ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 32 page wykrzykiwały coś w stylu „Cały stadion odpowiada! Kto drużyny naszej chlubą?”, a tłum
wówczas ryczał „JIM! JIM! JIM!”. Potem czirliderki fikały jeszcze kilka gwiazd i zbiegały z
boiska, żeby orkiestra ze szkoły rywali mogła wymaszerować i zagrać jeden czy dwa kawałki.
Jednak w tym roku, być może dla uczczenia pożegnalnego sezonu Jima LaDue, treść wiwatu
się zmieniła.
Ilekroć tłum wykrzykiwał „JIM!”, czirliderki odpowiadały pierwszą sylabą jego
nazwiska, przeciągając ją jak budującą napięcie nutę. Było to nowe, ale nieskomplikowane, i
publiczność szybko załapała, o co chodzi. Sadie skandowała wzorowo, dopóki się nie
zorientowała, że ja milczę. Stałem tylko z rozdziawionymi ustami.
- George? Dobrze się czujesz?
Nie mogłem odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, ledwo ją słyszałem. Myślami byłem w
Lisbon Falls. Chwilę po tym, jak wyszedłem z króliczej nory za dwie dwunasta dziewiątego
września 1958 roku. Właśnie ruszyłem wzdłuż ściany suszarni i przegramoliłem się pod
łańcuchem. Byłem przygotowany na spotkanie z Człowiekiem z Żółtą Kartką, ale nie na to, że
mnie zaatakuje. Co też uczynił. Tylko że nie był już Człowiekiem z Żółtą Kartką; teraz był
Człowiekiem z Pomarańczową Kartką. „Nie powinno cię tu być - powiedział. - Kim jesteś?
Co tu robisz?”. A kiedy chciałem go spytać, czy był może u Anonimowych Alkoholików,
powiedział...
- George? - Teraz była nie tylko zaniepokojona, ale i zatroskana. - O co chodzi? Co się
stało?
Kibice na dobre wczuli się w rytm zawołanie-odpowiedź. Czirliderki krzyczały
„JIM!”, istoty na trybunach odkrzykiwały „LA!”.
„Wypierdalaj, Jimla!”. Tak warknął na mnie Człowiek z Żółtą Kartką, który stał się
Człowiekiem z Pomarańczową Kartką (choć jeszcze nie zabitym z własnej ręki Człowiekiem
z Czarną Kartką), i to samo słowo słyszałem teraz, przerzucane jak piłka lekarska między
czirliderkami a dwu i pół tysiącem oglądających je kibiców:
„JIMLA, JIMLA, JIMLA!”.
Sadie potrząsnęła mną za ramię.
- Powiedzże coś! Odezwij się, bo zaczynam się bać!
Zdobyłem się na uśmiech. Nie było łatwo, wierzcie mi.
- Chyba spadł mi poziom cukru. Pójdę po colę.
- Nie zemdlejesz mi tu, co? Mogę cię zaprowadzić do punktu opatrunkowego, jeśli...
- Nic mi nie jest - powiedziałem, po czym niewiele myśląc, pocałowałem ją w czubek
nosa.
- Tak trzymać, panie A! - zawołał jakiś dzieciak.
Zamiast się zezłościć, zmarszczyła nos jak królik i uśmiechnęła się.
- W takim razie idź już. Zanim zszargasz mi reputację. I przynieś mi chili doga. Z
dużą ilością sera.
- Tak jest, psze pani.
Przeszłość harmonizuje sama ze sobą, tyle już wiedziałem. Ale jaka to była pieśń? Nie
miałem pojęcia i bardzo mnie to niepokoiło. Na wylanym betonem przejściu prowadzącym do
bufetu doping był jeszcze głośniejszy, na tyle, że miałem ochotę zasłonić sobie uszy, żeby go
stłumić.
JIMLA, JIMLA, JIMLA!
CZĘŚĆ IV
SADIE I GENERAŁ
ROZDZIAŁ 14
Uroczysta akademia odbyła się na koniec pierwszego dnia nowego roku szkolnego i
jeśli mierzyć sukces liczbą mokrych chusteczek, show, który przygotowaliśmy z Sadie, był
pierwszorzędny. Jestem pewien, że dla dzieciaków był katartycznym przeżyciem, i sądzę, że
samej Mimi też by się podobał. „Pod zbroją sarkazmu zwykle kryje się miękkie serce -
powiedziała mi kiedyś. - Tak samo jest ze mną”.
