór był silniejszy. Po trosze nawet chciałem
wyreżyserować to cholerne przedstawienie. Miałbym się czym zająć w oczekiwaniu na
początek mojego własnego spektaklu, „Lee i Jake w Dallas”. Nie chciałem jednak splatać
moich losów z Jodie bardziej, niż już to zrobiłem. Podobnie jak wszelkie perspektywy
wspólnej przyszłości z Sadie, mój związek z miastem musiał na razie zejść na dalszy plan.
Przy dobrych układach była szansa, że na koniec zdobędę dziewczynę, pamiątkowy
złoty zegarek i całą resztę. Nie mogłem jednak na to liczyć, choćbym nie wiadomo jak
starannie wszystko zaplanował. Nawet gdyby mi się powiodło, zapewne musiałbym uciekać,
inaczej istniało spore prawdopodobieństwo, że nagrodą za mój dobry uczynek dla świata
byłoby dożywocie za kratkami. Albo krzesło elektryczne w Huntsville.
Ostatecznie to Deke Simmons podstępem skłonił mnie do wyrażenia zgody. Dokonał
tego, mówiąc mi, że musiałbym być stuknięty, żeby w ogóle brać to pod uwagę. Powinienem
był rozpoznać ten stary numer rodem z „Kruka i lisa”, ale podszedł mnie bardzo sprytnie.
Bardzo subtelnie. Jak lis, można by rzec.
To było w sobotnie popołudnie. Siedzieliśmy u mnie w salonie i piliśmy kawę,
podczas gdy w moim śnieżącym telewizorze leciał jakiś stary film - kowboje w Fort
Hollywood odpierali ataki chyba ze dwóch tysięcy Indian. Na dworze znowu padało. Zimą
sześćdziesiątego drugiego musiało być przynajmniej kilka słonecznych dni, ja jednak takich
sobie nie przypominam. Pamiętam tylko zimne palce mżawki zawsze dosięgające mojego
wygolonego karku mimo postawionego kołnierza kożucha, który kupiłem na miejsce
ocieplanej kurtki z niewyprawionej skóry.
- Nie przejmuj się cholernym przedstawieniem tylko dlatego, że Ellen Dockerty ma
hopla na tym punkcie - powiedział Deke. - Dokończ książkę, a jak zostanie bestsellerem,
będziesz mógł machnąć na wszystko ręką. Żyć jak król w Nowym Jorku. Pić z Normanem
Mailerem i Irwinem Shawem w White Horse Tavern.
- Mhm - mruknąłem. John Wayne zadął w trąbkę. - Nie sądzę, żeby Norman Mailer
miał powód się mnie obawiać. Irwin Shaw też.
- Poza tym „Myszy i ludzie” było tak świetne - ciągnął - że cokolwiek byś teraz zrobił,
zapewne ludzie by się rozczarowali... o rany, widziałeś? John Wayne dostał strzałą w
kapelusz! Szczęście, że włożył taki wysoki!
Sugestia, że za drugim razem mogłem zawieść oczekiwania, dotknęła mnie bardzo.
Przypomniała mi o tym, jak mimo usilnych starań nie udało nam się z Sadie powtórzyć
naszego pierwszego popisu na parkiecie.
Deke, na pozór całkowicie zaabsorbowany filmem, powiedział:
- Poza tym przedstawienie ma ochotę wyreżyserować Szczurek Sylvester. Mówi o
„Arszeniku i starych koronkach”. Podobno dwa lata temu oglądał to z żoną w Dallas i ze
śmiechu mało z krzeseł nie pospadali.
Dobry Boże, ten staroć! I z Fredem Sylvestrem, nauczycielem przedmiotów ścisłych,
w roli reżysera? Nie dałbym Szczurkowi wyreżyserować próbnego alarmu
przeciwpożarowego w podstawówce. Gdyby utalentowany, ale jeszcze nieopierzony aktor jak
Mike Coslaw trafił pod skrzydła Szczurka, mogłoby to cofnąć go w rozwoju o pięć lat.
Szczurek i „Arszenik i stare koronki”. Jezu!
- Tak czy tak, za mało czasu, żeby wystawić coś dobrego - ciągnął Deke. - Dlatego
moja rada jest taka, żebyś dał Szczurkowi wpakować się na tę minę. I tak nigdy nie lubiłem
tego wiercidupy.
Nie lubił go nikt, może poza panią Szczurkową, która przydreptywała u jego boku na
każdą szkolną i nauczycielską imprezę, owinięta kilometrami organdyny. Ale to nie on by się
wpakował na tę minę, tylko dzieciaki.
