ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 16 page lubią bawidamków.
Na te słowa przypomniała mi się dzika obsesja mojej byłej żony na punkcie
Johnny'ego Deppa.
- Ale nie jest tak jak w starych czasach, kiedy pił z nimi do zamknięcia baru, a potem
po blady świt rżnęli w pokera na dworcu towarowym. Teraz wypija jedno, góra dwa piwka i
tyle go widziano. Zobaczysz.
Znałem ten schemat zachowania z pierwszej ręki. Tak samo robiła Christy, kiedy
podejmowała sporadyczne próby kontrolowania ilości pitego alkoholu, zamiast odstawić go
zupełnie. To przez jakiś czas działało, ale prędzej czy później hamulce zawsze puszczały.
- Problem z alkoholem? - spytałem.
- Tego to ja nie wiem. Z nerwami na pewno. - Spojrzał w dół, na tatuaż na swoim
przedramieniu. - Milly, zauważyłaś kiedyś, jak wielu zabawnych gości ma wredny charakter?
Milly machnęła ogonem. Chaz spojrzał na mnie z poważną miną.
- Widzisz? Kobiety zawsze wiedzą. - Wziął ukradkiem jedną Smażonkę i komicznie
łypnął oczami na boki. Wesoły był z niego gość i przez myśl mi nie przeszło, że mógł nie być
tym, za kogo się podawał. Z drugiej strony, jak sam Chaz zauważył, byłem cokolwiek
naiwny. Przynajmniej jak na Derry. - Tylko ani mru-mru rabbiemu Chrapigębie.
- Nie wydam cię, bez obaw.
Sądząc po tym, jak mężczyźni przy stoliku Trackera nachylili się ku Frankowi, zaczął
opowiadać następny dowcip. Był typem człowieka, który wiele mówi rękami. Miał duże
dłonie. Łatwo było sobie wyobrazić, jak w jednej trzyma trzonek młotka.
- W szkole średniej strasznie rozrabiał - powiedział Chaz. - A ten, kto ci o tym mówi,
dobrze to wie, bo chodziłem z nim do budy. Ale mama nie wychowała mnie na głupka i na
ogół trzymałem się od niego z daleka. Zawieszenia na lewo i prawo. Zawsze za bójki. Miał
pójść na uniwersytet stanowy, ale zamiast tego machnął dzieciaka jednej dziewczynie i się
ożenił. Po roku czy dwóch zabrała dziecko i uciekła. Zapewne słusznie. Frankie był typem
człowieka, któremu dobrze zrobiłoby wojowanie ze szkopami czy Japońcami... miałby na
czym wyładować swoje szaleństwo, rozumiesz. Tylko że uznali go za niezdolnego do służby.
Nigdy się nie dowiedziałem dlaczego. Płaskostopie? Szmery w sercu? Wysokie ciśnienie?
Kto to może wiedzieć. Ale pewnie nie masz ochoty słuchać tych starych plotek.
- Owszem. To ciekawe. - Jeszcze jak. Wszedłem do Lamplightera przepłukać gardło i
zamiast tego trafiłem na żyłę złota. - Weź jeszcze Smażonkę.
- Skoro nalegasz. - Wrzucił jedną do ust. Żując, wskazał kciukiem lustro. - Zresztą
dlaczego miałbym sobie odmawiać? Spójrz tylko na tych gości, połowa to katolicy, a obżerają
się hamburgerami, kanapkami z bekonem i z kiełbasą. W piątek! I weź, człowieku, zrozum
religię.
- Tu ci nie pomogę - powiedziałem. - Jestem niepraktykującym metodystą. Czyli pan
Dunning w końcu nie zdobył wyższego wykształcenia, co?
- Nie. Kiedy jego pierwsza żona zwinęła się w środku nocy, robił magisterkę z
krojenia mięsa i dobrze mu szło. Znowu wpakował się w kłopoty... jak słyszałem, miało to
związek z alkoholem, wiesz, ludzie to straszni plotkarze, a właściciel lombardów słyszy
wszystko, co w trawie piszczy... więc pan Vollander, do którego wtedy należał sklep, wziął
Frankiego do siebie na rozmowę od serca. - Chaz pokręcił głową i wziął następną Smażonkę.
- Gdyby Benny Vollander wiedział że kiedy ten burdel w Korei się skończy, Frankie będzie
właścicielem połowy sklepu, pewnie dostałby apopleksji. Dobrze, że nie możemy widzieć
przyszłości, co?