Nauczyciele jakoś się trzymali przez większość mów pożegnalnych. Mike pierwszy
poruszył serca swoją stonowaną, przejmującą recytacją Przysłowia Trzydziestego
Pierwszego. Potem, podczas pokazu slajdów przy akompaniamencie rzewnej piosenki z
„West Side Story”, grono pedagogiczne nie wytrzymało. Najbardziej rozbawił mnie trener
Borman. Ze łzami ściekającymi po czerwonych policzkach i głośnymi, kwaczącymi
szlochami wyrywającymi się z potężnej piersi futbolowy guru Denholm do złudzenia
przypominał owego drugiego pod względem popularności rysunkowego kaczora, Baby Huey.
Szeptem podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Sadie, kiedy staliśmy obok wielkiego
ekranu, po którym przesuwały się zdjęcia pani Mimi. Ona też płakała, ale w tej chwili musiała
uciec za kulisy, gdzie śmiech walczył w niej z łzami i ostatecznie zwyciężył. Bezpiecznie
schowana w cieniu, spojrzała na mnie z wyrzutem... a potem pokazała mi środkowy palec.
Stwierdziłem, że na to zasłużyłem. Byłem ciekaw, czy Mimi nadal by uważała, że świetnie
się z Sadie rozumiemy.
Sądziłem, że tak.
Na jesienne przedstawienie wybrałem „Dwunastu gniewnych ludzi”, rozmyślnie
zapominając poinformować właściciela praw, Samuel French Company, że zamierzam naszą
wersję przemianować na „Ławę przysięgłych” i wziąć do obsady kilka dziewczyn.
Przesłuchania wyznaczyłem na koniec października, a pierwszą próbę na trzynastego
listopada, już po ostatnim meczu Lwów w sezonie zasadniczym. Upatrzyłem sobie Vince'a
Knowlesa do roli Przysięgłego #8 - nieugiętego ławnika, którego w filmie grał Henry Fonda -
i Mike'a Coslawa do, moim zdaniem, najciekawszej roli w sztuce: tyranizującego otoczenie,
opryskliwego Przysięgłego #3
Powoli jednak zaczynałem się koncentrować na ważniejszym spektaklu, w
porównaniu z którym sprawa Franka Dunninga była nędznym numerem wodewilowym.
Można by go zatytułować „Jake i Lee w Dallas”. Gdyby wszystko dobrze poszło, byłaby to
tragedia w jednym akcie. Musiałem być gotów we właściwym momencie wejść na scenę, a to
wymagało wczesnego rozpoczęcia prób.
Szóstego października Lwy Denholm odniosły piąte zwycięstwo w sezonie, który
miały zakończyć bez żadnej porażki i zadedykować Vince'owi Knowlesowi, chłopcu, który
grał George'a w „Myszach i ludziach” i któremu nie dane było wziąć udziału w „Dwunastu
gniewnych ludziach” w wersji George'a Ambersona - ale o tym później. Był początek
trzydniowego weekendu, bo w poniedziałek wypadał Dzień Kolumba.
W dzień świąteczny pojechałem do Dallas. Większość sklepów była otwarta i
pierwszy przystanek zrobiłem w jednym z lombardów na Greenville Avenue. Powiedziałem
niskiemu mężczyźnie za ladą, że chcę najtańszą obrączkę, jaką ma na składzie. Zaoferował mi
złotą za osiem dolarów (przynajmniej wyglądała jak ze złota) i wyszedłem z nią na palcu
serdecznym lewej dłoni. Potem pojechałem do centrum, do sklepu na Lower Main Street,
który wytropiłem w książce telefonicznej Dallas: Silent Mike’s Satellite Electronics . Na
miejscu powitał mnie schludny mężczyzna w rogowych okularach, z osobliwie
futurystycznym znaczkiem na kamizelce: NIE UFAJ NIKOMU.
- Cichy Mike to pan? - spytałem.
- Uhm.
- I naprawdę jest pan cichy?
Uśmiechnął się.
- Zależy, kto słucha.
- Przyjmijmy, że nikt - powiedziałem i wytłumaczyłem, o co chodzi. Okazało się, że
mogłem zaoszczędzić osiem dolarów, bo moja rzekomo niewierna żona nie obeszła go
zupełnie. Właściciela Satellite Electronics interesował tylko sprzęt, który chciałem kupić.
Kiedy zeszliśmy na ten temat, stał się Gadatliwym Mikiem.
