ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 14 page używanych; a może polował na atrakcyjne nieruchomości. Na pewno nie wyglądał jak obcy.
Taką miałem nadzieję.
Kossuth była biegnącą między żywopłotami ulicą zabudowaną charakterystycznymi
dla Nowej Anglii staromodnymi drewnianymi domami o dwuspadowych, nisko opadających
z tyłu dachach. Zraszarki obracały się na trawnikach. Obok mnie przebiegli dwaj chłopcy
rzucający sobie piłkę do futbolu amerykańskiego. Kobieta z chustką zawiązaną na głowie (i, a
jakże, papierosem zwisającym z dolnej wargi) myła rodzinny samochód i od czasu do czasu
pryskała wodą na rodzinnego psa, który cofał się w podskokach i szczekał. Kossuth Street
wyglądała jak plener starego, sympatycznego sitkomu.
Dwie dziewczynki kręciły skakanką, podczas gdy trzecia zwinnie, bez widocznego
wysiłku skakała w przód i w tył, recytując: „Charlie Chaplin do Francji wyskoczył! Tancerki
oglądać na własne oczy! Salutuj kapitanowi! Królowej też! Mój stary w łodzi podwodnej
jest!”. Skakanka plask-plask plaskała o chodnik. Poczułem na sobie czyjeś spojrzenie.
Kobieta w chustce przerwała pracę, znieruchomiała ze szlauchem w jednej dłoni i wielką
namydloną gąbką w drugiej. Patrzyła, jak podchodzę do dziewczynek bawiących się
skakanką. Ominąłem je szerokim łukiem i zobaczyłem, że kobieta wróciła do pracy.
Podjąłeś cholernie wielkie ryzyko, rozmawiając z tymi dzieciakami na Kansas Street,
pomyślałem. Tyle że sam w to nie wierzyłem. Gdybym przeszedł trochę za blisko
dziewczynek ze skakanką... o, to byłoby cholernie wielkie ryzyko. Jednak Richie i Bev byli
właściwymi osobami. Wiedziałem to, praktycznie, jak tylko ich zobaczyłem, i oni też to
wiedzieli. Nadawaliśmy na tych samych falach.
„Czy my pana znamy?” - spytała dziewczyna. Bevvie-Bevvie, co mieszka na drzewie.
Kossuth kończyła się ślepo przed wielkim gmachem o nazwie Ośrodek Rekreacji
West Side. Był opuszczony, na zaniedbanym trawniku stała tabliczka NA SPRZEDAŻ. Z
pewnością gratka dla każdego szanującego się łowcy nieruchomości. Dwa domy bliżej, po
prawej stronie, mała dziewczynka o włosach koloru marchewki i twarzy całej w piegach
jeździła na rowerze z bocznymi kółkami w tę i we w tę po asfaltowym podjeździe. Raz po raz
śpiewała różne warianty tej samej frazy: „Bing-bang, widziałam cały gang, ding-dang,
widziałam cały gang, ring-rang, widziałam cały gang”...
Ruszyłem w stronę Ośrodka Rekreacji, jakby nic innego na tym świecie mnie nie
interesowało, ale kątem oka dalej obserwowałem małą marchewkowowłosą. Kołysała się z
boku na bok na siodełku, sprawdzając, jak daleko może się wychylić, zanim rower fiknie.
Sądząc z jej pokrytych strupami goleni, zapewne nie pierwszy raz tak się bawiła. Na skrzynce
na listy przed domem nie było nazwiska, tylko numer 379
Podszedłem do tablicy NA SPRZEDAŻ i zapisałem informacje na gazecie. Potem
zawróciłem. Kiedy mijałem Kossuth 379 (drugą stroną ulicy, udając zaabsorbowanego
gazetą), na ganek wyszła kobieta. Był z nią chłopiec. Pałaszował coś zawiniętego w serwetkę,
a w wolnej dłoni trzymał wiatrówkę Daisy, którą wkrótce będzie próbował odstraszyć
rozwścieczonego ojca.
- Ellen! - zawołała kobieta. - Zsiadaj mi z tego, zanim spadniesz! Chodź, dostaniesz
ciastko.
Ellen Dunning zsiadła, przewróciła rower na bok i wbiegła do domu, rycząc „Sing-
sang, widziałam cały gang!” na całe swoje zadziwiająco mocne gardło. Jej włosy, w odcieniu
rudego dużo bardziej niefortunnym niż włosy Beverly Marsh, podskakiwały jak zbuntowane
sprężyny łóżka.