- To utrudniałoby życie, fakt.
Chaz wyraźnie się rozkręcał i gdy poprosiłem kelnerkę, żeby przyniosła jeszcze dwa
piwa, nie odmówił.
- Benny Vollander powiedział, że Frankie to najlepszy czeladnik, jakiego
kiedykolwiek przyuczał do zawodu, ale jeśli jeszcze raz podpadnie glinom... innymi słowy,
będzie się rwał do bitki, jak tylko ktoś krzywo pierdnie... będzie go musiał zwolnić. Mądrej
głowie dość dwie słowie, jak to mówią, i Frankie się uspokoił. Jakiś rok, dwa po odejściu
żony wziął z nią rozwód z powodu porzucenia i niebawem ożenił się znowu. Wojna wtedy
szła już pełną parą i w kobietach mógł przebierać jak w ulęgałkach... wiesz, ma ten swój urok,
a większość konkurencji tak czy tak była na drugim końcu świata... ale zdecydował się na
Doris McKinney. Śliczna z niej była dziewczyna.
- I nadal jest, nie wątpię.
- O tak, brachu. Ładna jak z obrazka. Mają trójkę czy czwórkę dzieci. Miła rodzinka. -
Chaz znów nachylił się blisko mnie. - Ale Frankiemu nadal raz na jakiś czas odbija i tak
właśnie musiało się stać na wiosnę, bo Doris pewnego dnia przyszła do kościoła z sińcami na
twarzy i tydzień później już nie mieszkali razem. Wziął pokój w pensjonacie, najbliżej starego
ogniska domowego, jak tylko mógł. Pewnie liczy, że żona przyjmie go z powrotem. I prędzej
czy później to zrobi. On potrafi zauroczyć... oho, proszę bardzo, a nie mówiłem? Lisek wraca
do nory.
Dunning wstawał. Kompani ryknęli na niego, żeby jeszcze został, on jednak kręcił
głową i pokazywał na zegarek. Wlał w gardło ostatni łyk piwa, po czym schylił się i
pocałował jednego z mężczyzn w łysinę. To wzbudziło aplauz, od którego ściany się
zatrzęsły, i niesiony nim Dunning ruszył do drzwi.
Przechodząc, klepnął Chaza w plecy i powiedział:
- Nie pchaj nosa, gdzie nie trzeba, Chazzy, za długi jest, żeby go brudzić.
I wyszedł. Chaz spojrzał na mnie. Jego usta uśmiechały się tym szerokim uśmiechem
wiewiórki; oczy nie uśmiechały się wcale.
- To dopiero żartowniś, co?
- Jasne - przytaknąłem.
Jestem jednym z tych ludzi, którzy tak naprawdę nie wiedzą, co myślą, dopóki tego
nie napiszą, więc większość tego weekendu spędziłem na robieniu notatek o tym, co
widziałem w Derry, co już zrobiłem i co zrobić planowałem. Notatki rozrosły się w opis tego,
jak dostałem się do Derry, i w niedzielę dotarło do mnie, że do tak ambitnego zadania
notatnik i długopis nie wystarczą. W poniedziałek poszedłem kupić maszynę do pisania.
Zamierzałem wybrać się do lokalnego sklepu z materiałami biurowymi, ale wtedy
zobaczyłem na stole kuchennym wizytówkę Chaza Fratiego i postanowiłem zajrzeć do jego
lombardu. Był na East Side Drive, niewiele mniejszy od domu towarowego. Zgodnie z
tradycją nad wejściem wisiały trzy złote kule, ale oprócz nich było coś jeszcze: gipsowa
syrena machająca giętkim ogonem i mrugająca okiem. Ta, jako że była w miejscu
publicznym, miała na sobie stanik. Fratiego nie zastałem, ale kupiłem doskonałą maszynę
walizkową Smith-Corona za dwanaście dolarów. Poprosiłem sprzedawczynię, żeby
przekazała panu Fratiemu, że był George, facet od nieruchomości.
- Bardzo chętnie. Może pan zostawić wizytówkę?
Cholera. Będę musiał kilka sobie wydrukować... co znaczyło, że jednak nie obejdzie
się bez wizyty w sklepie z materiałami biurowymi.
- Zostawiłem je w drugiej marynarce, ale myślę, że będzie mnie pamiętał. Wypiliśmy
drinka w Lamplighterze.
Tego popołudnia zacząłem rozwijać swoje notatki.