- Można by wystawić rewię - powiedziałem. - Na to starczyłoby czasu.
- Chryste, George! Wallace Beery dostał strzałą w ramię! Chyba już po nim!
- Deke?
- Nie, John Wayne odciąga go w bezpieczne miejsce. W tej starej strzelance nie ma
krzty sensu, ale mnie się podoba, a tobie?
- Słyszałeś, co powiedziałem?
Zaczęła się reklama. Keenan Wynn gramolił się z buldożera, założył kask i powiedział
światu, co by dla camela mógł zrobić. Deke odwrócił się do mnie.
- Nie, musiało mi umknąć.
Stary, chytry lis.
- Powiedziałem, że jest dość czasu, żeby przygotować rewię. Piosenki, tańce, dowcipy
i kilka skeczy.
- Wszystko oprócz dziewczyn machających tyłkami? A może o tym też myślałeś?
- Nie bądź osioł.
- Czyli chodzi o wodewil. Zawsze lubiłem wodewile. Program Jimmy'ego Durante'a i
tym podobne.
Wyciągnął fajkę z kieszeni rozpinanego swetra, nabił ją tytoniem Prince Albert i
zapalił.
- Wiesz, kiedyś robiliśmy coś podobnego w Grange. Show nosił tytuł „Jodie
Jamboree”. Ale pod koniec lat czterdziestych przestaliśmy. Wypadało to trochę żenująco,
choć nikt tego głośno nie powiedział. I nie nazywaliśmy tego wodewilem.
- O czym ty mówisz?
- To był minstrel show, George. Uczestniczyli w tym wszyscy kowboje i robotnicy
rolni. Malowali twarze na czarno, śpiewali i tańczyli, opowiadali dowcipy murzyńskim w ich
mniemaniu dialektem. Opartym głównie na tym, co słyszeli w „Amos and Andy”.
Zaśmiałem się.
- Ktoś grał na banjo?
- A owszem, przy paru okazjach robiła to nasza aktualna dyrektorka.
- Ellen grała na banjo w minstrel show?
- Uważaj, zaczynasz mówić pentametrem jambicznym. To może prowadzić do manii
wielkości, przyjacielu.
Wychyliłem się do przodu, choć raz nie myśląc ani o Oswaldzie, ani o moim
skomplikowanym związku z Sadie.
- Opowiedz mi jeden z tych dowcipów.
Deke odchrząknął i zaczął mówić dwoma różnymi grubymi głosami.
- „Tambo, bracie, a tę wazelinę to tyś po co kupił?”. „A po czterdzieści dziewińć
cyntów!”.
Spojrzał na mnie wyczekująco i zrozumiałem, że to była puenta.
- Śmiali się? - Prawie bałem się odpowiedzi.
- Zrywali boki i chcieli jeszcze. Potem słyszało się te kawały w mieście przez wiele
następnych tygodni. - Spojrzał na mnie z powagą, ale jego oczy skrzyły się jak lampki
choinkowe. - To mała mieścina. Nasze potrzeby, jeśli chodzi o humor, są skromne. Tutaj
szczyt rabelaisowskiego dowcipu to ślepiec wywracający się na skórce od banana.
Siedziałem zamyślony. Zaczął się dalszy ciąg westernu, ale Deke już nie był nim
zainteresowany. Przyglądał mi się.
- To i teraz mogłoby się udać - powiedziałem.
- George, to zawsze się udaje.
- I nie musielibyśmy się zdawać na dowcipy o Murzynach.
- Teraz to by już nawet nie przeszło. Może w Luizjanie czy Alabamie, ale nie po
drodze do Austin, które w „Szajs Heraldzie” nazywają SympKom City. Poza tym nie
chciałbyś tego, dobrze mówię?
- Nie. Może jestem zgniłym liberałem, ale na samą myśl o tym mnie odrzuca. I czy to
w ogóle potrzebne? Garść oklepanych dowcipów... chłopcy w obszernych garniturach z
wywatowanymi ramionami zamiast wieśniackich ogrodniczków... dziewczyny w
spódniczkach po kolana z mnóstwem frędzli... strasznie jestem ciekaw, jak Mike Coslaw
poradziłby sobie z grą w skeczu...
- Och, zrobiłby furorę - powiedział Deke, jakby to było z góry przesądzone. - Niegłupi
pomysł. Szkoda, że nie masz czasu wcielić go w życie.
Zacząłem coś mówić, ale wtedy znowu przeszyła mnie błyskawica. Była tak jasna jak
ta, która rozświetliła mi umysł, kiedy Ivy Templeton powiedziała, że sąsiedzi z naprzeciwka
mogą zaglądać do jej salonu.