Chłopiec, który jako dorosły napisze tworzone w bólach wypracowanie i doprowadzi
mnie do łez, ruszył za nią. Chłopiec, który zostanie jedynym żyjącym członkiem swojej
rodziny.
Chyba że to zmienię. A teraz, kiedy ich zobaczyłem, prawdziwych ludzi żyjących
prawdziwym życiem, wydawało się, że nie mam wyboru.
ROZDZIAŁ 7
Jak mam wam opowiedzieć o moich siedmiu tygodniach w Derry? Czym wyjaśnić lęk
i nienawiść, które wzbudziło we mnie to miasto?
Nie tym, że miało swoje tajemnice (choć miało), i nie potwornymi zbrodniami - część
pozostała niewyjaśniona - do których w nim doszło (choć doszło). „To się skończyło”,
powiedziała Beverly, Richie przytaknął i ja w to uwierzyłem, a jakże... choć z czasem
nabrałem przekonania, że cień nigdy do końca nie opuścił tego miasta z dziwnym,
zapadniętym centrum.
Moja nienawiść brała się z przeczucia nieuchronnej klęski. I owego wrażenia, jakbym
był w więzieniu o elastycznych ścianach. Gdybym chciał wyjechać, wypuściłoby mnie (z
miłą chęcią!), gdybym jednak został, zaciskałoby się coraz bardziej. Aż w końcu nie
mógłbym oddychać. A - to właśnie jest najgorsze - wyjazd nie wchodził w grę, bo
zobaczyłem Harry'ego, kiedy jeszcze nie kulał i nie miał tego ufnego, ale lekko
nieprzytomnego uśmiechu. Zobaczyłem go, zanim został Harrym Kic-Żabką, co po u-licy ki-
ca.
Zobaczyłem też jego siostrę. Teraz nie była już tylko imieniem w starannie napisanym
wypracowaniu, dziewczynką bez twarzy, lubiącą zrywać kwiaty i „wkładać je w wazony”.
Czasem nie mogłem zasnąć i myślałem o tym, że w Halloween chciała iść zbierać cukierki w
przebraniu księżniczki Summerfall Winterspring. I że jeśli czegoś nie zrobię, to się nigdy nie
stanie. Czekała na nią trumna po długiej i bezowocnej walce o życie. Trumna czekała na jej
matkę, której imienia wciąż nie znałem. I na Troya. I na Arthura zwanego Tuggą.
Gdybym do tego dopuścił, nie mógłbym ze sobą żyć. Dlatego zostałem, ale łatwo nie
było. I ilekroć myślałem, że przez to samo będę musiał przejść w Dallas, mózg mi wysiadał.
Przynajmniej, wmawiałem sobie, Dallas nie będzie takie jak Derry. Żadne miejsce na świecie
nie mogło być takie jak Derry.
Jak więc to wam opowiedzieć?
Jako nauczyciel wbijałem uczniom do głowy potrzebę prostoty. I w literaturze pięknej,
i w literaturze faktu jest tylko jedno pytanie i jedna odpowiedź. „Co się wydarzyło?” - pyta
czytelnik. „Wydarzyło się to - odpowiada pisarz. - To... i to... i jeszcze to”. Trzeba iść prostą
drogą do celu. Tylko tak można mieć pewność, że się nie zabłądzi.
Dlatego spróbuję, choć musicie pamiętać, że w Derry rzeczywistość to cienka
warstewka lodu na głębokim, ciemnym jeziorze. Mimo to:
Co się wydarzyło?
Wydarzyło się to. I to. I jeszcze to.
W piątek, mój drugi pełny dzień w Derry, poszedłem do Center Street Market.
Zaczekałem do piątej po południu, bo uznałem, że wtedy ruch w sklepie będzie największy -
było nie było, piątek to dzień wypłaty i dla wielu ludzi (przez co rozumiem żony; jedna z
zasad życia w 1958 roku głosi, że mężczyźni nie robią zakupów) oznaczało to dzień zakupów.
Im więcej kupujących, tym mniej będę się rzucał w oczy. Żeby jeszcze lepiej wtopić się w
otoczenie, poszedłem do W.T. Granfs i uzupełniłem moją garderobę o drelichy i kilka koszul
roboczych. Na wspomnienie Bezszelkowego i jego kumpli spod Sleepy Silver Dollar kupiłem
też parę butów roboczych Wolverine. W drodze do sklepu kopałem nimi w krawężnik, aż
pościerałem czubki.