Przyzwyczaiłem się do samolotów podchodzących do lądowania bezpośrednio nad
moją głową. Zamówiłem dostawy gazet i mleka do domu - co rano pod drzwiami czekała
pełna butelka z grubego szkła. Jak piwo korzenne, które Frank Ancietti podał mi podczas
mojej pierwszej wycieczki do 1958 roku, mleko miało niezwykle bogaty, pełny smak.
Śmietanka była jeszcze lepsza. Nie wiedziałem, czy już wymyślono zabielacze do kawy, i ani
mi w głowie było to sprawdzać. Po co komu podróbka, kiedy ma oryginał.
Dni mijały szybko. Czytałem zapiski Ala Templetona o Oswaldzie dotąd, aż obszerne
ich fragmenty mogłem cytować z pamięci. Wybrałem się do biblioteki i przestudiowałem
wszystko, co mieli o pladze zabójstw i zniknięć w Derry w 1957 i 1958 roku. Szukałem
artykułów o Franku Dunningu i jego sławetnym wybuchowym temperamencie, ale nie
znalazłem żadnych; jeśli kiedykolwiek został aresztowany, nie wspomniano o tym w kronice
policyjnej, która w większość dni tygodnia była spora, w poniedziałki zaś zwykle rozrastała
się na całą stronę, by pomieścić pełne podsumowanie weekendowych harców (do większości
dochodziło po zamknięciu barów). Jedyna informacja o ojcu woźnego, jaką znalazłem,
dotyczyła zbiórki pieniędzy na cele charytatywne w 1955 roku. Tamtej jesieni Center Street
Market przekazał dziesięć procent zysków Czerwonemu Krzyżowi na rzecz ofiar huraganów
Connie i Diane, które spustoszyły Wschodnie Wybrzeże, zabijając dwieście osób i wywołując
duże straty powodziowe w Nowej Anglii. Do artykułu dołączone było zdjęcie ojca Harry'ego
wręczającego wielki czek regionalnemu przewodniczącemu Czerwonego Krzyża. Dunning
promieniał tym swoim uśmiechem gwiazdy filmowej.
Więcej nie robiłem zakupów w Center Street Market, ale w dwa weekendy - ostatni
we wrześniu i pierwszy w październiku - śledziłem ulubionego rzeźnika Derry, gdy już
skończył swój sobotni, o połowę krótszy dyżur za ladą stoiska z mięsem. Do tej roboty
wypożyczałem chevrolety w lotniskowym Hertzu. Uznałem, że sunliner trochę za bardzo
rzuca się w oczy, by kogokolwiek nim śledzić.
W pierwsze sobotnie popołudnie Dunning wybrał się na pchli targ w Brewer
pontiakiem, którego trzymał w wynajętym garażu w mieście i z którego rzadko korzystał w
dni powszednie. Nazajutrz, w niedzielę, pojechał do swojego domu na Kossuth Street i zabrał
dzieci na podwójny seans filmów Disneya w Aladdinie. Nawet z daleka widać było, że Troy,
najstarszy, miał śmiertelnie znudzoną minę, i kiedy wchodził do kina, i kiedy wychodził.
Dunning nie wszedł do domu ani kiedy zabierał dzieci, ani kiedy je odwiózł.
Przyjeżdżając, zatrąbił, żeby je wywołać, a po powrocie z kina wysadził je na chodniku i
patrzył za nimi, aż cała czwórka weszła do środka. Nawet wtedy nie odjechał od razu, siedział
tylko za kierownicą chodzącego na biegu jałowym bonneville'a i palił papierosa. Może liczył,
że śliczna Doris wyjdzie z nim pogadać. Kiedy nabrał pewności, że nic z tego, zawrócił,
korzystając z podjazdu sąsiada, i ruszył z piskiem opon; spod kół wzbiły się smużki
niebieskiego dymu.
Skuliłem się na siedzeniu wynajętego wozu, ale niepotrzebnie. Przejeżdżając obok, nie
spojrzał w moim kierunku, i kiedy oddalił się w głąb Witcham Street, ruszyłem za nim.
Odstawił auto do garażu, poszedł do Lamplightera, gdzie wypił jedno piwo przy prawie
pustym barze, po czym ze zwieszoną głową powlókł się z powrotem do pensjonatu Edny
Price na Charity Avenue.