- George? Masz otwarte usta. Widok jest dobry, ale nieapetyczny.
- Mógłbym znaleźć czas - powiedziałem. - Jeśli przekonasz Ellie Dockerty, żeby
spełniła jeden warunek.
Wstał i wyłączył telewizor, nawet nie zerkając na ekran, choć bój między Dukiem
Wayne'em a plemieniem Paunisów właśnie osiągnął punkt kulminacyjny, podczas gdy w tle
Fort Hollywood płonął w najlepsze.
- Powiedz jaki.
Powiedziałem i dodałem:
- Muszę pogadać z Sadie. Już, teraz.
Z początku była śmiertelnie poważna. Potem zaczęła się uśmiechać. Uśmiech stał się
szeroki. A kiedy zdradziłem jej pomysł, na który wpadłem pod koniec rozmowy z Dekiem,
zarzuciła mi ręce na szyję. To jej jednak nie wystarczyło, więc wdrapała się wyżej i objęła
mnie też nogami. Tego dnia nie było między nami miotły.
- Świetna sprawa! Jesteś genialny! Napiszesz scenariusz?
- A żebyś wiedziała. I nie zajmie mi to dużo czasu. - Stare, wyświechtane dowcipy już
latały mi po głowie: Trener Borman otworzył sok pomarańczowy w sklepie, bo przeczytał na
puszce „Tu otwierać”. Nasz pies miał wrośnięty ogon, musieliśmy robić mu prześwietlenie,
żeby sprawdzać, czy jest zadowolony. Leciałem samolotem tak starym, że na jednej toalecie
napisane było Orville, a na drugiej Wilbur. - Ale będę potrzebował dużo pomocy z całą
resztą. Krótko mówiąc, potrzeba mi producenta. Mam nadzieję, że weźmiesz to na siebie.
- Pewnie. - Zsunęła się na podłogę, wciąż przywierając do mnie całym ciałem.
Spódniczka podjechała jej do góry, odsłaniając, niestety tylko na chwilę, nagą nogę. Sadie
zaczęła chodzić po salonie, paląc zawzięcie. Potknęła się o fotel (chyba szósty czy nawet
ósmy raz, odkąd się spotykaliśmy) i złapała równowagę tak, jakby niczego nie poczuła, choć
do wieczora miał jej się zrobić spory siniak. - Jeśli potrzebne będą spódniczki w stylu lat
dwudziestych, mogę poprosić Jo Peet, żeby uszyła kostiumy. - Jo była nową kierowniczką
działu gospodarstwa domowego, na które to stanowisko awansowała po tym, jak Ellen
Dockerty oficjalnie została dyrektorką szkoły.
- To super.
- Większość dziewczyn od gospodarstwa domowego uwielbia szyć... i gotować.
George, trzeba będzie przygotowywać jakieś wieczorne posiłki, nie? Jeśli próby będą się
przeciągać? A będą na pewno, bo czasu jest strasznie mało.
- Tak, ale wystarczą kanapki...
- Nie, stać nas na coś lepszego. Dużo lepszego. I muzyka! Będzie potrzebna muzyka!
Trzeba będzie puścić coś z płyty, bo orkiestra nie zdąży w porę nic przygotować. - I wtedy
oboje powiedzieliśmy jednym głosem: „Donald Bellingham!”.
- Co z ogłoszeniami? - spytałem. Zaczynaliśmy rozmawiać jak Mickey Rooney i Judy
Garland przygotowujący widowisko w stodole cioci Milly.
- Carl Jacoby i jego kółko graficzne. Plakaty nie tylko tutaj, ale i w całym mieście. Bo
chcemy, żeby przyszło całe miasto, nie same rodziny aktorów. Miejsca stojące.
- Otóż to - powiedziałem i pocałowałem ją w nos. Podobał mi się jej entuzjazm. Był
zaraźliwy.
- Co powiemy o celu imprezy? - spytała Sadie.
- Nic, dopóki nie będziemy pewni, że zbierzemy dość pieniędzy. Nie ma co
przedwcześnie rozbudzać nadziei. Pojedziesz jutro ze mną do Dallas zasięgnąć języka?
- Jutro niedziela, kochanie. Po szkole w poniedziałek. Może nawet przed końcem
lekcji, jeśli dasz radę się urwać.
- Poproszę Deke'a, żeby wrócił z emerytury i poprowadził zajęcia wyrównawcze z
angielskiego - powiedziałem. - Jest mi to winien.
W poniedziałek pojechaliśmy z Sadie do Dallas, pełnym gazem, żeby zdążyć przed
Date: 2015-12-17; view: 1256
|