W sklepie był ruch, na jaki liczyłem; przy wszystkich trzech kasach stały kolejki, w
przejściach między regałami tłoczyły się kobiety popychające wózki. Nieliczni mężczyźni
nieśli koszyki, więc też wziąłem koszyk. Włożyłem do niego torebkę jabłek (tanie jak
barszcz) i torebkę pomarańczy (prawie tak drogie jak w 2011). Olejowana drewniana podłoga
skrzypiała mi pod nogami.
Czym konkretnie zajmował się pan Dunning w Center Street Market? Bevvie-na-
drzewie nie powiedziała. Nie był kierownikiem; rzut oka do oszklonej budki zaraz za działem
owocowo-warzywnym wykazał obecność siwowłosego dżentelmena, który mógłby być
dziadkiem Ellen Dunning, ale nie ojcem. W dodatku na biurku miał tabliczkę z nazwiskiem
CURRIE.
Kiedy szedłem wzdłuż tylnej ściany sklepu, obok regału z nabiałem (rozbawiony
napisem CZY SKOSZTOWAŁEŚ JUŻ JOGURTU? ŚMIAŁO, NIE POŻAŁUJESZ), doleciał
mnie śmiech. Charakterystyczny kobiecy śmiech z gatunku „och, ty świntuchu, ty”. Skręciłem
w ostatnie przejście między regałami i przy stoisku mięsnym zobaczyłem stadko kobiet
ubranych na tę samą modłę co panie z Kennebec Fruit. RZEŹNIK, ogłaszał ręcznej roboty
drewniany szyld na ozdobnych chromowanych łańcuchach. MIĘSO NA KAŻDY STÓŁ. I,
pod spodem: FRANK DUNNING, KIEROWNIK DZIAŁU MIĘSNEGO.
Życie czasem wyskakuje ze zbiegami okoliczności, jakich żaden pisarz nie odważyłby
się przelać na papier.
To Frank Dunning tak rozśmieszał panie. Podobieństwo do woźnego, który chodził na
mój kurs angielskiego dla dorosłych, było tak wyraźne, że aż niesamowite. Kropka w kropkę
Harry, tyle że ta jego wersja miała prawie całkowicie czarne włosy zamiast prawie całkowicie
siwych, a miejsce słodkiego, lekko zagubionego uśmiechu zajął uśmiech szeroki, szelmowski,
bałamutny. Nic dziwnego, że paniom aż nogi miękły. Nawet Bevvie-na-drzewie czuła do
niego miętę i dlaczego nie? Może i miała dopiero dwanaście czy trzynaście lat, ale była
kobietą, a Frank Dunning był czarujący. I zdawał sobie z tego sprawę. Kwiat kobiecej
populacji Derry musiał mieć powody, by wydawać pensje mężów w sklepie w centrum
zamiast w odrobinę tańszym A&P, i tu właśnie był jeden z nich. Pan Dunning był przystojny,
pan Dunning nosił czyściutki biały fartuch (trochę zakrwawiony na mankietach, ale cóż, w
końcu był rzeźnikiem), pan Dunning miał na głowie zmyślną białą czapkę, która wyglądała
jak skrzyżowanie toczka kucharskiego z beretem malarza, opadającą tuż nad jedną brew. Jak
z żurnala, na Boga.
Ogólnie biorąc, pan Frank Dunning, ze swoimi różowymi, gładko ogolonymi
policzkami i nienagannie przystrzyżonymi czarnymi włosami, był darem niebios dla typu
Małej Kobietki. Kiedy niespiesznie ruszyłem w jego stronę, obwiązał paczkę z mięsem
sznurkiem odwiniętym z rolki na wałku obok wagi i zamaszyście wypisał cenę. Zapakowany
towar podał damie wiosen około pięćdziesięciu, odzianej w sukienkę domową rozkwitającą
wielkimi różowymi różami, nylonowe pończochy ze szwem i rumieniec podlotka.
- Proszę bardzo, pani Levesque, funt niemieckiej mortadeli w cienkich plastrach. -
Wychylił się konfidencjonalnie nad ladą, żeby pani Levesque (wraz z resztą zauroczonych
dam) mogła poczuć upajający aromat jego wody kolońskiej. Czy była to Aqua Velva, której
używał Fred Toomey? Nie... taki zaklinacz kobiet jak Frank Dunning wybrałby coś
droższego. - Wie pani, na czym polega problem z niemiecką mortadelą?
- Nie - powiedziała, lekko przeciągając, tak że zabrzmiało to „Niee-ee”. Reszta pań
zachichotała, niecierpliwie oczekując dalszego ciągu.