W następną sobotę, czwartego października, zabrał dzieci na mecz futbolowy drużyny
Uniwersytetu Stanu Maine w oddalonym o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Orono. Stanąłem
na Stillwater Avenue i czekałem, aż mecz się skończy. W drodze powrotnej zatrzymali się w
Ninety-Fiver na obiad. Stanąłem na drugim końcu parkingu i czekałem, aż wyjdą. Naszła
mnie refleksja, że życie prywatnego detektywa musi być nudne, wbrew temu, co pokazują
filmy.
Kiedy Dunning odstawił dzieci do domu, na Kossuth Street zapadał zmierzch. Po
Troyu znać było, że na meczu bawił się lepiej niż na przygodach Kopciuszka; wysiadł z
pontiaca ojca szeroko uśmiechnięty, wymachując proporczykiem Czarnych Niedźwiedzi.
Tugga i Harry też mieli proporczyki i też tryskali entuzjazmem. Ellen nie bardzo. Twardo
spała. Dunning zaniósł ją na rękach do drzwi domu. Tym razem Doris Dunning pokazała się
na chwilę - po to tylko, żeby wziąć córkę od niego.
Dunning powiedział coś do żony. Jej odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.
Odległość była za duża, by wyczytać cokolwiek z jego twarzy, ale mówiąc, groził żonie
palcem. Wysłuchała go, pokręciła głową, odwróciła się i weszła do środka. On postał jeszcze
chwilę przed drzwiami, po czym zdjął kapelusz i trzepnął nim w nogę.
Wszystko to ciekawe - i wiele mówiące o ich związku - ale poza tym mało pomocne.
Nie tego szukałem.
To, czego szukałem, znalazłem następnego dnia. Tej niedzieli zamierzałem zrobić
tylko dwie rundki po okolicy, przekonany, że jeżdżąc dłużej, zwrócę czyjąś uwagę, nawet w
ciemnobrązowym wynajętym wozie, który prawie zlewał się z otoczeniem. Podczas
pierwszego objazdu nie zobaczyłem nic, stwierdziłem więc, że Dunning pewnie postanowił
zostać w domu, i czemuż by nie? Zrobiło się szaro i dżdżysto. Ani chybi on i reszta lokatorów
siedzieli w salonie, oglądali sport w telewizji i kopcili jak kominy.
A jednak się myliłem. Kiedy skręciłem na Witcham, żeby zacząć drugą rundkę,
zobaczyłem go. Szedł w stronę centrum, dziś ubrany w niebieskie dżinsy, wiatrówkę i
kapelusz przeciwdeszczowy z szerokim rondem. Minąłem go i zaparkowałem na Main Street,
jakąś przecznicę od garażu, z którego korzystał. Dwadzieścia minut później już jechałem za
nim na zachód, za miasto. Ruch był mały i trzymałem się daleko z tyłu.
Celem jego podróży okazał się cmentarz Longview, kawałek za kinem
samochodowym. Zatrzymał się przy straganie z kwiatami naprzeciwko wejścia i mijając go,
zobaczyłem, że kupuje dwa kosze jesiennych kwiatów od starszej pani, która podczas
transakcji osłaniała siebie i jego dużym czarnym parasolem. Widziałem w lusterku
wstecznym, jak położył kwiaty na fotelu pasażera, wsiadł i wjechał na drogę prowadzącą na
cmentarz.
Zawróciłem i pojechałem na Longview. Ryzyko było spore, ale musiałem je podjąć,
bo to wyglądało obiecująco. Parking był pusty, nie licząc dwóch pikapów wyładowanych
nakrytym plandekami sprzętem ogrodniczym i poobijanej ładowarki, która wyglądała jak z
demobilu. Ani śladu pontiaca Dunninga. Pojechałem przez parking w stronę żwirowej drogi
prowadzącej na rozległy cmentarz.
Na terenie cmentarza od drogi odchodziły mniejsze alejki. Przygruntowa mgła
wznosiła się z zagłębień i dolinek, mżawka przechodziła w deszcz. Nie najlepszy dzień na
wizytę u nieżyjących bliskich, ogólnie biorąc, i Dunning miał cały cmentarz dla siebie.
Pontiac, zaparkowany w połowie wysokości pagórka na jednej z węższych alejek, był
widoczny z daleka. Dunning stawiał kosze kwiatów przed dwoma sąsiadującymi ze sobą
grobami. Pewnie jego rodziców, domyśliłem się, ale tak naprawdę nie obchodziło mnie to.
Zawróciłem i zostawiłem go samego.