- Panie szanowny, takie cuda to może mają na planecie, z której pan przyleciał, ale u
nas czegoś takiego się nie dostanie.
Elektronika Satelitarna Cichego Mike'a.
To przywołało wspomnienie pani Mimi porównującej mnie do przybysza z kosmosu
w „Dniu, w którym zatrzymała się Ziemia”, ale otrząsnąłem się z tego.
- Nie rozumiem.
- Chce pan małe bezprzewodowe urządzenie nasłuchowe? Proszę bardzo. Są w tej
gablocie po pańskiej lewej ręce. Nazywają się radia tranzystorowe. Mam na składzie motorole
i GE, ale najlepsze robią Japończycy. - Wysunął dolną wargę i zdmuchnął sobie kosmyk
włosów z czoła. - Niezłe jaja, co? Piętnaście lat temu pobiliśmy ich, obracając dwa ich miasta
w radioaktywny pył, ale czy umarli? Nie! Pochowali się w swoich norach, dopóki pył nie
opadł, i wyleźli z nich uzbrojeni w obwody drukowane i lutownice zamiast karabinów
Nambu. Do 1985 roku opanują cały świat. A przynajmniej tę jego część, w której żyję.
- Czyli nie może mi pan pomóc?
- Co pan, kpi? Pewnie, że mogę. Cichy Mike McEachern zawsze chętnie pomaga
zaspokoić elektroniczne potrzeby klienta. Ale to będzie kosztowało.
- Jestem gotów dobrze zapłacić. Dzięki temu może zaoszczędzę, kiedy rozwiodę się z
tą niewierną suką.
- Uhm. Pan chwilę zaczeka, przyniosę coś z zaplecza. I niech pan obróci tabliczkę w
drzwiach na ZAMKNIĘTE, dobrze? Pokażę panu coś, co pewnie nie jest... to znaczy, może i
jest legalne, ale kto wie? Czy Cichy Mike McEachern jest prawnikiem?
- Zgaduję, że nie.
Zrobiłem, o co prosił. Nie sądziłem, by miał przez to stracić wielu klientów; mały i
zakurzony sklep wyglądał, jakby Cichy Mike ledwo wiązał koniec z końcem.
Mój przewodnik po elektronice lat sześćdziesiątych wrócił z dziwnie wyglądającym
gadżetem w jednej dłoni i małym tekturowym pudełkiem w drugiej. Napisy na pudełku były
po japońsku. Gadżet, który Cichy Mike położył na ladzie, wyglądał jak wibrator dla
chochlików zamontowany na czarnym plastikowym dysku. Sterczał z niego pęk kabli.
- To echo. Produkowane u nas, w tym mieście, synu. Jeśli ktoś może pobić Synów
Nipponu ich własną bronią, to właśnie my. Do roku siedemdziesiątego elektronika zastąpi w
Dallas bankowość. Zapamiętaj moje słowa. - Przeżegnał się, wskazał palcem w niebo i dodał:
- Boże, błogosław Teksas.
Podniosłem gadżet.
- Czym właściwie jest echo?
- Najbliższym dostępnym odpowiednikiem opisanej przez pana pluskwy. Jest takie
małe, bo nie ma żadnych lamp próżniowych i nie jest na baterie. Zasilane jest zwykłym
prądem zmiennym.
- Podłącza się to do gniazdka?
- Jasne, czemu nie? Pana żona i jej facet będą mogli to zobaczyć i powiedzieć: „Jak
miło, ktoś założył podsłuch pod naszą nieobecność, pouprawiajmy hałaśliwy seks, a potem
pogadamy o naszych prywatnych sprawach”.
Był mądralą, to na pewno. Z drugiej strony - cierpliwość jest cnotą. A ja
potrzebowałem tego, czego potrzebowałem.
- Co więc się z tym robi?
Postukał w dysk.
- To wkłada się do podstawy lampy. Nie stojącej, chyba że chce pan mieć nagrane
skrobanie myszy pod podłogą, rozumiemy się? Do stołowej, żeby urządzenie było tam, gdzie
ludzie rozmawiają. - Musnął dłonią kable. - Te czerwone i żółte podłącza się do przewodu
lampy, przewód lampy idzie do gniazdka. Pluskwa nie działa, dopóki ktoś nie włączy lampy.
Pstryk i wszystko gotowe.
- To drugie coś to mikrofon?
- Uhm, całkiem dobry jak na amerykański sprzęt. A teraz... widzi pan te pozostałe dwa
kable? Niebieski i zielony?