Oczy Dunninga na chwilę przeskoczyły na mnie i nie zobaczyły nic, co by go
zainteresowało. Kiedy znów spojrzały na panią Levesque, ten niepowtarzalny błysk w nich
powrócił.
- Godzinę po jej zjedzeniu człowiek staje się głodny władzy.
Nie jestem pewien, czy wszystkie słuchaczki to zrozumiały, ale cała grupka
zapiszczała z zachwytem. Dunning odprawił przeszczęśliwą panią Levesque i kiedy
oddaliłem się poza zasięg słuchu, zajął się niejaką panią Bowie. Która na pewno będzie z tego
powodu tak szczęśliwa jak jej poprzedniczka.
„To miły człowiek. Zawsze się wygłupia i w ogóle”.
Ale ten miły człowiek miał zimne oczy. Kiedy występował przed swoim zauroczonym
haremem, były niebieskie. Kiedy jednak przeniósł wzrok na mnie - nawet tylko przelotnie -
mógłbym przysiąc, że stały się szare, koloru wody pod niebem, z którego lada moment sypnie
śnieg.
Sklep był czynny do szóstej, a kiedy wyszedłem z moimi skromnymi zakupami, było
dopiero dwadzieścia po piątej. Zaraz za rogiem, na Witcham Street, znajdował się bar U-
Needa-Lunch. Zamówiłem hamburgera, coca-colę nalewaną z kranika i kawałek placka
czekoladowego. Placek był doskonały - prawdziwa czekolada, prawdziwy krem. Pełnia
smaku - jak piwo korzenne Franka Anciettiego. Ociągałem się najdłużej, jak się dało, po
czym poszedłem spacerem nad kanał, gdzie stało kilka ławek. Stamtąd miałem ograniczony,
ale wystarczający widok na Center Street Market. Choć byłem syty, zjadłem pomarańcz,
wyrzucając kawałki skórki nad cementowym nabrzeżem i patrząc, jak porywa je woda.
Punktualnie o szóstej światła w wielkich witrynach zgasły. Piętnaście po wyszły
ostatnie klientki objuczone siatkami; część wdrapała się na Milowe Wzgórze, reszta skupiła
się przy słupie telefonicznym z namalowanym białym paskiem. Stamtąd zgarnął je autobus z
tabliczką KURS OKRĘŻNY JEDEN BILET. Za piętnaście siódma zaczęli wychodzić
pracownicy. Ostatni wyłonili się pan Currie, kierownik, i Dunning. Podali sobie ręce i
rozłączyli się, Currie poszedł na zaułek między sklepem spożywczym a sąsiednim
obuwniczym, pewnie po samochód, Dunning stanął na przystanku.
Były tam oprócz niego tylko dwie osoby i nie chciałem do nich dołączać. Dzięki temu,
że w Dolnym Mieście obowiązywał ruch jednokierunkowy, nie musiałem. Podszedłem do
innego słupa z białym paskiem, bliższego kina Strand (gdzie dziś był podwójny seans,
„Machine Gun Kelly” i „Dziewczyna z poprawczaka”; billboard obiecywał OGNISTĄ
AKCJĘ), i zaczekałem z kilkoma prostymi robociarzami, którzy rozprawiali o swoich typach
na World Series. Wiele im mogłem na ten temat powiedzieć, ale trzymałem gębę na kłódkę.
Nadjechał autobus miejski i zatrzymał się naprzeciwko Center Street Market. Dunning
wsiadł. Autobus zjechał na sam dół wzniesienia i stanął na przystanku przy kinie. Puściłem
![](https://konspekta.net/doclecturenet/baza1/188327316951.files/image006.jpg)
![](https://konspekta.net/doclecturenet/baza1/188327316951.files/image006.jpg)
robociarzy przodem, żeby zobaczyć, ile pieniędzy wrzucą do pojemnika na monety
zamontowanego na słupku obok fotela kierowcy. Czułem się jak przybysz z obcej planety w
filmie science fiction, taki, który próbuje udawać Ziemianina. Wiedziałem, że to głupie -
przecież tylko chciałem się przejechać autobusem miejskim, nie wysadzić Biały Dom
promieniem śmierci - ale to w niczym nie zmieniało tego wrażenia.