Kiedy wszedłem do mojego mieszkania na Harris Avenue, miasto bombardowała
pierwsza tej jesieni ulewa. Woda w Kanale na pewno huczała, a to osobliwe szemranie, które
przebijało przez beton w Dolnym Mieście, musiało być wyczuwalne lepiej niż kiedykolwiek.
Wyglądało na to, że babie lato się skończyło. To też mnie nie obchodziło. Otworzyłem
notatnik, przewertowałem go prawie do końca, zanim znalazłem czystą kartkę, i napisałem: 5
października, 15:45, Dunning na cm. Longview, składa kwiaty na grobie rodziców (?).
Deszcz.
Miałem to, czego chciałem.
ROZDZIAŁ 8
W tygodniach poprzedzających Halloween pan George Amberson obejrzał prawie
wszystkie działki przeznaczone pod działalność gospodarczą w Derry i okolicznych
mieścinach.
Nie byłem aż tak naiwny, by sądzić, że miejscowi mogli mnie tak szybko uznać za
swojego, ale chciałem, żeby przyzwyczaili się do widoku mojego sportowego czerwonego
sunlinera, zaczęli go traktować jak element pejzażu. O, jedzie ten facet od nieruchomości, już
prawie miesiąc tu siedzi. Jeśli wie, co robi, komuś może kapnie trochę pieniędzy.
Kiedy ludzie pytali, czego szukam, uśmiechałem się i mrugałem porozumiewawczo.
Kiedy pytali, jak długo zostanę, mówiłem, że trudno powiedzieć. Poznałem topografię miasta
i zacząłem poznawać werbalną topografię roku 1958. Dowiedziałem się na przykład, że
„wojna” to druga wojna światowa, a „konflikt” to wojna w Korei. Obie się skończyły i całe
szczęście. Ludzie martwili się Rosją i tak zwaną luką rakietową, ale nie za bardzo. Ludzie
martwili się przestępczością młodocianych, ale nie za bardzo. Trwała recesja, ale ludzie
pamiętali gorsze. Kiedy się z kimś targowałeś, mogłeś bez skrępowania powiedzieć, że go
ożydziłeś (albo dałeś się ocyganić). Najtańszymi słodyczami były żelki w kształcie
dżdżownic i małych Murzyniątek. Na Południu obowiązywała segregacja rasowa. W
Moskwie Nikita Chruszczow wywrzaskiwał groźby. W Waszyngtonie prezydent Eisenhower
flegmatycznie zachęcał do optymizmu.
Niedługo po rozmowie z Chazem Fratim nie omieszkałem się wybrać do nieczynnej
fabryki Kitchener's Ironworks. Była na dużej, zapuszczonej połaci pustki na północ od miasta
i tak, to byłoby idealne miejsce pod centrum handlowe, gdyby dociągnęli tam autostradę Mila
na Minutę. Jednak w dniu, kiedy tam zajrzałem - musiałem zostawić samochód i dalej iść
pieszo, żeby nie zniszczyć osi na porozrzucanych gruzach - stara fabryka przypominała ruiny
prastarej cywilizacji: mocarze, patrzcie na moje dzieła i gińcie z rozpaczy. Z wysokiej trawy
sterczały stosy cegieł i zardzewiałe części starej maszynerii. Pośrodku był dawno zwalony
ceramiczny komin, o okopconych sadzą ścianach, z wielkim otworem wylotowym pełnym
ciemności. Gdybym schylił głowę i przygarbił plecy, mógłbym do niego wejść, a niski nie
jestem.
W tych tygodniach poprzedzających Halloween wiele w Derry zobaczyłem i wiele
poczułem. Długoletni mieszkańcy byli dla mnie uprzejmi, ale - z jednym wyjątkiem - nie
spoufalali się ze mną. Tym wyjątkiem był Chaz Frati i z perspektywy czasu widzę, że jego
spontaniczna wylewność powinna mnie była zdziwić, ale tyle miałem na głowie, że Frati
zszedł na dalszy plan. Pomyślałem sobie: Czasem po prostu spotyka się przyjaznego gościa,
to wszystko - i na tym poprzestałem. Na pewno nie podejrzewałem, że Fratiego nasłał Bill
Turcotte.
Bill Turcotte, vel Bezszelkowy.