- Uhm.
Otworzył tekturowe pudełko z japońskimi napisami i wyjął magnetofon szpulowy. Był
większy od paczki winstonów Sadie, ale niewiele.
- Te kable podłącza się do tego. Pluskwa idzie do lampy, a urządzenie nagrywające do
szuflady komody, na przykład pod majtki żony. Albo można wywiercić mały otwór w ścianie
i schować je do szafy.
- Magnetofon też jest zasilany z przewodu lampy.
- Naturalnie.
- Mógłbym kupić dwa takie echa?
- Mogę załatwić panu cztery, jeśli pan chce. Ale za tydzień.
- Dwa wystarczą. Ile płacę?
- Takie rzeczy nie są tanie. Za dwa zabuli pan sto czterdzieści. Niżej nie zejdę. I
przyjmę tylko gotówkę. - Mówił z żalem, który sugerował, że miło było wspólnie snuć
technologiczne fantazje, ale teraz wraca szara rzeczywistość.
- Ile musiałbym dopłacić, żeby sam pan to zainstalował? - Zobaczyłem, że się
spłoszył, i pospiesznie go uspokoiłem. - Nie chodzi o samą brudną robotę, nic z tych rzeczy.
Tylko żeby wsadził pan pluskwy do dwóch lamp i podłączył magnetofony.
- Magnetofony drutowe. Normalny magnetofon byłby duży jak cholera...
- Może pan to zrobić?
- Oczywiście, że tak, panie...
- Powiedzmy... Doe. John Doe.
Jego oczy rozbłysły tak, jak wyobrażam sobie, że rozbłysły oczy E. Howarda Hunta,
gdy pierwszy raz zobaczył, jakim wyzwaniem będzie hotel Watergate.
- Dobre nazwisko.
- Dzięki. I przydałoby się na wszelki wypadek mieć kable różnej długości. Krótszy, w
razie gdybym mógł umieścić magnetofon gdzieś blisko, dłuższy, gdybym musiał go schować
w szafie czy za ścianą.
- Żaden kłopot, chociaż przy odległości większej niż trzy metry dźwięk robi się
niewyraźny. Poza tym im dłuższy kabel, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś go
znajdzie.
Nawet nauczyciel angielskiego mógł to zrozumieć.
- Ile za całość?
- Mmm... sto osiemdziesiąt?
Wyglądał, jakby był skłonny się targować, ale nie miałem na to czasu ani ochoty.
Położyłem na ladzie pięć dwudziestek.
- Reszta przy odbiorze sprzętu. Ale dopiero jak go przetestujemy i upewnimy się, że
działa, zgoda?
- Jasne, niech będzie.
- Jeszcze jedno. Niech pan załatwi używane lampy. Obskurne.
- Obskurne?
- Takie, jakie kupuje się na wyprzedażach rzeczy używanych albo pchlich targach za
ćwierć dolara. - Kiedy człowiek wyreżyseruje kilka sztuk (wliczając te, przy których
pracowałem w LHS, „Myszy i ludzie” była moją piątą), to uczy się tego i owego o
scenografii. Ostatnie, czego chciałem, to żeby ktoś ukradł lampę z założonym podsłuchem z
częściowo umeblowanego mieszkania.
Przez chwilę miał zdumioną minę, po czym na jego twarz wypłynął uśmiech
współspiskowca.
- Rozumiem. Realizm.
- Właśnie. - Ruszyłem do drzwi, zawróciłem, oparłem przedramiona na gablocie z
radiami tranzystorowymi i spojrzałem mu w oczy. Nie mogę przysiąc, że zobaczył człowieka,
który zabił Franka Dunninga, ale i nie mogę powiedzieć, że nie. - Nikomu ani słowa, jasne?
- Tak! Oczywiście! - Przesunął dwoma palcami po ustach, jakby zamykał je na suwak.
- O to chodzi. Kiedy?
- Pan da mi parę dni.
- Przyjdę w poniedziałek. O której pan zamyka?
- O piątej.
Obliczyłem odległość z Jodie do Dallas.
- Dodatkowe dwadzieścia dolarów, jeśli sklep będzie otwarty do siódmej. Wcześniej
nie dam rady. Pasuje?
- Uhm.
- To dobrze. Niech pan ma wszystko gotowe.
- Jasne. Coś jeszcze?
- Tak. Dlaczego, u licha, nazywają pana Cichy Mike?