Jeden z facetów, którzy wsiedli przede mną, machnął biletem miesięcznym w kolorze
kanarkowym, na którego widok przelotnie pomyślałem o Człowieku z Żółtą Kartką. Pozostali
wkładali po piętnaście centów do grzechoczącego i pobrzękującego pojemnika. Zrobiłem to
samo, choć zajęło mi to trochę więcej czasu, bo dziesięciocentówka lepiła się do mojej
spoconej dłoni. Miałem wrażenie, że czuję na sobie spojrzenia wszystkich pasażerów, ale
kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że albo czytają gazety, albo patrzą pustym wzrokiem
przez okna. Wnętrze wypełniał tuman niebieskoszarego dymu.
Frank Dunning był po prawej stronie w połowie długości autobusu, teraz ubrany w
szyte na miarę szare spodnie, białą koszulę i ciemnoniebieski krawat. Elegancik. Zajęty
zapalaniem papierosa, nie spojrzał na mnie, kiedy przeszedłem obok niego i usiadłem blisko
końca. Rzężący autobus zrobił kółko po jednokierunkowych uliczkach Dolnego Miasta, po
czym wspiął się Witcham Street na Milowe Wzgórze. Kiedy znaleźliśmy się na osiedlu
mieszkaniowym w zachodniej części miasta, pasażerowie zaczęli wysiadać. Byli sami
mężczyźni; kobiety zapewne czekały w domu, zajęte rozpakowywaniem zakupów albo
stawianiem kolacji na stole. Widząc, że autobus pustoszeje, a Frank Dunning niewzruszenie
siedzi na swoim miejscu, zacząłem się zastanawiać, czy w końcu zostaniemy sami.
Niepotrzebnie się martwiłem. Kiedy autobus zjechał na przystanek na rogu Witcham
Street i Charity Avenue (później się dowiedziałem, że w Derry są też Faith Avenue i Hope
Avenue - cnoty boskie w komplecie ), Dunning upuścił papierosa na podłogę, zadeptał go i
wstał. Poszedł swobodnym krokiem do wyjścia, nie przytrzymując się uchwytów, tylko
kołysząc się zgodnie z ruchami zwalniającego autobusu. Niektórzy mężczyźni nie tracą
młodzieńczej gracji do względnie późnego wieku. Dunning najwyraźniej do takich należał.
Na pewno świetnie tańczyłby swinga.
Klepnął kierowcę autobusu w ramię i zaczął opowiadać mu dowcip. Był krótki i
większość zagłuszył syk hamulców pneumatycznych, ale dosłyszałem urywek „...trzy
czarnuchy utknęły w windzie” i stwierdziłem, że to nie był kawał przeznaczony dla haremu w
sukienkach domowych. Kierowca wybuchnął śmiechem i szarpnął za długą chromowaną
Faith - wiara, hope - nadzieja, charity - miłość.
dźwignię otwierającą przednie drzwi.
- Do zobaczenia w poniedziałek, Frank - powiedział.
- Jeśli nie będzie potopu - odparł Dunning, zbiegł po dwóch stopniach i przeskoczył
nad trawiastym poboczem na chodnik. Widziałem, jak mięśnie prężyły się pod jego koszulą.
Jakie szanse mieliby z nim kobieta i czwórka dzieci? Niewielkie, pomyślałem w pierwszej
chwili, ale to była błędna odpowiedź. Prawidłowa brzmiała: żadne.
Kiedy autobus ruszył, zobaczyłem, jak Dunning wbiega na stopnie pierwszego
budynku za rogiem Charity Avenue. Na szerokim ganku było osiem czy dziesięć osób płci
obojga, siedzących w fotelach bujanych. Kilka z nich przywitało się z rzeźnikiem, który
ściskał dłonie jak polityk na spotkaniu z wyborcami. Dom był dwupiętrowy, w stylu
wiktoriańskim, z szyldem zwisającym z okapu nad gankiem. Ledwo zdążyłem go przeczytać:
EDNA PRICE
POKOJE DO WYNAJĘCIA
NA TYDZIEŃ LUB MIESIĄC
DOSTĘPNE KUCHNIE Z WYPOSAŻENIEM
ZAKAZ TRZYMANIA ZWIERZĄT!
Pod spodem, zwisająca u wielkiego szyldu na hakach, była mniejsza, pomarańczowa
tabliczka WOLNYCH MIEJSC BRAK.
Dwa przystanki dalej wysiadłem z autobusu. Podziękowałem kierowcy, który tylko
coś burknął w odpowiedzi. To, jak się przekonywałem, uchodziło w Derry za kurtuazyjną
rozmowę. Chyba że, rzecz jasna, przypadkiem znałeś parę dowcipów o uwięzionych w
windzie czarnuchach albo o polskiej marynarce wojennej.