Bevvie-co-mieszka-na-drzewie mówiła, że jej zdaniem złe czasy w Derry tak
naprawdę nigdy się nie kończą, i im więcej w tym mieście widziałem (i odczuwałem - to
zwłaszcza), tym bardziej nabierałem przekonania, że mądre z niej dziecko. Derry nie było
takie jak inne miasta. Z Derry było coś nie tak. Początkowo próbowałem sobie wmówić, że to
moja wina, nie miasta. Byłem człowiekiem wytrąconym z orbity, Beduinem w czasie i każde
miejsce nieuchronnie musiało mi się wydawać trochę dziwne, trochę wykoślawione - jak
Przypominające senne koszmary miasta w powieściach Paula Bowlesa. Ten argument z
początku wydawał się przekonujący, ale w miarę jak mijały dni i poznawałem nowe
otoczenie, coraz mniej do mnie trafiał. Zacząłem nawet kwestionować twierdzenie Beverly
Marsh, że złe czasy prawie minęły, i snułem przypuszczenia (w te noce, kiedy nie mogłem
spać, a było ich całkiem sporo), że sama też nie jest o tym przekonana. Czy nie dostrzegłem w
jej oczach zalążków zwątpienia? Jak u kogoś, kto nie może do końca uwierzyć, choć
chciałby? Może nawet musi?
Coś nie w porządku, coś złego.
Pewne puste domy, które zdawały się patrzeć jak twarze ludzi cierpiących na straszną
chorobę psychiczną. Pusta stodoła na obrzeżach miasta, ze stryszkiem na siano, którego drzwi
powoli kołysały się na zardzewiałych zawiasach, najpierw odsłaniając ciemność, potem ją
ukrywając, by zaraz odsłonić ją znowu. Roztrzaskany płotek na Kossuth Lane, raptem
przecznicę od domu, w którym mieszkała pani Dunning i jej dzieci. Ten płotek wyglądał,
jakby coś rzuconego z potężną siłą przebiło go i spadło do Barrens. Coś albo ktoś. Pusty plac
zabaw z karuzelą, która obracała się powoli, mimo że nie popychały jej dzieci ani nie wiał
wyczuwalny wiatr. Ukryte łożyska skrzypiały przeraźliwie przy każdym ruchu. Któregoś dnia
zobaczyłem w Kanale niesionego prądem nieudolnie wyrzeźbionego Jezusa, który wpłynął do
tunelu pod Canal Street. Miał metr długości. Zęby wystawały spod warg rozchylonych w
drapieżnym uśmiechu. Czoło okalała fantazyjnie przekrzywiona korona cierniowa; pod
dziwnymi białymi oczami namalowane były krwawe łzy. Wyglądał jak fetysz dżu-dżu. Na tak
zwanym Moście Zakochanych w Bassey Park, wśród deklaracji wierności szkolnej drużynie i
miłosnych wyznań, ktoś wyrył słowa ZABIJĘ MOJĄ MATKĘ, a pod spodem ktoś inny
dopisał: PRENDZEJ CHOROBA JOM ZEŻRE. Pewnego popołudnia, kiedy spacerowałem
po wschodniej części Barrens, usłyszałem przeraźliwy pisk. Uniosłem głowę i zobaczyłem
chudego mężczyznę na pobliskiej estakadzie kolejowej. Kij w jego ręku podnosił się i opadał.
Coś bił. Pisk urwał się i pomyślałem: To był pies i facet właśnie go wykończył. Zaciągnął go
tam na sznurze i zatłukł na śmierć. Oczywiście, nie mogłem wiedzieć, że tak właśnie było... a
mimo to wiedziałem. Byłem tego pewien wtedy i teraz jestem pewien.
Coś nie tak.
Coś złego.
Czy cokolwiek z tego ma znaczenie dla historii, którą opowiadam? Historii o ojcu
woźnego i o Lee Harveyu Oswaldzie (tym od chytrego uśmieszku typu „wiem coś, czego wy
nie wiecie” i dziwnych szarych oczu, które nigdy nie napotykały twojego spojrzenia)? Nie
wiem tego na pewno, ale jeszcze jedno mogę wam powiedzieć: coś było w tym
przewróconym kominie w Kitchener's Ironworks. Nie wiem co i nie chcę wiedzieć, ale u jego
wylotu zobaczyłem stosik ogryzionych kości i małą przeżutą obróżkę z dzwoneczkiem.
Obróżkę, która na pewno należała do ukochanego kociaka jakiegoś dziecka. A wewnątrz
komina - w głębi tego wielkiego otworu - coś poruszało się i szeleściło.
Wejdź i zobacz, to coś zdawało się szeptać w mojej głowie. Nie przejmuj się całą
Date: 2015-12-17; view: 1225
|