Miałem nadzieję, że odpowie: „Bo umiem dochować tajemnicy”, ale się zawiodłem.
- Jak byłem mały, myślałem, że ta kolęda jest o mnie. I tak już zostało.
Nie spytałem, ale w połowie drogi do samochodu doznałem olśnienia i roześmiałem
się.
Silent night, holy night .
A „Mike” brzmi podobnie do night.
Czasem świat, w którym żyjemy, bywa naprawdę dziwny.
Po powrocie do Stanów Lee i Marina mieli mieszkać w wielu podłych, tanich
mieszkaniach, włącznie z tym w Nowym Orleanie, które już odwiedziłem, ale z notatek Ala
wynikało, że wystarczy się skupić na dwóch. Jedno było na West Neely Street 214 w Dallas.
Drugie znajdowało się w Fort Worth i tam pojechałem po mojej pierwszej wizycie u Cichego
Mike'a.
Miałem plan miasta, ale i tak musiałem trzy razy pytać o drogę. W końcu na właściwy
trop naprowadziła mnie starsza czarna kobieta urzędująca za ladą małego sklepiku
rodzinnego. Kiedy wreszcie znalazłem to, czego szukałem, przestałem się dziwić, że tak
trudno tam trafić. Końcowy odcinek Mercedes Street okazał się nieutwardzoną gruntową
drogą, wzdłuż której stały sypiące się domy niewiele lepsze od chat parobków. Wpadała ona
na rozległy, prawie pusty parking, na którym niesione wiatrem szarłaty przetaczały się po
Cicha noc, święta noc.
popękanym asfalcie. Za parkingiem była tylna ściana magazynu z pustaków. Wymalowane na
niej wielkie białe litery głosiły WŁASNOŚĆ MONTGOMERY WARD, a dalej WSTĘP
WZBRONIONY i UWAGA, POLICJA.
Powietrze cuchnęło krakowaną ropą naftową z Odessa-Midland i dużo bliższymi
ściekami. Z otwartych okien dochodziły dźwięki rock and rolla. Słyszałem The Dovells,
Johnny'ego Burnette'a, Lee Dorseya, Chubby'ego Checkera... a to tylko przez pierwsze
czterdzieści metrów. Kobiety rozwieszały pranie na zardzewiałych suszarkach ogrodowych.
Wszystkie miały na sobie fartuchy i wszystkie wyglądały, jakby były w ciąży. Umorusany
chłopiec i równie umorusana dziewczynka stali na popękanym gliniastym podjeździe i
patrzyli na mnie, kiedy przechodziłem. Trzymali się za ręce i byli zbyt do siebie podobni, by
nie być bliźniętami. Chłopiec, nagi, tylko w jednej skarpetce, trzymał pistolet na kapiszony.
Dziewczynka miała na sobie obwisłą pieluchę, a nad nią koszulkę Mickey Mouse Club.
Ściskała w dłoni plastikową lalkę, brudną jak ona sama. Dwaj rozebrani do pasa mężczyźni
stojący na sąsiadujących ze sobą podwórkach rzucali sobie piłkę do futbolu amerykańskiego,
jeden i drugi z papierosem zwisającym z kącika ust. Za nimi kogut i dwie zakurzone kury
dziobały w pyle niedaleko wychudzonego psa, który albo spał, albo zdechł.
Zatrzymałem się przed domem numer 2703, gdzie Lee miał przywieźć swoją żonę i
córkę, kiedy wyniszczająca, zaborcza miłość Marguerite Oswald stanie się nie do zniesienia.
Dwa pasy betonu prowadziły na łysy placek poplamionej olejem ziemi w miejscu, gdzie w
lepszej dzielnicy stałby garaż. Na zachwaszczonym pożal się Boże trawniku walały się tanie
plastikowe zabawki. Mała dziewczynka w obszarpanych różowych szortach kopała
futbolówkę o ścianę domu. Każde uderzenie piłki w drewniany siding kwitowała okrzykiem:
„Czamba!”.
Kobieta z wielkimi niebieskimi wałkami we włosach i papierosem w kąciku ust
wystawiła głowę przez okno i krzyknęła:
- Jak mi zara nie przestaniesz, Rosette, wyjdę tam do ciebie i tak ci wleję, że się
posmarkasz! - Wtedy zobaczyła mnie. - Czego? Jeśli idzie o jaki rachunek, to z tym nie do
mnie. Takimi rzeczami zajmuje się mąż. Dzisiaj jest w pracy.