Powoli ruszyłem z powrotem w stronę miasta, nadkładając truchtem dwie przecznice,
żeby ominąć z dala przybytek Edny Price, którego lokatorzy zbierali się po kolacji na ganku
jak zwyczajni ludzie w opowiadaniach Raya Bradbury'ego o sielankowym Greentown w
stanie Illinois. I czy Frank Dunning nie przypominał jednego z tych bogobojnych obywateli?
Pewnie, że tak. Ale w Greentown Bradbury'ego też kryły się koszmary.
„Miły człowiek już nie mieszka w domu”, powiedział Richie-z-dziczy i okazało się, że
był dobrze poinformowany. Miły człowiek mieszkał w pensjonacie, w którym wszyscy
zdawali się jeść mu z ręki.
Obliczyłem, że pensjonat pani Price był nie dalej niż pięć przecznic na zachód od
Kossuth Street 379, może nawet bliżej. Czy Frank Dunning siedział w swoim wynajętym
pokoju, gdy pozostali lokatorzy już poszli spać, zwrócony twarzą ku wschodowi jak
muzułmanin w stronę Mekki? Jeśli tak, czy miał wtedy na twarzy ten swój uśmiech mówiący
„hej, cieszę się, że cię widzę”? Sądziłem, że nie. I czy jego oczy były niebieskie, czy też
przybierały ten zimny, zamyślony szary odcień? Jak tłumaczył to, że opuścił ognisko
domowe, ludziom, którzy wieczorem wychodzili na ganek Edny Price zaczerpnąć powietrza?
Czy miał swoją wersję, taką, w której jego żona była lekko stuknięta albo zwyczajnie
wredna? Sądziłem, że tak. I czy ludzie w nią wierzyli? Na to pytanie łatwo odpowiedzieć.
Nieważne, czy mowa jest o roku 1958, 1985 czy 2011. W Ameryce, gdzie pozory notorycznie
myli się z rzeczywistością, ludzie zawsze wierzą typom pokroju Franka Dunninga.
W następny wtorek wynająłem mieszkanie opisane w ogłoszeniu w „Daily News”
jako „częściowo umeblowane, w dobrej dzielnicy”, i w środę siedemnastego września pan
George Amberson wprowadził się do swojego nowego lokum. Żegnaj, Derry Town House,
witaj, Harris Avenue. Spędziłem w 1958 roku ponad tydzień i choć może jeszcze się tu nie
zadomowiłem, czułem się coraz swobodniej.
Częściowe umeblowanie składało się z łóżka (z lekko poplamionym materacem, ale
bez pościeli), sofy, stołu kuchennego z podkładką wsuniętą pod jedną nogę, żeby się nie
kolebał, i jednego krzesła z żółtym plastikowym siedzeniem, które wydawało dziwny,
cmokający dźwięk, kiedy opornie puszczało siedzenie spodni. Była też kuchenka i klekocząca
lodówka. W spiżarni znalazłem urządzenie do klimatyzacji: wentylator General Electric z
wystrzępioną wtyczką, która wyglądała na śmiertelnie niebezpieczną.
Uważałem, że sześćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie za to mieszkanie, położone
dokładnie pod torem lotu samolotów lądujących na lotnisku w Derry, to lekka przesada, ale
zgodziłem się tyle płacić, bo pani Joplin, właścicielka, skłonna była przymknąć oko na brak
referencji pana Ambersona. Pomogło to, że mógł zapłacić gotówką za trzy miesiące z góry.
Mimo to uparła się, żeby spisać dane z mojego prawa jazdy. Jeśli wydało jej się dziwne, że
agent nieruchomości z Wisconsin ma prawo jazdy z Maine, zachowała to dla siebie.
Byłem zadowolony, że Al dał mi dużo gotówki. Gotówka skutecznie obłaskawia
nieznajomych.
I w pięćdziesiątym ósmym konkretna suma na dużo więcej wystarcza. Za raptem
trzysta dolarów zmieniłem swoje częściowo umeblowane mieszkanie w mieszkanie
umeblowane całkowicie. Dziewięćdziesiąt z tych trzystu poszło na używany telewizor RCA.
Tego wieczora obejrzałem „The Steve Allen Show” w pięknej czerni i bieli, potem
wyłączyłem telewizor i usiadłem przy stole kuchennym, wsłuchany w huk śmigieł samolotu
Date: 2015-12-17; view: 1275
|