- Nie chodzi o rachunek - powiedziałem. Rosette kopnęła futbolówkę we mnie z
zawziętym grymasem, który przeszedł w niechętny uśmiech, kiedy przyjąłem piłkę bokiem
stopy i delikatnie odkopnąłem. - Chciałem tylko chwilę z panią pomówić.
- To zaczekaj pan. Jestem nieubrana.
Jej głowa zniknęła. Czekałem. Piłka tym razem poleciała wysoko obok mnie
(„Czamba!”), ale złapałem ją jedną ręką, zanim uderzyła w dom.
- Ręcami nie wolno, stary oszukańcu - powiedziała Rosette. - Rzut karny.
- Rosette, co ja ci mówiłam o tej twojej niewyparzonej gębie? - Mamuśka wyszła na
ganek, zawiązując na głowie przezroczystą żółtą chustkę. Wałki pod nią wyglądały jak owady
w kokonach, takie, które po wylęgnięciu mogą być jadowite.
- Stary zasrany oszukaniec! - wrzasnęła Rosette i czmychnęła Mercedes Street w
stronę magazynu Montgomery Ward, kopiąc piłkę z maniakalnym śmiechem.
- Czego pan chce? - Mamuśka miała dwadzieścia parę lat, a wyglądała na pięćdziesiąt.
Brakowało jej kilku zębów, pod okiem miała blednące resztki siniaka i jak reszta kobiet na tej
ulicy była w ciąży.
- Zadać kilka pytań - powiedziałem.
- A czemuż to pana interesują moje sprawy?
Wyjąłem portfel i podałem jej banknot pięciodolarowy.
- Niech pani nie pyta, to nie będę musiał kłamać.
- Pan nietutejszy. Mówi pan jak Jankes.
- Chce pani te pieniądze czy nie?
- Zależy od pytań. Nie powiem, jaki noszę rozmiar stanika.
- Na początek chcę wiedzieć, jak długo pani tu mieszka.
- W tym domu? Jakieś sześć tygodni. Harry myślał, że załapie się do roboty w
magazynie, ale nie przyjmują, skurczysyny. Dlatego poszedł do Manpower. Wie pan, co to?
- Robota na dniówkę?
- Tak, i pracuje z bandą zasranych czarnuchów. - Nie powiedziała „bandą”, tylko
„bandom”. - Dziewięć dolarów dziennie za tyranie z cholernymi czarnuchami na poboczu
drogi. Mówi, że czuje się, jakby znowu był w więzieniu.
- Ile płacicie czynszu?
- Pięćdziesiąt miesięcznie.
- Dom umeblowany?
- Częściowo. No, można tak powiedzieć. Jest łóżko i cholerna kuchenka gazowa, która
pewnie nas wszystkich wytruje. I od razu uprzedzam, że sublokatorów nie biorę. Nie wiem,
co z pana za jeden.
- Czy w wyposażeniu były lampy i inne takie?
- Pan zgłupiał czy co?
- Były czy nie?
- Tak, dwie. Tylko jedna działa. Za cholerę tutaj nie zostanę, co to, to nie. Stary mówi,
że nie wróci do mojej mamy do Mozelle, ale kij mu w oko. Ja tu nie zostanę. Czuje pan
smród?
- Tak, psze pani.
- To gówno, synciu. Nie kocie, nie psie, tylko ludzkie. Pracować z czarnuchami to
jedno, ale żyć jak czarnuch? O nie. To wszystko?
Niestety, to jeszcze nie było wszystko. Brzydziłem się tej kobiety i brzydziłem się
sobą za to, że śmiem ją oceniać. Była więźniem swojej epoki, dokonanych przez siebie
wyborów i tej śmierdzącej gównem ulicy. Wałki pod żółtą chustą uparcie przyciągały moje
spojrzenie. Tłuste niebieskie robale, które czekały, żeby się wylęgnąć.
- Pewnie nikt tu długo nie wytrzymuje?
- Na 'Cedes Street? - Machnęła papierosem w stronę gruntowej drogi prowadzącej na
opuszczony parking przy wielkim magazynie pełnym ładnych rzeczy, które nigdy nie będą
jej. W stronę zwartego szeregu chałup ze schodkami z popękanych pustaków i wybitymi
szybami zasłoniętymi kawałkami tektury. W stronę hałaśliwych dzieci. W stronę starych,
Date: 2015-12-17; view: 1222
|